Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Ziaja kosmetyki kokos i pomarańcza

Globus Polski. Gdy opadają maseczki

6 grudnia 1987 roku na ul. Świdnickiej we Wrocławiu niespodziewanie zaczęli mnożyć się święci Mikołajowie. Niby akurat tego dnia to nic dziwnego, ale w PRL ukomercyjnienie okresu świątecznego nie zaszło jeszcze zbyt daleko (bo i nie bardzo było czym handlować). Szczególny zaś niepokój funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej wzbudził ubrany na czerwono, brodaty osobnik z transparentem „święty Mikołaj nadzieją na reformy”. Słusznie podejrzewali oni, że to kolejna prowokacja grupy antykomunistycznych happenerów spod znaku Pomarańczowej Alternatywy. No i rozpoczęło się wyłapywanie przebierańców. Zatrzymano ich około trzydziestki, w tym dwóch „prawdziwych”, to znaczy też przebranych, ale w celach reklamowych, na zlecenie pobliskiego domu towarowego.
Fot. Karol Makurat

Nie sposób nie przypomnieć tamtego happeningu w kontekście ubiegłotygodniowych obchodów 140. (sic!) miesięcznicy smoleńskiej, kiedy w Warszawie policja nie tyle wyłapywała, co blokowała ubranych na czerwono aktywistów Lotnej Brygady Opozycji, zmierzających na legalnie zgłoszoną manifestację. Władze uznały bowiem, że stanowią oni zagrożenie. Po czym to poznały? Po czerwonym stroju. Wymiar happeningu miała też akcja ściągania dwóch aktywistów, którzy wdrapali się na świątynię Westy w pobliskim Ogrodzie Saskim, skąd przez megafon wykrzykiwali tradycyjne pytania o wrak i wyniki śledztwa zespołu Macierewicza. Interweniowała brygada antyterrorystów z profesjonalnym sprzętem alpinistycznym, choć, jak się okazało, by dotrzeć do manifestujących i przerwać akcję, wystarczyła drabinka niewiele wyższa od tej, z której kiedyś zwykł przemawiać prezes Kaczyński.

Ta władza bardziej niż śmieszności, boi się utraty komfortu rządzenia, w tym także symbolicznego panowania nad przestrzenią publiczną.

Działania Pomarańczowej Alternatywy w drugiej połowie lat 80. zwiastowały bliski koniec komuny. Milicja, do niedawna złowrogie „zbrojne ramię partii” i jej „bijące serce”, ośmieszała się prowokowana do absurdalnych działań, takich jak ganianie po ulicach dziwacznie przebranych osobników. Czy to samo można powiedzieć o obecnej sytuacji? A może przeciwnie, to świadectwo dokręcania śruby? Ta władza bardziej niż śmieszności, boi się utraty komfortu rządzenia, w tym także symbolicznego panowania nad przestrzenią publiczną. Stąd dziesiątki radiowozów pod domem Jarosława Kaczyńskiego. Stąd też ściganie dzieci malujących kredą tęczę na chodniku czy absurdalne śledztwa w podobnych sprawach. Na przykład w Ostrowcu Świętokrzyskim prokuratura wydała kilkanaście tysięcy złotych na analizę śladów kleju biurowego, którym ktoś przykleił zdjęcie palca Joanny Lichockiej do biura poselskiego PiS i ustalanie szkód, jakie to spowodowało. Dodajmy, że szkody te wyniosły 500 złotych i to tylko dlatego, że sprzątaczka, zamiast zmyć papier wodą zeskrobała go uszkadzając powierzchnię drzwi.

Ta polityka, niestety, okazuje się skuteczna. Wprawdzie zakazane przez krakowską kurator „Dziady” biją rekordy frekwencji, ale to nie za sprawą szkół, tylko widzów indywidualnych. Tam, gdzie chciano wywołać efekt mrożący – udało się. Coraz częściej słychać o quasi-cenzorskich zapędach w instytucjach kulturalnych i edukacyjnych. Jeden z ostatnich przykładów dotyczy gdańskiej Akademii Muzycznej, gdzie rektor zakazał emisji piosenki jednej ze studentek ze względu na słowa „Kaczor lata bez maseczki”. Parafrazując Leca: Kiedy wieje wiatr historii jedni przebierają się w czerwone stroje, innym opadają maseczki.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama