Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Grzegorz Piątek: Próbuję naruszać wyidealizowany obraz Gdyni

Myślę, że największym przedwojennym niedociągnięciem jest to, że tak zaniedbano kwestie mieszkaniowe. Że państwo pozostawiło to siłom rynku. To do dzisiaj konserwuje podział na Gdynię A i Gdynię B – mówi Grzegorz Piątek, autor bestsellerowej książki „Gdynia obiecana”.
Grzegorz Piątek
Grzegorz Piątek, autor książki „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939”

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Czy zbierając materiały do „Gdyni obiecanej”, która nieco rewiduje mit powstania tego miasta, nie bał się pan, że zderzenie z siłą tego mitu może okazać się dla pana bolesne?

Trochę się tego bałem, ale potem się okazało, że to jest jednak głównie w mojej głowie. Straszono mnie, że jeśli zajmę się zbyt odważnie miastem, to mnie w Gdyni „zjedzą”. Okazuje się, że jakoś na razie nie jedzą. Jestem po spotkaniu w Muzeum Gdyni, gdzie mieliśmy świetną dyskusję.

A przy samym zbieraniu materiałów nie było przeszkodą to, jak ten mit jest zakorzeniony?

Bywało, że czasami kontaktowałem się z jakimiś osobami, myśląc, że mi coś ciekawego powiedzą, a one mi odpowiadały wręcz gotowymi zdaniami albo jakimiś kilkoma dyżurnymi anegdotami. Ale pewnie w Warszawie byłoby podobnie. Trzeba było się odwołać do dokumentów, do materiałów do tej pory nieczytanych. Ogromnym wsparciem były dla mnie relacje, które leżą w zbiorach Muzeum Miasta Gdyni, które w latach 70. i 80. ktoś zebrał od ludzi jeszcze pamiętających przedwojenne czasy. Do tych zeszytów badacze do tej pory nie sięgali. Większość autorów przyjechała za pracą. Pisali o swoich trudnych początkach, o tym, jak niewdzięcznym miejscem do życia była przed wojną dla większości Gdynia. Bo ta piękna, nowoczesna, modernistyczna, też oczywiście istniała, ale to było doświadczenie elitarne.

Ulica 10 Lutego, 1934

To może powiedzmy słówko o tamtej gdyńskiej elicie. Czy to było jednolite środowisko?

Wydaje mi się, że tak. Gdynia była jednak dość niewielkim młodym miastem, więc ludzie, którzy tworzyli elitę, siłą rzeczy się wszyscy znali. To byli wyżsi urzędnicy, przedsiębiorcy, oficerowie Marynarki Wojennej, ludzie związani z portem, z gospodarką morską. Ciekawe, choć chyba nie zaskakujące jest też, że politycznie – mimo, iż Gdynia była miastem pokazowym piłsudczykowskiej władzy – piłsudczycy byli w mniejszości. Większość sympatyzowała z endecją. Ale jednak na ogół dobrze żyli z tą władzą. Ludzie pieniądza trzymali z ludźmi władzy. Było to środowisko dość konserwatywne. Spotykali się w tych paru kawiarniach, jak „Bałtyk” czy w cukierni Fangrata, gdzie – nawiasem mówiąc – od połowy lat 30. wprowadzono zakaz wstępu dla Żydów.

A ci Kaszubi, którzy się wzbogacili na powstaniu miasta, mieścili się w tej elicie?

Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Wiem, że na przykład na Oksywiu był wyraźny podział między ludnością kaszubską, a ludźmi związanymi z Marynarką Wojenną. Dla konserwatywnych i bardzo religijnych Kaszubów „ułański” styl życia żołnierzy był gorszący i nie do zaakceptowania. A jak było w centrum? Pieniądze, które zarobili właściciele nieruchomości zbliżały ich pewnie do napływowych elit. Na pewno było im bliżej do nich, niż do tej ciemnej masy robotniczej, która pracowała na sukces miasta.

A jak było z Żydami w Gdyni?

