Czy dyrektor Teatru Szekspirowskiego powinien – niejako z zasady - wielbić Szekspira? A gdyby nie ceniła pani twórczości Mistrza ze Stratfordu? Jakoś głupio.
Poważnie traktuję to pytanie, bo jakby to wyglądało, gdyby rzeczywiście tak było... Cenię, rzecz jasna, Szekspira, ale nie jestem specjalistką od jego twórczości. Jestem fachowcem w kwestii zarządzania kulturą. A na stanowisku, które objęłam liczą się przede wszystkim właśnie te kompetencje. I nawet nie próbuję się porównywać z profesorem Jerzym Limonem w kwestii wiedzy na temat literatury okresu elżbietańskiego. Jestem managerką kultury z ponad 20-letnim doświadczeniem w branży, a teraz mam wielką radość, że mogę – na tym etapie mojego życia – tak wiele się jeszcze nauczyć o Szekspirze. Zwłaszcza że literatura towarzyszy mi od zawsze. Jestem z wykształcenia polonistką.
Szekspir też był chyba niezłym managerem. Swojej żonie zapisał w testamencie łóżko… I to drugie co do jakości.
Przede wszystkim był niezłym gagatkiem (śmiech). Świetnie potrafił zadbać o własne interesy. Moim zadaniem jest zadbać o to, by teatr, którym kieruję był pełen ludzi, by ten Szekspir ich tu bawił, wzruszał, cieszył, ale by wiedzieli też, że w naszym teatrze Szekspir jest pretekstem. Celebrujemy jego urodziny, czcimy jego postać w czasie festiwalu szekspirowskiego, ale odbywają się tu też inne wydarzenia.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: 26. Festiwal Szekspirowski. Na początek włoska "Burza"
Planuje pani otworzyć w teatrze restaurację. Wątków kulinarnych w sztukach Szekspira jest mnóstwo. Tylko słowa „uczta” użył ponoć ze sto razy...
Stworzenie restauracji w naszym teatrze nie jest, co mnie trochę zdziwiło, prostym zadaniem. Jako osoba, która przeprowadziła się do Gdańska niecały rok temu, byłam przekonana, że nasza lokalizacja jest idealna, jesteśmy w ścisłym centrum. A tu nawet pobliska ulica Ogarna jest wyzwaniem dla restauratorów. Dlatego na razie otwieramy małą gastronomię na dziedzińcu, podczas festiwalu, zobaczymy jak to zadziała. Niestety, muszę liczyć się z tym, że będzie to projekt sezonowy. Trochę mnie to martwi, ale tylko trochę, bo wierzę w moc małych kroków.
Z powodzeniem działa natomiast czytelnia im. prof. Jerzego Limona.
Weszła w stały plan zwiedzania teatru. Jest urokliwa. Przyciąga ludzi, którzy przychodzą tu pracować, ale też odpocząć, po prostu pobyć. Mamy z nią związane plany edukacyjne. Liczymy na współpracę z Uniwersytetem Gdańskim. Chcemy też, by było to miejsce, w którym przybliżymy sylwetkę profesora Jerzego Limona. A on z kolei na pewno nie chciałby naukowego wykładu na swój temat. Wolałby chyba, by mówić o nim jako o buntowniku. Bo był przecież tym wspaniałym teatralnym szaleńcem. Tylko ktoś taki mógł zrealizować projekt teatru szekspirowskiego. Chcemy pokazać drogę człowieka, który miał kłopoty w szkole, wagarował, podróżował z muzykami jako ich dźwiękowiec zamiast skupić się na maturze, aż w pewnym momencie na jego drodze stanął Szekspir. I odmienił wszystko. I wszystko stało się możliwe. Tak chcemy mówić o patronie tego miejsca. Że najważniejsza jest pasja, za którą musisz podążać. Profesor był ucieleśnieniem tych słów.
Jego duch jakoś wspiera panią?
Ludzie teatru, a do nich należę, rozumieją takie pytania, ponieważ wierzą w magię. Moi rodzice są aktorami Teatru Nowego w Poznaniu. Jestem zatem dzieckiem teatru i wierzę w opiekuńczego ducha profesora. Czuję jego obecność niemal na każdym kroku. Niezwykła sytuacja miała miejsce choćby ostatnio, podczas majowej konferencji naukowej poświęconej profesorowi. Po jej zakończeniu rozmawiałam z gośćmi we foyer, drzwi od sali teatralnej były lekko uchylone. W pewnej chwili spojrzałam przez nie w kierunku sceny i zobaczyłam portret profesora, wyświetlony na ekranie, patrzący wprost na mnie, uśmiechnięty. Zrobiłam zdjęcie, by uchwycić ten niezwykły widok, profesora patrzącego na foyer przez uchylone drzwi. Podobne sytuacje dzieją się nieustannie. To takie miłe znaki, które dodają mi skrzydeł. Może też dlatego Gdańsk jest dla mnie łaskawy…
Łaskawy?
Na każdym kroku odczuwam życzliwość. To miasto jest otwarte na ludzi z zewnątrz, na „obcych”. To społeczność wspierająca i ciekawa innych. Wiele lat pracowałam w Nowym Jorku i widzę sporo podobieństw między tymi miastami. Może to ten wiatr od morza tak działa, może to jest ten nieuchwytny powiew wolności… Ogrom rożnych narodowości, tłum turystów z całego świata przewijających się przez Długą, krzyk mew unoszący się nad wszystkim… W Gdańsku chwilami czuję się jak w Nowym Jorku.
Dlaczego nie poszła pani w ślady rodziców i nie została aktorką?
Nie dostałam się do szkoły teatralnej w Łodzi. Może dlatego, że startowałam tam nie tyle z przekonania, co z chęci kontynuacji tradycji rodzinnej, z poczucia, że tak trzeba. Ale rodzice od początku powtarzali mi, że nie nadaję się do tego zawodu. Jednak nie ze względu na brak talentu, bo tę iskrę w jakimś stopniu mam po nich w genach, dobrze też czuję się na scenie, nie boję się wystąpień publicznych, mam dobrą dykcję, bo o to dbało się w domu, ale charakterem rzeczywiście chyba nie bardzo pasuję... Wiem, że reżyserowałabym reżysera (śmiech), a tu trzeba pokory. Będąc aktorem nie można zarządzać, trzeba słuchać. Dziś jestem pewna, że dobrze się stało, iż wybrałam inną drogę. Ale bliskość teatru, którą czułam od najmłodszych lat sprawiła, że wiem jak z ludźmi sceny rozmawiać, co jest dla nich ważne, jak ich wspierać twórczo. Mam też świadomość biznesowej umiejętności myślenia o kulturze. Bo kultura jest przecież produktem, mimo że od lat przetacza się w tej kwestii środowiskowa debata. Dla mnie dyrektor teatru to ktoś, kto oprócz znajomości Szekspira potrafi też liczyć i zdobywać pieniądze.
Przede wszystkim Szekspir był niezłym gagatkiem. Świetnie potrafił zadbać o własne interesy. Moim zadaniem jest zadbać o to, by teatr, którym kieruję był pełen ludzi, by ten Szekspir ich tu bawił, wzruszał, cieszył, ale by wiedzieli też, że w naszym teatrze Szekspir jest pretekstem. Celebrujemy jego urodziny, czcimy jego postać w czasie festiwalu szekspirowskiego, ale odbywają się tu też inne wydarzenia.
Agata Grenda / dyrektorka Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego
Przydaje się doświadczenie, które dał pani siedmioletni pobyt w Nowym Jorku?
Byłam tam najpierw zastępczynią dyrektora, a potem dyrektorką Instytutu Kultury Polskiej. Miałam szczęście pracować z największymi instytucjami, dlatego nie czułam onieśmielenia podczas mojej pierwszej rozmowy z profesorem Limonem, kiedy to zaproponował mi współpracę. Mam duże doświadczenie urzędnicze i dyplomatyczne, i to co mnie najbardziej kręci w kulturze to skutecznie nią zarządzać i przyciągać do niej ludzi. Nie chcę myśleć o kulturze jedynie jako o uświęconym miejscu, które przynosi straty.
