Uważny czytelnik – a takich wtedy nie brakowało – z pierwszych liter poszczególnych akapitów mógł bowiem wyczytać antyrządowe hasło WRONA SKONA. A kto nie był dość spostrzegawczy i tak musiał dowiedzieć się o tym pocztą pantoflową, która błyskawicznie rozniosła wieść po Trójmieście, co zaowocowało natychmiastowym wykupieniem kilkusettysięcznego nakładu „DB”. Pamiętam, jak w III LO w Gdyni, gdzie pobierałem wtedy nauki, w szkolnej bibliotece, która prenumerowała „DzienBał”, podczas przerwy uzbierał się się spory tłumek chętnych by zobaczyć to na własne oczy. A pani bibliotekarka dla ułatwienia oznaczyła długopisem te 10 znaczących liter.
Tamtej „nie naszej” zimy, w przeddzień drugiej miesięcznicy wprowadzenia stanu wojennego, na duchu podnosiło nie samo – niewyszukane przecież – hasło, ale fakt, że znalazł się dziennikarz, który nie bał się zagrać władzy na nosie. A na trójmiejskich imprezach, jakie odbywały się w tamten weekend za zdrowie Stanisława Danielewicza wzniesiono niejeden toast.
Nie miałem wówczas pojęcia czy Wrona (młodszym czytelnikom wyjaśniam, że chodzi o skrót od Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, resztę sobie wygooglujcie) skona, a jeśli tak to kiedy. Ani do głowy by mi nie przyszło, że sam zostanę kiedyś redaktorem „Dziennika Bałtyckiego”, skąd po 25 latach pracy wykurzy mnie inna władza oczekująca by pisać tak, jak ona każe. I że w efekcie spotkamy się ze Stanisławem Danielewiczem jako felietoniści na łamach „Zawsze Pomorze”.
Teraz on sam postanowił do powrócić tamtej sprawy i sumiennie spisać słowa i czyny. Pomieścił to w publikacji pt. „Tak konała Wrona”. Lwią część tych 240-stronicowych wspomnień, co w porównaniu do objętości jego ostatnich książek, jest liczbą dość skromną, zajmuje opis tego, o czym czytelnicy pamiętnego felietonu nie mieli już szansy się dowiedzieć: aresztowania (pod zarzutem osłabienia gotowości obronnej PRL) i batalii sądowej, która nieco przypominała „Proces” Kafki. Tu też ciężar udowodnienia niewinności spoczywał na oskarżonym. Z tym, że w tym wypadku dziennikarzowi – uparcie trzymającemu się wersji, że antyrządowy ciąg liter to efekt zbiegu okoliczności – udało się nie tylko obnażyć, ale wręcz spotęgować absurdalność całej tej sytuacji. Nie bez znaczenia była tu pomoc kilku życzliwych świadków, rzeczoznawców, prawników, etc., która pokazała, że nawet jeśli ludzi dobrej woli – trawestując piosenkę Niemena – nie jest więcej, to w każdym razie są oni inteligentniejsi. Więc Wrona, nim zdążyła skonać, wyszczerbiła sobie na tej sprawie dziób, i – jak niepyszna – puściła Danielewicza do domu po 10 miesiącach aresztu. Po jednym za każdy akapit. Warto było? Autor twierdzi, że tak, więc i nam wypada tylko z szacunkiem mu przytaknąć.
Stanisław Danielewicz – „Tak konała Wrona”, wyd. PKB Grot, Bydgoszcz 2024
Napisz komentarz
Komentarze