Ze świadectw, do których dotarłem, można wyczytać, że Żydzi od początku byli traktowani w Gdyni z nieufnością. Zaraz po wojnie polsko-bolszewickiej była duża histeria antysemicka, kiedy podejrzewano, że Żydzi nie chcą niepodległej Polski i trzymają z bolszewikami. Uważano więc, że osiedlając się tutaj, będą działali na szkodę Polski. W Gdyni paradoksem jest tylko to, że Żydów było tak niewielu, a mimo to – jak możemy przeczytać w dokumentach urzędowych, w raportach komisarza Sokoła – nastroje były bardzo antysemickie.

Komisarz rządu w Gdyni Franciszek Sokół wita prezydenta Ignacego Mościckiego na Kongresie Bractw Kurkowych. 15 sierpnia 1936 r. Fot. Bronisław Lemański

Jeśli chodzi o samego Franciszka Sokoła, to z pańskiej książki wyłania się jego niejednoznaczny obraz. Z jednej strony był tym, który firmował zdławienie samorządności, a drugiej widać, że sprawując rządy starał się działać rozsądnie, łagodząco.

Według mnie to był właściwy człowiek na właściwym miejscu. I tu pojawia się dylemat: jak oceniać człowieka, który w zasadzie był dobrym gospodarzem, uporządkował sprawy administracji miejskiej, zadbał o kluczowe inwestycje, wzmocnił rolę planowania miasta, starając się poskromić ten chaos urbanistyczny. A z drugiej strony nie wolno zapomnieć, że był to komisarz wyznaczony przez rząd, że uczestniczył w demontażu demokracji lokalnej. Był ręką reżimu.

Paradoksem było to, jak wojenno-okupacyjne losy bardzo zbliżyły go do przywódcy gdyńskich socjalistów Kazimierza Rusinka.

Rusinek, któremu po przełomie 1989 odebrano honorowe obywatelstwo miasta, był sprawnym politykiem. Pod jego przywództwem gdyńska lewica, w mieście, gdzie każdy był skądś, troszczyła się o ludzi, o których władza zapominała i zbudowała kawał społeczeństwa obywatelskiego ze świetlicami, klubem sportowym, spółdzielnią mieszkaniową. Oczywiście lewicy zależało też, żeby zbierać głosy tych ludzi, tych robotników, ale jeśli chodzi o Rusinka, to widać, że on czasami potrafił działać przyzwoicie wbrew rozsądkowi politycznemu. Na przykład, kiedy potępiał bojkoty sklepów żydowskich. To politycznie nie musiało być opłacalne, bo myślę, że wśród robotników również były nastroje antysemickie. A Rusinek miał odwagę temu antysemickiemu szambu się sprzeciwić. Zależało mi, żeby opisać obie te niejednoznaczne postacie: Franciszka Sokoła i Kazimierza Rusinka, pokazać jak ich historia się uzupełnia. To jest dopiero pełna opowieść o Gdyni, i w ogóle o XX wieku w Polsce. Gdy weźmiemy tego komisarza i lewicowego działacza, którzy byli po różnych stronach barykady, potem razem przeszli przez niemieckie obozy, a po wojnie karta się obraca i Rusinek, będąc już przedstawicielem nowej władzy, broni Sokoła, który jako przedwojenny dygnitarz najpierw przydaje się do odbudowy Wybrzeża, ale wkrótce traci pracę.

Grzegorz Piątek (ur. 1980) jest architektem, krytykiem i historykiem architektury. W 2020 opublikował „Najlepsze miasto świata. Warszawa w odbudowie 1944–1949”. Jego najnowsza książka „Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939” (Wydawnictwo W.A.B.) pod koniec października znalazła się na czele listy książkowych bestsellerów Empik.

Gdynia – „oczko w głowie” sanacyjnej Polski, była też miastem siostrzanym Littorii, pokazowego projektu urbanistycznego włoskiego faszyzmu. Trochę to wstydliwy epizod, o którym chyba współcześni mieszkańcy miasta woleliby nie pamiętać.

