Był aktorem, przede wszystkim jednak wybitnym znawcą historii teatru polskiego. Człowiekiem Teatru. Choć urodził się w Warszawie, po wojnie jego miastem stał się Gdańsk. Pierwszą sceną – gdański Teatr Miniatura. Zagrał tu rolę Holgera w „Dumnej legendzie” w reżyserii Natalii Gołębskiej. Był czerwiec 1954 roku. Miał 17 lat. Potem były: Car w „Wielkim Iwanie”, Megamon w „Złocie króla Megamona”, Sekretarka - rola specjalnie dla niego napisana w „Smoku w Nieswarowie”, wreszcie Jan Chryzostom Pasek w „Żarcie olszowieckim”. Wszystko to dopiero pierwsze szlify przed krakowską szkołą teatralną, którą ukończył w 1960 roku.
Swoje ślady pozostawił na wielu polskich scenach, kilka lat był w Słupskim Teatrze Dramatycznym, najdłużej w krakowskim Teatrze Rapsodycznym, scenie, na której przed wojną debiutował Karol Wojtyła.
Autor książki „Oddani Melpomenie”. To osobiste portrety ludzi sceny, serdeczne spojrzenie wrażliwego aktora, „zachwyt dla spełnionej sztuki Teatru”. Wśród tych, którym słowem składał hołd, aktorki: Maria Malicka, Janina Romanówna, Irena Eichlerówna, ale i scenograf Władysław Daszewski. O zaprojektowanym przezeń kostiumach mówił za Wierzyńskim na łamach „Zawsze Pomorze”: „Zasługiwałyby na brawa, nawet gdyby same chodziły po scenie”. Scenograficzne projekty Daszewskiego, które miał w swoich zbiorach przekazał w minionym roku Muzeum Narodowemu w Gdańsku.
Ceniony w środowisku współpracownik i konsultant „Słownika biograficznego teatru polskiego”. O teatrze wiedział wszystko.
Byłam jedną z wielu osób, które - gdy potrzebowały informacji dotyczących historii teatru - zamiast szukać w internecie, wolały dzwonić do Zdzisława Kordeckiego, który zresztą nie miał i nie potrzebował komputera. Na moje pytania odpowiadał „od ręki”, czasem błyskawicznie odnajdywał odpowiedź w jednej z tysięcy swoich książek. Mówił:
Coś niecoś się wie... Choćby z tego względu, że widziałem wiele spektakli, i to po kilka razy, więc szczegóły mocno utrwaliły się w mojej pamięci. Studiując w Krakowie w latach 50., biegałem do teatru na okrągło. By zdążyć na przedstawienie, dokonywałem cudów. Po zajęciach, które kończyły się zwykle o 19.05. pędziłem na spektakl na 19.15., tak szybko, że pewnie olimpijczycy mogliby mi pozazdrościć. Zawsze zdążyłem. W ostatniej chwili kupowałem wejściówkę. Bywałem w teatrze prawie codziennie. Dziś znacznie rzadziej. Nie chcę zepsuć sobie obrazu, który został w mojej pamięci. Widziałem kreacje aktorskie tak wybitne, że wolę nie oglądać innych wykonań. Żeby tamtych wrażeń w sobie nie zagłuszyć.
Otoczony książkami, zanurzony po uszy w dziejach polskiej sceny przypominał swojego profesora z krakowskiej szkoły teatralnej Wiesława Goreckiego – profesora wielu znanych aktorów. Profesor pamiętał pełne obsady krakowskich teatrów sprzed pół wieku! Bywał na wszystkich przedstawieniach, a latem, nie opuszczając Krakowa zagłębiał się w swoich przepastnych zbiorach bibliotecznych, do których dostępu nigdy nie bronił, także studentom.
– Utrzymywałem z Profesorem kontakt do końca jego życia – opowiadał mi Zdzisław Kordecki. – Stykałem się też z innymi wybitnymi ludźmi sceny. Lubię ich wspominać. Wracać do świata, gdy byli. Trzeba czasem stworzyć sobie wyspę, żeby nie oszaleć od medialnej sieczki, od hałasu. Czasem udaję, że się dostosowuję, ale nawet dla aktora nie jest to łatwe...
To, co najbardziej bolało Zdzisława Kordeckiego w teatrze współczesnym, to brak szacunku dla autora, i fakt, że w teatrze jest... za głośno. Opowiadał mi po jednym z przedstawień: „Jest tam długa scena tak hałaśliwa, że groziło utratą słuchu! Broniłem się na widowni, jak żołnierze na poligonie. Gdy armaty grają, trzeba otwierać usta, co też uczyniłem… Niestety nic innego nie przyszło mi do głowy! Gdybym wiedział wcześniej, przyniósłbym zatyczki do uszu. Ilość decybeli była niewyobrażalna. Uderzenie pioruna przeżyłem też na „Dziadach” w reżyserii Swinarskiego w 1973 r. Walnął tak głośno, że gdyby prawdziwy piorun uderzył wtedy w teatr, nikt by nawet nie mrugnął. Ten był tak silny, że prawdopodobnie w innych miastach Polski też go słyszano, nie tylko w Krakowie…”.
PRZECZYTAJ TEŻ: Cybulski nie miałby dziś za wiele w teatrze do roboty…
Żałował, że teatr współczesny odrzuca rzeczy dawniejsze, nawet te wypracowane, pewne. Choćby kurtynę. Albo budkę suflera. Kiedyś sufler widział, co się na scenie dzieje, czy aktor potrzebuje pomocy – mówił. – Teraz jest za kulisami, daleko od aktora. Bywa, że podpowiedź słyszą wszyscy, niemal cała widownia, tylko nie zainteresowany.
Był otoczony książkami, piętrzące się w jego mieszkaniu, jak mawiał, „stosy Miłoszów” zdawały się nie mieć końca. Z właściwym sobie poczuciem humoru żartował: „Po śmierci znajdą mnie pewnie przygniecionego stosami tomów. Albo gazet, które także czytuję regularnie. I archiwizuję. Martwię się tylko, bo teraz trudno nadążyć z czytaniem wszystkiego, co się ukazuje”.
Był stałym czytelnikiem „Zawsze Pomorze”. Od pierwszego numeru.
Kochał książki, ale miał też świetny kontakt z ich autorami, bywało, że i tymi z młodego pokolenia. Zdzisława Kordeckiego tak wspomina Marek Teler (rocznik 1996), autor takich książek jak „Zagadka Iny Benity. AK-torzy kontra kolaboranci” , „Upadły amant. Historia Igo Syma” czy „Amantki II Rzeczypospolitej”.
– Pan Zdzisław Kordecki był nie tylko zdolnym aktorem, ale również wielkim znawcą historii polskiego teatru i kolekcjonerem teatraliów. Można było godzinami rozmawiać z nim o największych gwiazdach polskiej sceny, wiele z nich miał zresztą okazję poznać osobiście. Nie tylko kultywował pamięć o nich, ale też niejednokrotnie walczył o ich dobre imię, zwłaszcza jeśli chodzi o wybitną polską aktorkę teatralną i filmową Marię Malicką, której po wojnie okrutne plotki zszargały opinię. Kiedy wysyłałem mu swoje kolejne publikacje, zawsze otrzymywałem w zamian szczegółową recenzję, ponieważ każdą z nich czytał z dużą wnikliwością. Wiem, że podobnie było w przypadku innych autorów. Najwyższą wartością zawsze była dla niego prawda, zarówno jeśli chodzi o historię, jak i codzienne życie.
Chociaż dzieliło nas niemal sześćdziesiąt lat, nigdy nie stwarzał dystansu i traktował mnie jak równego partnera do rozmowy. Mimo że sam występował na scenach wielu polskich teatrów, a jego kariera aktorska obfitowała w liczne role, we wspomnieniach nigdy nie wysuwał siebie na pierwszy plan, wyrażał się za to z najwyższym szacunkiem i uznaniem o wielkich ludziach, z którymi zetknął go Los. Pozostanie w mojej pamięci jako człowiek o wielkiej wiedzy, klasie i życzliwości, a znajomość z nim zawsze będę wspominał jako ogromny zaszczyt.
Marek Teler / autor książek
W tym roku Zdzisław Kordecki obchodził 70. rocznicę swojej pracy aktorskiej. Zaczynał w Teatrze Miniatura, jego ostatnia rola to też postać z teatru lalek. Zapomniana teatralna lalka. Zagrał tytułową rolę w słuchowisku „Konik” według sztuki mojego autorstwa. Nie zdążył jednak wysłuchać zrealizowanego w sierpniu nagrania. Kameralna, listopadowa premiera będzie jednocześnie pożegnaniem Aktora.
W finale grany przez Zdzisława Kordeckiego bohater żegna się z teatrem mówiąc: Moja rola skończona.
Zdzisław Kordecki zmarł 25 października w Gdańsku. Miał 87 lat.
Napisz komentarz
Komentarze