Przed nami festiwal szekspirowski. Coś nas zaskoczy?
W tegorocznym programie jest sporo radości i popandemicznego oddechu, nieco płonnego jednak, jak się okazuje... Wojna nie dotarła jeszcze do teatru, program zamykaliśmy na początku roku, na pewno jej echo będzie widoczne w kolejnych edycjach. W tej chwili teatr, który po pandemii znowu się otworzył, potrzebuje uśmiechu, wytchnienia, odreagowania, bliskości z drugim człowiekiem, więc i repertuar festiwalu obfituje w takie realizacje. Na pięć spektakli, które walczą o Złotego Yoricka trzy to komedie. I takie było nasze założenie, by podczas tegorocznego spotkania z Szekspirem ludzie nieco odpoczęli, by się po prostu dobrze bawili. Choć, oczywiście, zmierzymy się też z tematami najwyższej wagi.
Który spektakl zachwycił panią szczególnie?
Bardzo mnie zaskoczył ten, który wypatrzyłam na rumuńskim festiwalu szekspirowskim w mieście Krajowa. Początkowo myślałam, że to jakaś amatorszczyzna, żart. Na scenie stały mikrofony, po podłodze walały się dziesiątki kabli, jakaś dziewczyna w kolorowej peruce za konsolą, kiczowato wyglądający aktorzy... A potem okazało się, że to „Burza” w stylu kampowym. Nie ma tam słowa z Szekspira, opowieść o tym co dzieje się w tej sztuce wyśpiewują aktorzy w myśl słów Kalibana: „Nie trwóż się. Wyspa ta jest pełna dźwięków, głosów i słodkich pieśni, które cieszą, nie szkodząc wcale” … I autorka tego tekstu, taka rumuńska Dorota Masłowska, chciała sprawić, byśmy tę wyspę dźwięków usłyszeli na własne uszy. To jest niesamowicie ożywcze teatralnie przedstawienie!
ZOBACZ TEŻ: Podglądanie aktorów, czyli Festiwal Szekspirowski od kuchni
Ile Szekspira w Szekspirze powinno być, by był to jeszcze Szekspir?
To pytanie zadają sobie wszyscy, którzy biorą na warsztat jego twórczość. Ja powiem tylko, że powinno być go tyle w prezentowanych realizacjach, byśmy go zauważyli i wiedzieli, po co on tam jest. Lubię myśleć o tym że Szekspir to twórca uniwersalny, opowiada o wszystkim co interesuje ludzi przez całe stulecia, mijają wieki, a tematy pozostają te same. Władza, śmierć, emocje, zdrady, gniewni panowie, potwory i wiedźmy, miłość, radość i nadzieja. Nie ma zagadnienia, którego nie byłoby u Szekspira. No, może Internetu nie ma …
Choć gdyby dobrze poszukać…
Tak, pewnie i jego zaczątki dałoby się odnaleźć (śmiech)...
„Miedzy niebem i sceną. Po burzy?” - to motto tegorocznego festiwalu szekspirowskiego. Co jest między sceną a niebem?
Pomiędzy niebem a sceną jesteśmy my, zawieszeni w naszych niepewnych czasach. Pomiędzy niebem a sceną jest też most. Widzę na nim siebie, na środku. Po jednej stronie jest profesor Jerzy Limon, mój wielki poprzednik, który mi dobrze życzy i otwiera drogę, by iść dalej, po swojemu. Po drugiej jest przyszłość, kolejne edycje festiwalu.
Pokazujemy w tym roku trzy wspaniałe inscenizacje szekspirowskiej „Burzy”, ale też odwołujemy się do burz przetaczających się przez nasz świat – politycznych, społecznych, klimatycznych. Mam nadzieję, że już wkrótce będzie naprawdę „po burzy” i nie mogę się doczekać kropki, a nie znaku zapytania, na końcu naszego motta. Tymczasem zapraszam wszystkich na festiwal!
Napisz komentarz
Komentarze