Urodził się w 1945 w Łodzi, jak mówi, przez przypadek. Rodzice pochodzili z warszawy, którą musieli opuścić po powstaniu. Szli piechotą, nocując po stodołach. Mama w ciąży była bardzo słaba. Szpital w Łodzi nie miał okien. Było za to amerykańskie mleko w proszku, którym karmiono noworodka, ale wodę na jego rozrobienie trzeba było odfiltrowywać przez gałganki – czystej nie było.
Ojciec Jerzego był inżynierem. Usłyszał, że w Gdańsku, skąd wywieziono na zachód niemieckich mieszkańców, jest praca. Pojechali.
CZYTAJ TEŻ: Jazz Jantar 2024. Wiosenna dawka jazzu w weekend po długim weekendzie
Przybywający w tamtym czasie do miasta osadnicy sami wybierali sobie wolne mieszkania po wysiedlonych. Rodzice Jerzego znaleźli takie w willi w okolicach Jaśkowej Doliny. Ojca, który kochał muzykę, szczególnie zafrapował stojący w salonie gramofon. Ale mama, spojrzała na sprawę bardziej praktycznie: mieszkanie jest dla nich za duże i jeśli w nim zostaną, z pewnością dokwaterują im dodatkowych lokatorów. Poszli więc szukać dalej i ostatecznie zamieszkali przy ul. Waryńskiego. Jakiś czas później ojciec poszedł na Jaśkową Dolinę. Po domu, w którym chcieli początkowo zamieszkać, została tylko kupa gruzu. Ktoś z okolicznych powiedział, że był zaminowany. Ładunek podłączono do gramofonu. Jego uruchomienie wywołało eksplozję…
Czy to prawda? Relacje historyków nie odnotowują takiego przypadku, ale brzmi to dobrze, jako wstęp do opowieści o niezwykłym życiu Jerzego Sapiejewskiego.
Jerzy Sapiejewski: Połączyłem to, co akurat umiałem
Jerzy coraz częściej zagląda do Polski. Spotykamy się w kawiarni przy ul. Bohaterów Monte Cassino. Żwawy 79-latek, po amerykańsku wyluzowany, już na początku rozmowy proponuje byśmy, zamiast „szlacheckiej” formy „pan”, demokratycznie mówili sobie po imieniu.
Rozmowę zaczynamy od wspomnienia z 1958 roku, kiedy jako 13-latek był na koncercie legendarnego kwartetu Davida Brubecka.
– Prawdopodobnie ktoś w partii uznał, że jak zagrają w kinie „Leningrad”, to fakt, że jest to amerykańska muzyka, nie będzie aż tak kłuć w oczy – komentuje Jerzy.
On sam był w tym czasie uczniem szkoły muzycznej przy ul. Partyzantów we Wrzeszczu.
– Chodziłem na kompozycję i dyrygenturę. Miałem bardzo dobrą nauczycielkę, świętej pamięci Wandę Dubanowicz. Na fortepianie nie lubiłem ćwiczyć, wolałem grać w piłkę nożną, ale mama mnie zmuszała – przyznaje. – Dopiero jak usłyszałem kwartet Brubecka, to pomyślałem, że to jest coś dla mnie. Zacząłem studiować tę muzykę i jednocześnie założyłem własny zespół. Łączyłem w nim jazz i moje wykształcenie w muzyce klasycznej.
W 1964 na a prestiżowy wówczas festiwal Jazz nad Odrą pojechał jednak jako członek Kwartetu Ryszarda Kruzy. Zdobyli pierwsze miejsce. Rok później wrócił z Wrocławia z druga nagrodą, jako kompozytor. W kolejnym roku, w tej samej kategorii, był już najlepszy.
Na warszawskim Jazz Jamboree dał nietypowy występ z kwartetem smyczkowym. Po koncercie podszedł do niego Willis Conover, gospodarz niezwykle popularnej, radiowej audycji „Jazz Hour” w Głosie Ameryki.
– Wtedy nie znałem angielskiego, więc przez tłumacza pytał: a skąd ty znasz taką muzykę? To takie oryginalne. A ja po prostu połączyłem to, co akurat umiałem.
Conover obiecał, że załatwi mu stypendium w Stanach. Jerzy nie wierzył, że wyjazd dojdzie do skutku, ale jakimś cudem dostał paszport.
Miał zaledwie 22 lata, gdy wylądował w ojczyźnie jazzu. W ramach stypendium brał udział w warsztatach uznanego pedagoga Günthera Schullera (1925-2015). Spotkał się też z Conoverem, który jego twórczości poświęcił cały program. Jerzy, który wciąż nie mówił po angielsku, dostał instrukcję, by na pytania didżeja odpowiadać jedynie krótkim: „yes”.
