Pytania referendalne dotyczyły m.in. trwałości granic i wyższości własności państwowej nad prywatną (jak widać pewne motywy są wiecznie żywe), ale tak naprawdę nie miały one większego znaczenia. Chodziło bowiem o to, żeby zagonić ludzi do urn i sprawdzić jak dalece da się pokierować samym procesem wyborczym po myśli rządzących. Stąd apele by głosować jawnie i zbiorowo. A czego nie dało się wymusić presją i propagandą – „poprawiono” przy przeliczaniu głosów.
Jestem daleki przyrównywania obecnej sytuacji politycznej w Polsce do terroru pierwszych lat powojennych. Choć trzeba przyznać, że nasilające się bezpardonowe ataki Kaczyńskiego na Tuska, przynajmniej w sferze werbalnej, pozwalają nam nieco zakosztować tamtej atmosfery. Zadziwia i zastanawia natomiast podobieństwo metod. Teraz referendum odbędzie się wprawdzie nie przed, lecz jednocześnie z wyborami parlamentarnymi, co wynika z faktu, że chodzi w nim o zmobilizowanie wyborców partii już rządzącej, a nie dopiero przygotowanie do przejęcia władzy.
Cokolwiek byśmy nie zrobili z pytaniami referendalnymi – które wbrew słowom Morawieckiego, nie są „fundamentalne”, tylko raczej „piramidalne” – wyniki i tak nie będą miały żadnego realnego znaczenia. Rzecz w tym, że nie po to obalaliśmy komunę, żeby teraz godzić się na udział w pustych rytuałach, na kształt tak zwanych wyborów w PRL.
Rządzącym, od ośmiu lat konsekwentnie rozmontowującym reguły demokracji, udało się za to podważyć zasadę tajności wyborów. Ktoś odmawiający udziału w referendum, w zasadzie automatycznie odsłania się jako przeciwnik obozu władzy. Oczywiście w dużych ośrodkach miejskich, głośna deklaracja przy pobieraniu kart: „Ja tu tylko na wybory”, nie wymaga szczególnej odwagi cywilnej, ale już w mniejszych miejscowościach może to nie być takie proste. Szczególnie gdy ktoś pracuje w państwowej firmie czy innej instytucji kontrolowanej przez nominatów z PiS lub ich przybudówek.
CZYTAJ TEŻ: Referendum: brzytwa ratunkowa dla PiS czy strzał w stopę dla tej partii?
Oczywiście dla świętego spokoju można wziąć udział w referendum i zaznaczyć cokolwiek, albo nic nie zaznaczać, tylko napisać serdeczny list do Jarosława. Niektórzy znów radzą by przedrzeć kartę na pół, co spowoduje, że głos nie tylko będzie nieważny, ale też nie zostanie zaliczony do frekwencji. Choć to podobno podpada pod paragraf o niszczeniu, uszkadzaniu i podrabianiu dokumentów i grozi nawet trzema latami odsiadki. A propos podrabiania: w schyłkowym PRL, kiedy inflacja rosła jeszcze żwawiej, niż pod Glapińskim, robiło się taki numer, że podchodziło się do kogoś ze znajomych z pytaniem czy pokazać mu jak podrobić 50 złotych. Gdy tamten zaintrygowany odpowiadał, że tak, brało się od niego pięćdziesiątkę (tę z generałem Świerczewskim) i – na oczach zdumionego delikwenta – darło się go na drobne strzępy. Ot, i banknot podrobiony!
Cokolwiek byśmy nie zrobili z pytaniami referendalnymi – które wbrew słowom Morawieckiego, nie są „fundamentalne”, tylko raczej „piramidalne” – wyniki i tak nie będą miały żadnego realnego znaczenia. Rzecz w tym, że nie po to obalaliśmy komunę, żeby teraz godzić się na udział w pustych rytuałach, na kształt tak zwanych wyborów w PRL, będących li tylko aktem obywatelskiego posłuszeństwa. A właściwie aktem poddaństwa, bo z ideą obywatelskości nie ma to nic wspólnego. I taką właśnie Polskę na kolejne lata chciałoby nam zafundować PiS, rzucając w zamian trochę kasy. Coraz mocniej podrobionej.
Napisz komentarz
Komentarze