Już na wstępie wypada zaznaczyć, że jest to propozycja dla osób, które mają dużo wolnego czasu – spektakl trwa blisko cztery godziny, nie licząc przerwy. Ale konia z rzędem (i kwadrygą) temu, kto sienkiewiczowską kobyłę da radę wyśpiewać krócej. Zresztą dłużyzn w gdyńskim „Quo Vadis” nie ma.
Wyśpiewanie to zresztą kolejne słowo-klucz do tego spektaklu. Piosenki Mariusza Obijalskiego są po prostu znakomite. Nie czuć w nich w nich teatralności, ilustracyjności, patosu. Po prostu „same się śpiewają” i – czy to kabaret, czy to soul, czy rock’n’roll – brzmią stylowo, przekonująco, a chwilami nawet przebojowo. To znaczy nie, oczywiście piosenki nie śpiewają się same. Robią to artyści z Muzycznego. Bardzo pięknie.
Zachwyca rozmach scen tanecznych, wyjątkowo licznych i... liczebnych. Dość powiedzieć, że do spektaklu, poza członkami zespołu zatrudniono młodzież ze Studium Wokalno-Aktorskiego oraz kilkoro artystów z innych scen. Łącznie to około setka osób. Robi wrażenie.
Tak, jak robi je kolejny zamysł reżyserski. Starożytny Rzym przedstawiony jest jak kabaret czasów Republiki Weimarskiej, a w każdym razie, jak jego filmowy obraz czy to z pamiętnego „Kabaretu” Boba Fosse’a czy niedawnego serialu „Babilon Berlin”. Jest dekadencki, kampowy (brawa za kostiumy dla Anny Adamek i Martyny Kander), acz nie za bardzo frywolny (o rozpuście więcej się mówi, niż ją pokazuje, podobnie jak – do czasu – o zbrodniach Nerona). Jest to świat tak atrakcyjny, że widz przez cały pierwszy akt zastanawia się, jak autorzy wybrną z postawionego przed nimi przez Sienkiewicza zadania: ukazania wyższości chrześcijaństwa nad tym – w gruncie rzeczy – sympatycznym, imprezowym stylem życia.
I rzeczywiście początkowo wydaje się, że jedynym ewentualnym pożytkiem z nauk ewangelii mogłoby być ucywilizowanie dzikiej miłości Winicjusza do Ligii. Ta miłość zresztą – powiedzmy sobie szczerze – jest trochę teatralnie umowna. Napisać, że między Julią Duchniewicz a Jakubem Brucheiserem iskrzy na scenie, byłoby zdecydowanie nadużyciem. I chyba nie przypadkiem jedyny bodaj udany duet miłosny w spektaklu śpiewają Petroniusz i Eunice. W wannie, w której za chwilę oboje wyzioną ducha.
W ogóle sama koncepcja głównej postaci kobiecej nie wydaje się do końca jasna. Dlaczego chrześcijańska dziewica, córka króla Ligów, była zakładniczka, przedstawiona została jako nieco wyobcowana dziewczynka, kompulsywnie żonglująca trzema piłeczkami? W dodatku mająca w sobie coś z arlekina, z fryzurą a la Milla Jovovich z „Piątego elementu”, tyle że białą, a nie marchewkową?
W drugim akcie na scenie robi się już znacznie mniej przyjemnie. Krew (teatralnie umowna) zaczyna lać się strumieniami. Tym, którzy na spektakl dopiero się wybierają nie będę zdradzać jak reżyserowi udało się poradzić sobie ze scenami w cyrku z udziałem zwierząt. Napiszę tylko, że według mnie za tura należy się kciuk do góry, a za lwa już niekoniecznie. I wreszcie nieuniknione: w finale pojawia się trochę sienkiewiczowskiej dydaktyki i patosu. Lecz kiedy już wydaje się, że nawet trzy Furie, pełniące rolę narratorek – wzorem Winicjusza i Chilona Chilonidesa – przyjmą z pokorą nową wiarę, otrzymujemy szybki skrót historyczny i oto widzimy, jak następcy, tych, których zamęczono na rozkaz Nerona, sami, pod przewodnictwem biskupa, szykują się do spalenia kobiety podejrzanej o czary. Prześladowani zamieniają się w ciemiężących. The show must go on, a Furiom nadal nie brakuje zajęcia.
Podsumowując: mimo drobnych zawirowań, karkołomne zadanie przełożenia „Quo vadis” na język musicalu udało się Wojciechowi Kościelniakowi, bardzo dobrze. Kolejny mocny punkt w repertuarze Teatru Muzycznego.
Napisz komentarz
Komentarze