Nie ma się dzisiaj czym chwalić, ale też trzeba to zniuansować. Owszem, włoski faszyzm miał wielu admiratorów w Polsce, a Mussoliniego stawiano jako wzór skutecznego przywódcy. Po przewrocie majowym inspirował on wielu zwolenników władzy. Natomiast trzeba też pamiętać, że Littoria i cały projekt osuszenia bagien pontyjskich, wzbudzały taki zupełnie technokratyczny podziw skalą przedsięwzięcia i skutecznością. Z takim samym podziwem, nie wnikając w kontekst polityczny, pisano też o niemieckich autostradach, czy o sowieckim Magnitogorsku. Tak samo dzisiaj na przykład podziwiamy Dubaj za rozmach i techniczne wyrafinowanie, zapominając o tym, jakie tam panują warunki polityczne, albo jaką niewolniczą pracą są okupione te wyczyny. Może nasi potomkowie nas też kiedyś skrytykują za bezrefleksyjne lajkowanie panoramy Dubaju na Facebooku.

Przechodząc do kwestii czysto urbanistycznych: gdzie w Gdyni powinien stać dworzec kolejowy? Pytam, bo w swojej książce usytuowanie dworca zaliczył pan do gdyńskich „niestety” – szeregu rzeczy, które można było zrobić lepiej na etapie planowania miasta.

Dworzec główny do dzisiaj stoi tam, gdzie stała mała pruska stacyjka we wsi Gdynia. Tymczasem wielu urbanistów przed wojną sugerowało, że powinien on stać tam, gdzie jest dzisiejszy przystanek Wzgórze Św. Maksymiliana, w pobliżu zbiegu ulic Władysława IV, Świętojańskiej, traktu w kierunku Sopotu, drogi na Witomino oraz alei Piłsudskiego biegnącej w kierunku morza. Dworzec jest przykładem kilku takich strategicznych spraw, które potoczyły się w Gdyni siłą faktów dokonanych. Podobnie jak kwestia niedoszłego monumentalnego centrum, które miało się rozciągać między dworcem, a dzisiejszym Basenem Prezydenta, ale port rozrósł się na południe i centrum też się przesunęło na południe. Ulica 10 Lutego, która miała być jedną z reprezentacyjnych arterii, ale jednak nie główną osią śródmieścia, stała się nią z przypadku. Państwo nie wykupiło terenów pod budowę miasta, a jedynie pod budowę portu. Trzeba się zatem było trzymać starej siatki traktów jeszcze wiejskich – jak Starowiejska i Świętojańska – ale starej też siatki własnościowej. Nie można było tego idealnego miasta zbudować bez kompromisów.

Skrzyżowanie ulicy 10 Lutego z Świętojańską  

Które z tych gdyńskich „niestety” są, pańskim zdaniem, najbardziej boleśnie odczuwalne do dzisiaj?

Myślę, że największym przedwojennym niedociągnięciem Gdyni, pomijając rozwiązania kompozycyjne w centrum, jest to, że tak zaniedbano kwestie mieszkaniowe. Że państwo inicjując ten wielki projekt, który pociągnął za sobą ogromną migrację, pozostawiło to siłom rynku. Jeśli już powstawały osiedla z myślą o uboższych mieszkańcach, to powstawały na peryferiach. To do dzisiaj konserwuje podział na Gdynię A i Gdynię B. Jest centrum i kameralne dzielnice willowo-blokowe wzdłuż zatoki i jest ta gorsza Gdynia, gdzieś tam poza widokiem, za wzgórzem, po drugiej stronie portu, po drugiej stronie torów, gorzej skomunikowana, odcięta od tego mitycznego morza wymienianego jako główny walor miasta. Jak się spojrzy na statystyki, to wzdłuż tego pasma morskiego mieszka mniejszość, a przytłaczająca większość zamieszkuje w głębi lądu.

Wynika to w jakieś mierze z ukształtowania terenu.

Faktycznie, krajobraz jest bardzo wymagający, ale nie jest to nierozwiązywalne. Jeśli miasto mogłoby teraz planować twardą ręką – a prawo na to nie pozwala – to myślę, że trzeba by to tak organizować, żeby jak najwięcej mieszkań powstawało jak najbliżej centrum i trasy SKM.