Nie wracaj, bo też będziesz musiał strzelać
Wyśniona Ameryka okazała się nie taka, jak oczekiwał. Jerzy chciał się zajmować kulturą, tymczasem trafił na okres rozkwitu kontrkultury. Był rok 1967. Trwała wojna w Wietnamie, protesty, zamieszki.
– Ogólnie panował bałagan i młodzież od tego uciekała. Także w narkotyki. Jazz stał się bardzo awangardowy, powiedziałbym nawet: nieprzyjemny. Dla mnie to było nie do przyjęcia. Myślę sobie: muszę wracać do Polski. W kraju już miałem w pewnym sensie ustawioną karierę. Wygrałem trzy nagrody na Jazzie nad Odrą, grałem na Jazz Jamboree, pracowałem dla Polskiego Radia, między innymi robiłem większość aranżacji dla Ireny Jarockiej, grałem z różnymi zespołami, a tam nic – zwykły student.
Pod koniec 1970 miał już wykupiony bilet lotniczy do Polski. A tu nastał grudzień. Telewizja pokazuje, jak polskie wojsko strzela do robotników w Gdyni i Gdańsku. Matka dzwoni z Gdańska (na połączenie czekało się nawet trzy dni): – Nie wracaj, jeszcze ciebie wezmą do wojska i też będziesz musiał strzelać do ludzi.
Bilet przepadł, a on został w Stanach na następne 54 lata.
Kserowanie partytur
Sapiejewski już w 1969 w artykule dla miesięcznika „Jazz” napisał obrazoburcze, a zarazem prorocze zdanie: „Jazz nie ma już dalszych możliwości rozwoju, okazał się bowiem formą zamkniętą, a więc – jako muzyka skończył się, choć długo jeszcze możemy mieć wielu świetnych odtwórców rozwiązujących problemy wykonawstwa jazzowego”. Sam nie zamierzał być odtwórcą. Pożegnał jazz. Przyjął posadę jako asystent na Uniwersytecie Katolickim w Waszyngtonie. Potem były kolejne uczelnie: Baltimore, Maryland, Michigan, New York, znowu Washington, a także Eastman School i University of Texas. W 1971 roku został finalistą międzynarodowego konkursu dyrygenckiego we Francji.
Dużo komponował, ale to akurat wielkiego sukcesu mu nie przyniosło, choć jego kwartet smyczkowy znalazł się w repertuarze bardzo znanego zespołu Tokyo String Quartet.
– Prawdopodobnie nikt z Polski, poza Pendereckim, nie ma w Ameryce opublikowanych tylu partytur co ja – zauważa. – Co z tego, skoro muzyka poważna w USA w ogóle nie jest popularna? Oczywiście jest pewna, choć też elitarna, grupa osób chodzących do filharmonii na Mozarta, Beethovena czy Brahmsa. Natomiast jeśli chodzi o współczesnych kompozytorów, to wyżyć z tego daje radę jedynie Philip Glass i może jeszcze trzech czy czterech innych. Partytury też się nie sprzedają, odkąd wynaleziono ksero. Jedyny pożytek z tych moich licznych publikacji jest taki, że ułatwiały mi karierę akademicką.
Przygoda z Grammy
Przez szereg lat Jerzy Sapiejewski był członkiem Amerykańskiej Akademii Muzycznej jako tzw. voting member, a więc z prawem do głosu przy rozdzielaniu nagród Grammy. Takich jurorów jest kilka tysięcy i co jakiś czas ich skład jest wymieniany.
– Żeby uniknąć tworzenia się układów i łapownictwa – zauważa półżartem Jerzy.
Jak wygląda od kuchni mechanizm przyznawania najważniejszych muzycznych nagród świata? Zgłoszone płyty przechodzą najpierw weryfikację wewnętrznej komisji, która sprawdza te dzieła m.in. pod kątem praw autorskich, ewentualnych plagiatów, etc. Kwalifikuje się je także do poszczególnych kategorii np. muzyka filmowa, latynoska, elektroniczna, rock’n’roll… Dopiero potem wszystkie nagrania rozsyłane są do głosujących wraz z pełną ankietą do zakreślania swoich typów. Nie ma jednak obowiązku oddawania głosów we wszystkich kategoriach.
