Rola duńskiego naukowca Nielsa Bohra w „Kopenhadze” Michaela Frayna wystawionej w 2002 roku w Teatrze Kameralnym w Sopocie w reżyserii Krzysztofa Babickiego była pana ostatnią w Teatrze Wybrzeże. W październiku, po 20 latach od tamtej premiery, wrócił pan na scenę, w tym samym spektaklu, ale w innym teatrze.
Pech, że po kilku przedstawieniach rozchorowałem się. Trzeba było odwołać kolejne przedstawienia. Bardzo cierpiałem z tego powodu. Odwołać spektakl… To upokorzenie dla aktora.
Upokorzenie?
Kłopot dla teatru, wyrzuty sumienia wobec kolegów aktorów, przede wszystkim wobec widzów. Jednak nie miałem wyjścia, wiedziałem, że w sytuacji, gdy dopadła mnie wysoka gorączka, nie ma co zgrywać bohatera, bo finał może być tragiczny. Coś podobnego zdarzyło mi się wiele lat temu. Będąc bardzo chorym, zamiast zostać w łóżku, zdecydowałem się grać. Skończyło się pobytem w szpitalu i zapaleniem osierdzia. Czułem się źle, jednak chciałem tę słabość w sobie pokonać. Wszak nie na darmo mówi się o magicznym działaniu sceny. Boli ząb, boli głowa, i cóż z tego! Człowiek wchodzi na scenę i wszystko mija, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Emocje, adrenalina, skupienie na roli to najlepsze środki przeciwbólowe (śmiech)
Najlepiej ze sceny nie schodzić nigdy.
Jak Solski?
Grał do końca. Ostatni raz wszedł na scenę mając 99 lat.
To jest naprawdę wyczyn! Do ciekawego zdarzenia doszło podczas pierwszych prób „Kopenhagi”. Grająca moją żonę, Beata Buczek-Żarnecka nie mogła akurat uczestniczyć w spotkaniach i – byśmy mogli ustawić sytuacje – zastąpiła ją sekretarz literacki Teatru Miejskiego, Sabina Czupryńska, która dzielnie oswajała wraz z nami przestrzeń sceny, czytając z egzemplarza kwestie Margrethe. Po dwóch próbach, z oddaniem zanurzając się w nurt działań scenicznych, wyznała, że nie zdawała sobie sprawy z tego, jak praca aktora jest trudnym, stresującym i wyczerpującym działaniem. Jaką trzeba mieć siłę!
O tym, że chętnie wróciłby pan do roli w „Kopenhadze” powiedział pan Mariuszowi Szmidce w książce „Winiarska i Kiszkis. W słowie są piękno i siła…”. Jej premiera miała miejsce wiosną, w pierwszą rocznicę śmierci Haliny Winiarskiej.
W długiej rozmowie wyznałem, że sztuka jest świetnie napisana, to tekst, do którego chętnie wróciłbym, ale gdybym był młodszy. Wtedy powrót na scenę był abstrakcją. Zwłaszcza że nie młodniałem… Poza tym to czas, gdy Halina, moja żona, była już bardzo chora, nie wstawała z łóżka, nie miałem głowy, by myśleć o teatrze. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że marzenie mogłoby się spełnić i to gdy skończę 85 lat! Pomysł, by znów wystawił „Kopenhagę” podsunąłem Krzysztofowi Babickiemu latem. Na dodatek w zespole teatru, którym Krzysztof kieruje jest Dariusz Szymaniak, który zagrał ze mną i Haliną w tamtym przedstawieniu sprzed 20 lat w Teatrze Wybrzeże. Krzysztof przeczytał tekst. Stwierdził, że jego wymowa nabiera dziś nowych znaczeń, dostarcza nowych emocji. Kontekst polityczny, w obliczu wojen i wiszącego nad głową niebezpieczeństwa staje się mocniejszy, bardziej wyrazisty.
To historia spotkania dwóch słynnych fizyków: Niemca Wernera Heisenberga i Duńczyka Nielsa Bohra. Spotkania, do którego doszło w 1941 roku. Sztuka odsłania kulisy rozmów o wstrzymaniu niemieckiego programu jądrowego, który mógłby zmienić wynik II wojny światowej.
14 października 2023 roku zagraliśmy premierę. Po którymś z przedstawień do garderoby przyszedł z gratulacjami sam Maciej Nowak, to za jego dyrekcji wystawiliśmy „Kopenhagę” po raz pierwszy, a gdy spektakl zszedł z afisza, odeszliśmy z Haliną z Teatru Wybrzeże.
Dlaczego właściwie rozstaliście się państwo z teatrem?
