Jako reżyser operowy debiutował pan „Carmen”. I to z ogromnym sukcesem! Ale też scenerię miał pan niezwykłą.
Ruiny spalonego teatru w Gliwicach, 2006 rok.
Budynek Opery Bałtyckiej ma się dobrze, zobaczymy zatem inną inscenizację. Melomani, gdy wybierają się na arcydzieło operowej klasyki, chcą przede wszystkim usłyszeć wybitną muzykę, modlą się zatem, by reżyser swoją koncepcją im tej przyjemności nie zepsuł.
To muzyka, którą znają nie tylko wytrawni melomani, ale też ci, którzy do opery nie chodzą. „Carmen” to wyjątkowy tytuł. W świecie operowym jest jak „Hamlet” w teatrze dramatycznym. Wszyscy słyszeli o „Carmen”, wielu potrafi najbardziej znane partie zanucić, choćby nieśmiertelną arię Torreadora. To jest też wyśmienity tytuł dla tych, którzy chcą dopiero zacząć swoją przygodę z operą. Ta muzyka to żywioł! Pasja! Energia! Dla znawców, bywalców operowych – piękno i emocje. Proszę się zatem nie obawiać – apeluję teraz do tych, którzy przyjdą na „Carmen” do Opery Bałtyckiej – nie zepsujemy dzieła.
Czego zatem, w kwestii inscenizacji, możemy się spodziewać?
Wystarczy wymienić nazwiska realizatorów. Yaroslaw Shemet, wybitny dyrygent. Iwona Runowska, znakomita choreografka. Damian Styrna, uznany, utalentowany scenograf, czy też kipiący pomysłami kostiumograf Sylwester Krupiński. Ale przede wszystkim soliści! Joanna Motulewicz, Katarzyna Nowosad, Arnold Rutkowski, Rafał Bartmiński, Tomasz Rak, Viktor Yankovskyi. Ograniczę się tylko do tych, którzy kreują głównych bohaterów. Te nazwiska mówią same za siebie. W pozostałych rolach też mamy interesujących artystów.
Akcję opery przenosimy w czasy wojny domowej w Hiszpanii. Wojna potęguje dramatyzm wyborów naszych postaci. Myślę, że ten kontekst będzie zrozumiały dla widzów. Mamy przecież wojnę za ścianą, w Ukrainie.
Czy w świecie pełnym przemocy i chaosu jest jeszcze miejsce na miłość? A może jej pragnienie jest jeszcze większe, bo jutra nie ma, liczy się tylko to, co jest dzisiaj.
Hiszpania, lata 30. – podobną koncepcję realizował pan w Gliwicach.
Bo właśnie ta sceneria historyczna, zważywszy na kontekst wojenny, wydaje mi się najlepsza do ukazania tragicznej historii miłości Carmen i Don Jose. Jest też czymś niepokojąco aktualnym.
Jak bardzo, po latach, zmieniło się pana podejście do tego tytułu?
Ciągle mnie zachwyca. Szekspirowskie bogactwo postaci, nieuchronne fatum wiszące nad bohaterami. A w tle wielka historia.
Z równym entuzjazmem, co blisko dwadzieścia lat temu, podchodzi pan do tej muzyki?
Z jeszcze większym. Wartości, o których „Carmen” opowiada, są ponadczasowe. Tragiczna miłość, trudne wybory, umiłowanie wolności. Sam jestem dziś, oczywiście, zupełnie innym człowiekiem i w innym momencie życia. Dlatego może w tej gdańskiej „Carmen” więcej jest refleksji niż szaleństwa. Ale radość, by zanurzyć się w tę muzykę, jest ta sama. Nieprzypadkowo to opera najczęściej wystawiana na świecie. Dotyka spraw bliskich każdemu z nas z osobna, z drugiej strony to prawdy uniwersalne, zrozumiałe wszędzie.
Tytuł zapowiada dynamikę, nie tylko w muzyce. W Gliwicach były kaskaderskie popisy… W Gdańsku też będą?
Przestrzeń Opery Bałtyckiej wymaga innego podejścia. Mierzymy się zatem z czymś innym... Kaskaderskich popisów zatem nie obiecuję, będą za to kaskaderskie wyczyny emocjonalne, nie mniej atrakcyjne dla widzów. Warto zaznaczyć, że „Carmen” to też opera pełna przemocy. Kipi od miłosnych namiętności, ale obecna też jest nienawiść. Jednak, żeby nie przerazić widzów, warto wspomnieć, że nie brakuje także wątków komediowych. Dzisiaj dostrzegam je wyraźniej niż kiedyś. Obok scen dramatycznych są i takie, które pozwalają się uśmiechnąć. Akcja toczy się niezwykle wartko. Zwrotów akcji nie powstydziłby się hollywoodzki scenarzysta. Nic dziwnego, że „Carmen” wielokrotnie trafiała na wielki ekran.
Arię Torreadora podśpiewuje pan?
W głowie ta muzyka rozbrzmiewa na okrągło. Nie słucham innej. Były już próby, gdy czułem ciarki na plecach. „Carmen” zaczyna mi się śnić.
Napisz komentarz
Komentarze