– Mnie przyjęli na podstawie rekomendacji uniwersyteckich, jako specjalistę od muzyki poważnej – wyjaśnia Jerzy. – Oczywiście mogłem oceniać także w innych kategoriach, ale przecież nie znam się na muzyce elektronicznej czy na muzyce świata, chociaż chodziłem na kursy posłuchać jak Ravi Shankar gra na sitarze. Nie będę udawać, że jestem fachowcem. Czułbym się jak oszust.
Skład jurorów jest co jakiś czas weryfikowany, no i w pewnym momencie okazało się, że za dużo jest znawców muzyki poważnej, a za mało tych od hip hopu. W ten sposób, około 10 lat temu skończyło się członkostwo Jerzego Sapiejewskiego w Akademii Muzycznej.
Muzyka między logiką a krzykiem
Jerzy Sapiejewski przyznaje, że po przyjeździe do USA zaczął za bardzo intelektualizować muzykę. Usprawiedliwia się, że panowała wtedy taka moda, żeby wszystko było jak najbardziej intelektualne, skomplikowane. Stąd wzięła się popularność Arnolda Schönberga i jego dodekafonii, atonalności. W Polsce był festiwal Warszawska Jesień, na który chodziło się nie tyle dla muzyki, co ze snobizmu, żeby pokazać, że jest się intelektualistą.
– A dobra muzyka to jest powiązanie uczuć z logiką. Jak w kompozycji jest za dużo logiki i matematyki, to nie jest to już muzyka, bo traci element uczuciowości. Ale zupełnie z logiki zrezygnować nie można, bo wtedy ktoś może położyć się na podłodze, zacząć krzyczeć i przekonywać, że to jest muzyka. Tak więc bardzo ważny jest balans między tymi dwoma czynnikami.
Taki balans Jerzy odnalazł w kompozycjach z kręgu tzw. Great American Songbook, a więc w broadway’owskich utworach Cole’a Portera, Gershwina, czy Jerome’a Kerna, które w złotych latach jazzu awansowały do miana standardów.
– Muzyka amerykańska objęła świat. Z różnych względów – tłumaczy Jerzy. – Nie tylko dlatego, że to jest wielki biznes. Ludzie sobie nawet nie wyobrażają, ile milionów dolarów zainwestowano, żeby wyprodukować taką Taylor Swift. Ale też jest to kwestia języka. Angielski zrobił się uniwersalny, muzyka z tym językiem, stała się bardzo bezpośrednie. Muzyka jest uniwersalna, łączy ludzi różnych kultur i krajów. A jednocześnie, jak śpiewam jakąś piosenkę czy jak gram, każda osoba inaczej to odczuwa. Ktoś myśli o swojej przyszłości, o swoich marzeniach, ktoś inny oddaje się wspomnieniom z dawnych czasów, a jeszcze inny po prostu przeżywa to, co słyszy. W języku mamy osobno: czas przeszły, teraźniejszy i przyszły, a w muzyce – wszystkie naraz.
Wystarczy, że jeden będzie miał dreszcze
W muzyce szczególnie podoba mu się ten brak powiązania czasowego, przywiązania do znaczenia tego słów.
– Weźmy na przykład piosenkę „Over The Rainbow”. Kiedy Judy Garland śpiewa ją w filmie „Czarnoksiężnik z krainy Oz”, brzmi to cukierkowo-melancholijnie. Ale ja to zmodernizowałem. Słuchaj.
Jerzy zaczyna śpiewać.
– Somewhere over the rainbow, way up high. Fantazja, lecimy daleko. Dwadzieścia osób może tego słuchać i każdy to sobie zinterpretuje inaczej. There is a land that we dream of once in a lullaby. Mówisz, że gdzieś słyszałeś, że to piosenka o żydowskim marzeniu o wyjeździe z Europy Wschodniej do USA? Nie znam tej teorii, ale mogę wymyślić jakąś inną: że to mogła być dyskusja pomiędzy Tuskiem a Kaczyńskim. Obojętnie. Niech sobie każdy wyobraża coś innego, ale jak chociaż jeden słuchacz będzie miał przy tym dreszcze, to już wystarczy.
Jerzy Sapiejewski na żywo
W najbliższych dniach Jerzy Sapiejewski trzykrotnie wystąpi z koncertami w Trójmieście.
- Hotel Haffner w Sopocie „koncert barowy", odtwarzający styl i atmosferę dawnych klubów nowojorskich – piątek, 3 maja, godz. 19.
- Dworek Sierakowskich w Sopocie – niedziela, 5 maja, godz. 19.
- Koncert z uczestnikami warsztatów. Szkoła Muzyczna ul. Partyzantów 21a we Wrzeszczu – środa, 8 maja, godz. 15:30.
Na wszystkie występy wstęp wolny.
Napisz komentarz
Komentarze