W dniu, kiedy miał pan w Gdyni spotkanie autorskie, radni akurat dyskutowali o pomyśle przeznaczenia pod zabudowę kortów nad samym morzem. Mieszkańcom nie bardzo to się podoba.

Tak, ale mnie chodzi o budowę mieszkań dostępnych. Tu dochodzimy do kwestii systemowej. Rzeczywiście nie tylko w Gdyni, ale w ogóle w Polsce buduje się bardzo dużo mieszkań, tylko ogromna część z nich jest kupowana na lokatę kapitału, w związku z czym to nie rozwiązuje problemu mieszkaniowego.

Pisze pan, że architektura może zmienić świat na lepszy, ale jak pan to sobie wyobraża? Bo jednak architekt obecnie jest traktowany jako osoba całkowicie usługowa. Deweloper mu płaci i wymaga.

Architekt zawsze był zawodem usługowym i jeśli pozostaje wyłącznie na usługach rynku, to może jedynie upychać metraże i opakowywać to w ładną elewację. Zresztą przed wojną w Gdyni też było tak, że większość architektów pracowała dla prywatnych inwestorów. Ale były też wysepki budownictwa spółdzielczego czy komunalnego, gdzie do projektowania podchodzono bardziej idealistyczne: żyłowanie metrażu nie służyło do tego, żeby ktoś więcej zarobił, tylko żeby więcej ludzi mogło otrzymać mieszkanie. Można wzywać architektów do idealizmu, ale nie będą mogli zmieniać świata, dopóki nie zmienią się ramy, w których działają.

Gdynia
Gdynia z lotu ptaka

To dopiero jest idealizm!

Jeśli możemy regulować takie kwestie, jak jakość mięsa, to czemu nie jakość mieszkań? Gdyby zostawić jakość mięsa wolnemu rynkowi, to jedlibyśmy wyłącznie ścierwo, bo to się najbardziej producentom opłaca. A jednak ktoś to kontroluje i możemy ufać, że jak pójdziemy do sklepu, to się nie otrujemy. Są wyroby tańsze, są droższe, są lepsze, gorsze, bardziej ostrzykane lub nieostrzykane, ale jednak jest utrzymana norma.

Czy nie ma pan wrażenia, że ten przedwojenny mit Gdyni, jako miasta sukcesu, mimo upływu blisko stu lat, jest nadal znakomitym paliwem politycznym, które pozwala prezydentowi Szczurkowi rządzić tu niepodzielnie przez ćwierć wieku?

Nie mam na ten temat zdania, ale widzę, że władza dużo robi dla umocnienia tej legendy. Gdziekolwiek się w mieście nie wejdzie – to wszędzie wiszą zdjęcia starej Gdyni. To jest efekt długoletniej roboty wychowawczej. Myślę, że trwałość tego mitu też wynika z tego, że on współgra z przekonaniem, że wszystko, co przedwojenne automatycznie jest cenniejsze, bardziej wartościowe, stanowi wzór do naśladowania. I wszyscy zamykają oczy, przestają pamiętać o antysemityzmie, nierównościach społecznych, wielomilionowym bezrobociu. Obraz II RP jest mniej więcej taki mityczny, jak obraz Gdyni: oficerowie, aktorki, automobile, neony, luxtorpedy i tak dalej. A to było doświadczenie górnych 10 tysięcy obywateli. Tutaj mit białej Gdyni bardzo pięknie spotyka się z mitem II RP. Próbuję ten obraz naruszać i weryfikować, właśnie po o to, żeby nie dać się wtłaczać w stare schematy. Jeśli rozgrzeszymy nierówności społeczne i ksenofobię, zepchniemy je pod dywan, to łatwiej będzie w przyszłości powtarzać te same błędy.

W środę, 7 grudnia o 18:00 w Hotelu Puro na ul. Stągiewnej w Gdańsku odbędzie się spotkanie autorskie z Grzegorzem Piątkiem


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama