Tymczasem to już 19. edycja tej imprezy, na której nie tylko można posłuchać na żywo muzyki, jakiej próżno szukać na co dzień w rozgłośniach radiowych czy na estradach popularnych klubów, ale też poszerzyć swoją wiedzę o kulturach świata, czemu służy pozamuzyczna część festiwalu: pokazy filmowe, spotkania z literaturą, dyskusje filozoficzne, i rozliczne warsztaty. W tym roku można było między innymi poznać podstawy polskich tańców ludowych, gry na bębnach obręczowych czy joiki – pieśni Sámów – mieszkańców północnych terenów Półwyspu Skandynawskiego.
Globaltica 2024. Prawdziwy gdyński skarb
Formuła festiwalu została lekko zmodyfikowana: zamiast czwartkowego koncertu otwarcia, organizatorzy zaprosili na dodatkowy kameralny koncert w niedzielę, 21 lipca po południu w Parku Kolibki, co – przy słonecznej pogodzie, jaka panowała w ten weekend – było strzałem w dziesiątkę.
Artysta rozpoczynający festiwal, szczególnie plenerowy, nigdy nie jest w łatwej sytuacji. Publiczność dopiero powoli się schodzi, rozpoznaje topografię miejsca, poszukuje znajomych, słowem, trudno jej skupić się na muzyce, szczególnie takiej, która wymaga uważnego słuchania. A tak jest w przypadku twórczości norweskiego zespołu Gabba, łączącego wspomniane wcześniej joiki z bluesowo-jazzującym podkładem. Muzyka była interesująca, przyjęto ją życzliwie, ale nie z takim skupieniem, na jakie zasługiwała.
Na drugi ogień poszło Zawose Queens z Tanzanii, i był to faktycznie ogień. Pendo i Lecah Zawose – matka i córka, kontynuują rodzinne tradycje muzyczne. Zmarły w 2003 roku ojciec Pendo – Hukwe Zawose, był jedną z wiodących postaci na tamtejszej scenie. Choć w ich przypadku charakterystyczne dla muzyki ludu Gogo techniki wokalne, wspierane akompaniamentem illimby, uzupełniane są o elektronikę, za którą odpowiada londyński producent, kompozytor i DJ – Oli Barton Wood.
Gdyńska publiczność mogła się przekonać, że na żywo Zawose Queens brzmią jeszcze lepiej niż na świetnie przyjętym przez krytykę debiutanckim krążku, wydanym dla wytwórni Petera Gabriela Real World. „The world moves on a woman’s hips”, czyli to kobiece biodra wprawiają w ruch ten świat – śpiewali przed laty Talking Heads na swoim „afrykańskim” albumie „Remain In Light”, i dokładnie takie wrażenie zostawił po sobie żywiołowy występ obu pań. A trzeba nadmienić, że, oprócz kręcenia biodrami, były też szpagaty, ale przede wszystkim fantastyczne harmonie wokalne.
Słuchacze nie zdążyli jeszcze dobrze ochłonąć, a już na scenie pojawiła się piątka Węgrów z zespołu Söndörgő. To także ekipa wyrosła z muzycznego klanu. Ma w składzie trzech braci i kuzyna, a wzorują się na zespole, który tworzą ich ojcowie oraz wujowie. Imponowały wirtuozeria, a także wszechstronność Węgrów. W jednym kawałku cała piątka szarpała struny tambur i kontrabasu, by po chwili wymienić je na akordeon, trąbkę, klarnet i bębny. Fantastyczne były pojedynki między instrumentalistami. Na scenie aż skrzyło od emocji. Muzycznie zaś była to podróż może nie bezpośrednio na Bałkany, ale w ich stronę – radosna i roztańczona.
Pierwszy dzień koncertowy zakończyła Orchestra Baobab, niekwestionowana gwiazda festiwalu. To zespół, który ponad pół wieku temu zdefiniował idiom muzyki senegalskiej, nim dekadę później nie zdetronizował ich Youssou N’Dour. Zreformowana Orchestra (większość oryginalnych członków grupy już nie żyje) nadal koncertuje, nagrywając nowe płyty i adaptując do swoich potrzeb coraz to nowe nurty muzyki afrykańskiej. Orchestra Baobab to mieszanka młodości oraz rutyny, zespół, który doskonale wie, jak budować sceniczny show, dawkować emocje, nawiązywać kontakt z publicznością etc. I z tej strony dali się też poznać w Gdyni.
