Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama

Chlewmistrzynie, ministry. Jak polszczyzna wyzwalała się z patriarchatu

Kobiety mają prawo do równego traktowania we wszystkich dziedzinach, dlatego przychylam się do stanowiska o poprawności politycznej, nie nakazując jednak obowiązkowo używać tej czy innej formy – mówi językoznawca, dr hab. Zenon Lica, prof. Uniwersytetu Gdańskiego

Autor: Pixabay, zdjęcie ilustracyjne

Feminatywa czy feminatyw? Jakiego rodzaju jest słowo określające żeńskie formy rzeczowników?

Feminatyw to rzeczownik rodzaju męskiego nazywający kobiece zawody i funkcje, ich przynależność narodową, pochodzenie, wyznanie, przekonania, właściwości psychiczne i fizyczne, wykonywane czynności itp. W mianowniku liczby mnogiej występuje w formie feminatywy bądź feminatywa.

Potrafi pan wskazać najdziwniejszą żeńską formę rzeczownika, z jaką się pan spotkał?

Jestem językoznawcą, więc praktycznie nie traktuję żadnych form jako dziwne. Przyglądam się im jako zjawiskom językowym, które podlegają pewnym regułom. Może warto czytelnikom przypomnieć, jak funkcjonowały feminatywa w okresie PRL. Pojawiły się bowiem w związku z aktywizacją zawodową kobiet związaną z rozwojem przemysłu i rolnictwa takie formy jak: chlewmistrzyni, formiarka, giserka, gwinciarka, kolejarka, ładowaczka, murarka, traktorzystka, zbrojarka. Dziś niektóre z nich naprawdę brzmią dziwnie i niezrozumiale. 

Krajowa Rada Sądownictwazakwestionowała legalność powołania tych członkiń rządu, które w rocie ślubowania użyły sformułowania „ministra” zamiast „minister”. Dotyczy to m.in. Barbary Nowackiej   Fot. Katol Makurat | Zawsze Pomorze

Ile czasu potrzeba przeciętnie, żeby użytkownik języka oswoił się z nowym słowem, bądź nową formą danego słowa? Da się to określić?

Współcześnie żyjemy w czasach, w których większość użytkowników języka korzysta z mediów społecznościowych. One bardzo szybko rozpowszechniają i utrwalają pewne formy, które wielokrotnie i w dłuższym okresie powtarzane stają się powszechne i nie budzą zdziwienia. Czy można określić, ile czasu potrzeba powszechnie do oswojenia się z nowym słowem? To zależy, jak często pojawia się w przestrzeni publicznej. Chyba każdy osłuchał się już z formą „ministra”, co nie oznacza, że ją akceptuje. Widzimy więc, że ten proces zajmuje co najmniej kilka miesięcy. 

Zwolennicy i zwolenniczki feminatywów, twierdzą, że od początków polszczyzny były one jej naturalnym składnikiem. Dopiero z czasem zaczęto je eliminować. Obecnej tendencji do ich używania i tworzenia nowych nie należy więc traktować jako czegoś sztucznego, ale swoisty powrót do korzeni. Czy zgadza się pan z tą opinią?

Język polski od początków rozwoju polszczyzny był językiem patriarchalnym. Wiązało się to przecież z ówczesną strukturą polityczną państwa, w której władzę sprawowali mężczyźni. Oczywiście, występowały nieliczne feminatywa. W okresie staropolskim odnotował je Jan Murmeliusz w „Dykcjonarzu” wydanym w 1528 r. 

O „udzielnych”, czyli samodzielnych wykonawczyniach czynności pisał też Henryk Suchecki w drugiej połowie XIX w., jako przykłady podając m.in. złotniczkę, kowalkę, stolarkę czy krawczynię. Feminatywa powszechnie występowały w języku polskim w czasach II Rzeczypospolitej, co było związane z efektem działań ruchów emancypacyjnych. Kobiety dostały się na uniwersytety, zyskały stanowiska na uczelniach i mogły pracować w zawodach wcześniej dla nich niedostępnych, pojawiła się zatem potrzeba wzbogacenia XIX-wiecznej leksyki, pojawiły się neutralne stylowo odpowiedniki nazw męskoosobowych, np. docentka, doktorka, profesorka, weterynarka.