Formalnie osiągnęliśmy wiek emerytalny, ale przede wszystkim doszliśmy do wniosku, że dla nas, a i dla Teatru Wybrzeże jakaś epoka się skończyła, że to już nie jest nasz teatr, że – w pewnym sensie – już tu nie pasujemy. Przez lata aktorsko dorastaliśmy i starzeliśmy się w innym teatrze, teraz nasze patrzenie na teatr nie rymowało się już ze współczesnością sceniczną. Nie chcieliśmy sprawiać kłopotu odmawiając grania w tym, co nam nie odpowiadałoby, a nie mieliśmy zamiaru przebierać w rolach, zdając sobie sprawę, że coś takiego bardzo komplikuje pracę całego zespołu. Tak więc odeszliśmy, poniekąd dla świętego, zwłaszcza naszego spokoju. Ale dziś, wyznam pani, że ta decyzja nigdy nie sprawiła, że czuliśmy dyskomfort, żal, tęsknotę za sceną. Odeszliśmy razem z teatrem, który minął. W nowej formule nie odnaleźlibyśmy się.
Przypomniała mi się pewna scenka. Jest 2007 rok, Teatr Wybrzeże wystawia „Lillę Wenedę”. Zaprosiłam na przedstawienie pewną wiekową teatromankę, panią, która w szkolnym teatrze u Urszulanek w Krakowie, grała w tej sztuce tytułową rolę. Przeżywała bardzo tę premierę, i miejsca w pierwszym rzędzie. Nie wiedziała, biedna, że reżyser akcję dramatu Słowackiego umieścił w… modnym SPA, po którym pałętali się niekompletnie ubrani aktorzy. Oburzenie rosło w niej z minuty na minutę, a gdy naszym oczom ukazał się – w kalesonach – Ryszard Ronczewski jako Król Derwid, nie wytrzymała i jęknęła zrozpaczona: – Jeśli w następnej scenie Ronczewski pojawi się bez gaci, to wychodzę!
(śmiech) W „Kopenhadze” mam na sobie garnitur. I muszkę.
Ten spektakl, mimo wszystko, oszczędny w formie, to hołd dla teatru słowa.
A trzeba zaznaczyć, że współczesny teatr rzadko kiedy jest teatrem słowa, teatrem literatury, to raczej teatr inscenizatora, w którym aktor bywa tylko narzędziem. Ja tęsknię za pięknym słowem, tak w życiu jak i w teatrze. Tym bardziej jestem wdzięczny Mariuszowi Szmidce, że na tytuł książki, która jest wywiadem ze mną wybrał zdanie: „Winiarska i Kiszkis. W słowie są piękno i siła”. Słowo zawsze było dla mnie i dla Haliny bardzo ważne. Ważne jest też dla Krzysztofa Babickiego.
Powiedział kiedyś: „Są dwie rzeczy, bez których nie wyobrażam sobie teatru, to dobra literatura i aktor, z tych dwóch najważniejszy jest aktor. Wszystko musi mu w teatrze służyć”.
Niemodne dziś, stare, konserwatywne podejście, a bilety do teatru, który prowadzi wyprzedane. Na „Kopenhagę” do lutego nie ma wolnych miejsc.
Rolą w Teatrze Miejskim świętował pan, jak wspomnieliśmy, 85. urodziny.
Nie spodziewałem się, że takie przygody jeszcze przede mną.
Nie na darmo mówi się o magicznym działaniu sceny. Boli ząb, boli głowa, i cóż z tego! Człowiek wchodzi na scenę i wszystko mija, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Emocje, adrenalina, skupienie na roli to najlepsze środki przeciwbólowe (śmiech)
Jerzy Kiszkis
Niewielu pana rówieśników możemy zobaczyć na polskich scenach.
Tych 80 plus chyba rzeczywiście nie ma tak wielu, choć są aktorzy, którzy mimo że przeszli na emeryturę, nie pożegnali się z teatrem. Większość jednak wycofuje się z grania. Ale też, jak już mówiłem, występowanie na scenie to ogromny wysiłek, tak fizyczny jak i umysłowy.
Zbadano kiedyś, że rola Hamleta to taka sama harówka, jakiej poddany jest górnik, który pracuje 12 godzin na przodku... Czego się pan bał wracając na scenę po latach? Kłopotów z opanowaniem tekstu? Czy z utrzymaniem kondycji fizycznej?
Jednego i drugiego, a i trzeciego też, choć tego strachu nie potrafię dziś nazwać, generalnie wielu rzeczy. Mam świadomość, że trochę ze mnie fenomen biologiczny. Jednak, zanim przystąpiliśmy do pracy, ostrzegałem, reżysera, że obaj podejmujemy ryzyko. Mam tyle lat, różne rzeczy mogą się zdarzyć...
„Teraz trudno o tak wiekowych aktorów w teatrze” – mówił niedawno w wywiadzie dla „Zawsze Pomorze” Krzysztof Babicki. „I polska scena coraz bardziej zaczyna odczuwać ten brak. Kiedyś to było naturalne, że tacy aktorzy byli w zespole. Nie wiem, co się stało? Czy zbyt łatwo pozwalamy odchodzić im na emerytury? A może oni sami już mają dosyć teatru? Starzy aktorzy… Można oczywiście młodego aktora obsadzić w roli starego. Da się to zrobić, jak wszystko w teatrze. Można zagrać starość, ale są takie sztuki, gdzie ciężar wieku widocznie się na scenie pojawia i tworzy bezcenną wartość.”.
Dając mi rolę w „Kopenhadze” zupełnie zignorował mój wiek. Nie gram niesprawnego starca. Zresztą sugerowałem Krzysztofowi, że chcę wrócić na scenę jako aktor, a nie jako ciekawostka przyrodnicza.
Pamięta pan starych aktorów z czasów, gdy pan był młodym aktorem Teatru Wybrzeże?
Starzy wiarusi gdańskiej sceny… Choćby Leon Załuga!
Krążyły o nim legendy. Frontowiec. Żołnierz I Armii Wojska Polskiego. Gawędziarz. Kawalarz. Tylko na pogrzebie Leona Załugi mogło się zdarzyć coś podobnego. Gdy trumnę wynosili z domu, trzeba było okno wywalić, bo się nie mieściła. Gdy go wsadzili do grobu i zaczęli murować, to przez przypadek zamurowali jednego murarza... Załuga kawały robił nawet zza grobu!
Blisko 30 lat był starszy ode mnie Józio Skwierczyński...
Kolejny niezwykły życiorys. W czasie wojny został poważnie ranny pod Monte Cassino. Kulał do końca życia. W „Zbrodni i karze" było to nawet na miejscu, fizyczna ułomność pomogła mu zbudować rolę. Ale w innych spektaklach, gdzie kuleć nie mógł, grał, że... nie kuleje.
Tadeusz Gwiazdowski, po którym odziedziczyłem garderobę… Wspaniały aktor, czułem się zaszczycony! A jeszcze Leszek Ostrowski! W sztuce „Sen” Kruszewskiej była scena tańca. W jednej z par: Leszek z Haliną. Na próbie generalnej Leszek stwierdził, że przy Halinie na wysokich obcasach, czuje się… poniżony. W tajemnicy przed wszystkimi zlecił teatralnemu szewcowi, by obciął obcasy o połowę. Nie będę opisywał awantury, jaka się rozpętała, gdy Halina zobaczyła swoje zdeformowane buty...
Czego dziś oczekuje pan od teatru jako widz?
Odpowiem Szekspirem: „Wszystko bowiem, co przesadzone, przeciwne jest zamiarowi teatru, którego przeznaczeniem, jak dawniej tak i teraz, było i jest służyć niejako za zwierciadło naturze, pokazywać cnocie własne jej rysy, żywy jej obraz, a światu i duchowi wieku postać ich i piętno." Chcę, by teatr rozśmieszał mnie do łez, ale i by – oglądając spektakl – łza zakręciła mi się w oku z innych powodów. Chcę, by teatr wywoływał drżenie serca. By uświadomił mi, jak człowiek zmaga się ze swoim człowieczeństwem, z byciem, z życiem, z innymi ludźmi.
Piękna też szuka pan w teatrze?
Szukam nieustannie.
„Świat potrzebuje piękna, by nie pogrążyć się w rozpaczy, potrzebuje piękna, które budzi radość” – to pana słowa.
Ktoś zarzucił mi, że jak na dzisiejsze czasy, to stwierdzenie dość naiwne. Ale broniłbym tej naiwności, na przekór kultowi przemocy, brutalności chamstwu. To tak straszliwie mnie razi w życiu. To panoszące się zło, z którym ostatnio mieliśmy do czynienia w życiu publicznym... To atakowanie osób, nie tylko idei czy myśli. Przeraża mnie, że jest na to przyzwolenie, nie tylko w polityce, ale w kinie czy teatrze właśnie. Czy piękno natury, do którego wszyscy tęsknimy, też jest czymś naiwnym? Na naszym przedstawieniu był niedawno znany astrofizyk Marek Abramowicz, podarował mi swoją książkę. Ileż tam zachwytu nad urodą świata! Wyprowadza je z nienaruszalnych praw fizyki i matematyki, z tego, że świat jest skonstruowany bezbłędnie i tej konstrukcji warto się trzymać. Opowiedział mi też, że jako młody człowiek zrobił inscenizację fragmentów „Kopenhagi” w szkole aktorskiej Haliny i Jana Machulskich. Chciał poprzez teatr ułatwić ludziom zrozumienie pewnych kwestii fizyki.
Pan lubił fizykę w szkole?
Dzięki nauczycielce ze szkoły średniej, która zawsze pozostanie w moich serdecznych wspomnieniach. Bardzo mi pomogła, bo stałem wtedy na rozdrożu...
Napisz komentarz
Komentarze