Sobota, 20 lipca zaczęła się z przytupem od setu polskiego tria Wowakin (Bartłomiej Woźniak, Mateusz Wachowiak, Paula Kinaszewska – prywatnie córka dwojga zasłużonych gdańskich dziennikarzy: Henryki Dobosz i Adama Kinaszewskiego), wzmocnionego gośćmi: Martą Maślanką na cymbałach i Piotrem Zabrodzkim (klawisze). Wowakin to w ogóle najbardziej zapracowani artyści tej Globaltiki, bo w piątek, 19 lipca prowadzili warsztaty tańców ludowych, a w nocy przygrywali na potańcówce, w której, nawiasem mówiąc, wzięli także udział niektórzy muzycy Orchestry Baobab.
Kujawiaki i obertasy, czyli to, czym w PRL radio karmiło słuchaczy w nadmiarze, przefiltrowane przez wrażliwość współczesnych wielkomiejskich muzyków, daje nową jakość, co docenia – także wielkomiejska – publiczność. Także w Gdyni.
Cypryjski Buzz’ Ayaz, mimo egzotycznego instrumentarium, dał się poznać z mocno rockowej strony, acz na dłuższą metę ich piosenki zdały się nieco monotonne.
Przykładem na to, że międzygatunkowe miksy nie zawsze się sprawdzają, był koncert francusko-kolumbijskiego Pixvae. Trójka kolumbijskich frontmanów dwoiła się wprawdzie i troiła, by przybliżyć gdyńskim słuchaczom świat currulao – muzyki południowego wybrzeża tego kraju, cóż kiedy ich wysiłki wokalne, a przede wszystkim niepowtarzalne brzmienie marimby, zagłuszane były niemiłosiernym rockowym waleniem w perkusję. Trudno było wyczuć chemię między Francuzami a Latynosami. Może w trzech-czterech numerach ich muzyczne światy jakoś ze sobą zagrały, i stało się to akurat pod koniec setu, więc ostateczne wrażenie nie było takie złe, ale, jeśli o mnie chodzi, wolałbym posłuchać Kolumbijczyków podanych sauté.
Koncerty na dużej scenie zamknął Jupiter & Okwess z Demokratycznej Republiki Konga i od razu trzeba było powiedzieć, że to finał wymarzony. Takiej właśnie dawki ognia z serca Czarnej Afryki było w Kolibkach potrzeba.
Liderem zespołu, jak sama nazwa wskazuje, jest Jupiter Bokondi, choć zdaje się on pełnić tam rolę bardziej mistrza ceremonii, a obowiązkami głównego wokalisty bez żalu dzieli się z pozostałymi muzykami, zwłaszcza zamaskowanym perkusistą Montaną Kinunu Ntunu. Określenie „charyzmatyczny” może nie do końca oddaje osobowość Jupitera, zważywszy na niespecjalnie wyrafinowane triki sceniczne, jakimi początkowo próbował porwać publiczność. Ostatecznie jednak okazał się wytrawnym showmanem. Zabawa w najlepsze trwała nie tylko pod sceną, ale też na niej – szczególnie kiedy Jupiter poprosił ochronę o przepuszczenie kilku „wolontariuszek” z widowni, na co ta – o dziwo – przystała. Klasą dla siebie był gitarzysta Richard Kabanga Kasonga, którego afrobeatowe solówki zapierały dech w piersi od pierwszej do ostatniej nuty.
I jeszcze słów kilka o dwóch koncertach na małej scenie. Zgromadziły około setki słuchaczy, dla których zagrał najpierw angielsko-włoski duet Justin Adams i Mauro Durante. Kameralny set, gdzie gitarowe boogie łączyło się z włoska tarantellą i pustynnym bluesem (Adams w przeszłości współpracował ze słynnym zespołem Tinariwen) w słoneczne niedzielne popołudnie, sam w sobie byłyby godnym zamknięciem trzydniowego święta muzyki i kultur świata, ale na deser dostaliśmy jeszcze Hizbut Jámm, polsko-afrykański kwartet pod przewodnictwem Raphaela Rogińskiego.
Zespół zaprezentował snujące się, lekko psychodeliczne, mocno inspirowane afrykańskim folklorem kompozycje Rogińskiego, śpiewane w języku wolof przez Mamadou Ba i zagrane na dwie gitary, korę i perkusję. Pod względem wirtuozerii, temu występowi mogli dorównać jedynie Węgrzy z Söndörgő.
Za rok jubileuszowa, dwudziesta Globalitica, podobno w zmienionej formule. Jakiej? Tego Piotr Pucyło, inicjator i spiritus movens festiwalu jeszcze nie ujawnia.
Napisz komentarz
Komentarze