Bardzo często, wręcz nagminnie, używano ich już na samym początku XX wieku. W 1904 r. „Poradnik Językowy” opublikował protest czytelników sprzeciwiających się „gwałceniu języka polskiego” poprzez „łączenie z nazwiskami żeńskimi tytułu Dr. (Doktor) zamiast Drka (Doktorka)”. W tym liście podano też inne „prawidłowe” formy: profesorka, lekarka, lektorka, autorka… Istniała również forma magistra. W ogłoszeniu zamieszczonym w 1939 r. w „Expresie Zagłębia” czytamy: „APTEKA w Modrzejowie koło Sosnowca przyjmie od 15 lipca magistra lub magistrę na stałą posadę”. To tylko nieliczne przykłady. W okresie PRL-u brak podziału na nazwy męskie i żeńskie tytułów, zawodów i stanowisk miał świadczyć o braku dyskryminacji ze względu na płeć, o równouprawnieniu na rynku pracy. Przypomnę może słowa prof. Witolda Doroszewskiego, który w 1954 r. pisał: „Jeżeli kobieta obejmuje stanowisko ministra, to ma ona czynić na tym stanowisku to, co czyni minister mężczyzna, a stąd wynika, że gdybyśmy ujmowali tę sytuację tylko w kategoriach społecznych, to nie zachodziłaby potrzeba tworzenia dla ministra kobiety innej nazwy niż dla ministra mężczyzny”.

Po 1989 r. nastąpiło stopniowe wprowadzanie feminatywów obok funkcjonujących dotychczas nazw męskoosobowych. Zaczęto poszukiwać odpowiedników żeńskich, aby zacierać asymetrię płci językowej. Nastąpiła również reaktywacja feminatywów, takich jak: adwokatka, architektka, drzeworytniczka, literatka, rysowniczka, weterynarka, które były obecne w polszczyźnie XIX-wiecznej. 

Do niedawna liczba mnoga rzeczownika rodzaju męskiego uznawana była jako odnosząca się generalnie do obu płci. Teraz zdecydowanie się różnicuje: „Polki i Polacy”, „gdańszczanki i gdańszczanie”, co wpływa negatywnie na ekonomię języka. Co ważniejsze: zwięzłość czy poprawność (polityczna)?

Jak wspomniałem wcześniej, w czasach PRL-u utrwaliło się przeświadczenie, że formy męskoosobowe brzmią bardziej prestiżowo, wzmacniają pozycję kobiety na danym stanowisku bądź danym zawodzie i niejako dodają jej wartości. Za inny możliwy powód upowszechnienia się form generycznych (czyli wspólnych dla mężczyzn i kobiet) uważa się fakt, że tak jak kobiety traktowały w pierwszej połowie XX w. pomijanie informacji o płci i stanie cywilnym w nazwisku jako przejaw językowego równouprawnienia płci, tak samo traktowane było pomijanie informacji o płci w nazwach zawodowych. Jak można zauważyć, uwidacznia się tu wyraźna asymetria płci z wyraźnie gorszym wizerunkiem kobiet w stosunku do mężczyzn. Obserwowana jest ona na płaszczyźnie leksyki, słowotwórstwa, semantyki, frazeologii i fleksji. 

Do najbardziej charakterystycznych elementów analizowanego zjawiska zaliczamy między innymi gatunkowość rzeczowników męskoosobowych. Pełnią one podwójną funkcję: z jednej strony są nazwami mężczyzn, z drugiej posiadają znaczenie ogólne, na przykład: męskoosobowa forma liczby mnogiej Polacy, to „mężczyźni narodowości polskiej”, ale w szerszym kontekście osoby płci dowolnej, które posiadają cechę – narodowość polska. Takiej właściwości nie mają formy żeńskie. Polka oznacza wyłącznie kobietę i nie może zostać użyta w znaczeniu ogólnym odnoszącym się do wszystkich rodaków; analogicznie: klient, adresat, obywatel, nauczyciel, pacjent, artysta. Asymetrie widoczne są również w systemie rodzajowym, np. zaszeregowanie kobiet do tej samej kategorii, do której należą zwierzęta czy przedmioty i wyodrębnienie oddzielnych form męskoosobowych w konstrukcjach typu: tysiąc kobiet i jeden mężczyzna śpiewali; tysiąc mężczyzn i jedna kobieta śpiewali. Te czynniki powodowały i powodują, że emancypantki XXI w. wyraźnie postulują równouprawnienie płci pod względem językowym, stąd formy typu Polki i Polacy, gdańszczanki i gdańszczanie. Z badań językoznawczyń: Małgorzaty Karwatowskiej i Jolanty Szpyry-Kozłowskiej wynika jednoznacznie, że język polski jest androcentryczny, gdyż mężczyźni mają w nim uprzywilejowaną, dominującą pozycję, kobiety zaś traktowane są w nim znacznie gorzej i krytyczniej. 

Uważam, iż kobiety mają prawo do równego traktowania we wszystkich dziedzinach, dlatego przychylam się do stanowiska o poprawności politycznej, nie nakazując jednak obowiązkowo używać tej czy innej formy. Język ewoluuje i wkrótce okaże się, jakie zmiany w nim zagoszczą na stałe. 

Niektóre środowiska zalecają, a nawet wymuszają stosowanie feminatywów. Inne przeciwnie – ignorują je lub też czynnie im się sprzeciwiają, czego przykładem ostatnie stanowisko Krajowej Rady Sądownictwa kwestionujące legalność powołania członkiń rządu, które w rocie ślubowania użyły sformułowania „ministra” zamiast „minister”. Jaki jest tu punkt widzenia filologa?

KRS literalnie odczytuje przepisy prawne. W tekście ślubowania jest użyty zwrot: obejmując urząd ministra. Tymczasem panie minister użyły form „ministry” lub „minister”. Tekst ślubowania nie zawiera form alternatywnych, chociaż już w 2004 r. w Słowniku poprawnej polszczyzny podaje się dla rodzaju żeńskiego kwalifikator ndm., czyli w dopełniaczu formę minister, dokładnie taką, której użyła Marzena Okła-Drewnowicz, minister ds. polityki senioralnej. Już w 2019 r. Rada Języka Polskiego stwierdziła, że prawo do stosowania nazw żeńskich należy zostawić mówiącym. To mój komentarz. 

Do jakiego stopnia zalecenia administracyjne czy polityczne mogą, czy też powinny wpływać na kształt języka?

Prawdę mówiąc, zalecenia administracyjne sankcjonują już zmiany, które zaszły w języku. Kierują się często kryterium frekwencji użycia danego słowa. Zwracał na to zjawisko uwagę prof. Witold Mańczak. Im częściej się jakiejś formy używa, tym bardziej prawdopodobne, że na stałe zagości w języku. Wszelkie zmiany wprowadzane politycznie nie mają szans na długotrwały żywot. Przykładem skostniały język nowomowy z czasów PRL-u.

No właśnie, przedstawicielom starszego pokolenia polityczna ingerencja w formy językowe kojarzy się głównie z komunistyczną nowomową. Czy da się znaleźć jakieś paralele między ekspansją tamtych form, a obecnymi postulatami środowisk równościowych do posługiwania się językiem bardziej inkluzywnym?

Komunistyczna nowomowa miała na celu zawężenie zakresu myślenia obywateli poprzez narzucenie oficjalnej ideologii, słowa przez nią przyswojone nabierały specyficznego ograniczonego sensu, tworząc jedynie pozory naturalnej komunikacji, język zaś jasno narzucał co, kiedy i w jaki sposób można powiedzieć. Tego nie można odnieść do postulatów środowisk równościowych. Język inkluzywny ma łączyć, nie dzielić. Pamiętać musimy, że wszystko czynimy z umiarem, nie usuwajmy form generycznych, stosujmy je przemiennie z feminatywnymi i maskulatywnymi. Pięknie napisał Juliusz Słowacki: „Chodzi mi o to, aby język giętki, powiedział wszystko, co pomyśli głowa”. 

Czy jest pan zwolennikiem eliminowania z oficjalnego języka określeń niegdyś powszechnych, a obecnie uznawanych za stygmatyzujące, jak „Murzyn”, „Eskimos”, „kaleka”, etc.? Jak daleko powinniśmy się w tym unieważnianiu posunąć? Słowem: skreślać „Murzynka Bambo” z listy lektur czy nie?

Wraz z rozwojem społeczeństwa zmienia się jego język. Inaczej postrzega się znaczenie i wydźwięk pewnych słów. Kolejne pokolenia inaczej je interpretują. Dla mnie „Murzynek Bambo” Juliana Tuwima był wierszem, który poznałem w szkole podstawowej. Książeczka z tym wierszem była pięknie ilustrowana i nikomu do głowy by nie przyszło doszukiwać się w nim rasistowskich treści. Dziś dla niektórych słowo Murzyn, podobnie jak pozostałe wymienione przez pana pojęcia, to określenia pejoratywne, które nie powinny być używane w przestrzeni publicznej. Dla mnie te słowa nie mają w sobie nic obraźliwego, zawsze używałem ich jako neutralnie nacechowanych. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że dla części społeczeństwa mają wydźwięk pejoratywny. Nie skreślałbym utworu Tuwima z listy lektur. Ma on walory edukacyjne. Ale o nich może więcej przy innej okazji.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

polszczyzna z niczego się nie uwalnia... 07.10.2024 09:48
Raczej grzęźnie w bagnie "polit-poprawności"... A zainteresowane osoby nie mają żadnej ochoty czegokolwiek naprawiać a jedynie wyciąć konkurencję. To, po prostu, wojna o wyznawców i "owieczki"... To strzyży i rzezi...

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama