W swojej książce ostrzega pan przed populizmem urbanistycznym. Może więc na początku wyjaśnijmy, co rozumie pan pod tym terminem.
Urbanistyczny populizm to przełożenie na przestrzeń zurbanizowaną takiego sposobu prowadzenia polityki, który nie opiera się na merytorycznych postulatach, tylko na osądach rzekomo istniejącego „zwykłego”, czy też „normalnego” człowieka. To wyobrażona figura, mającą się podobno buntować przeciwko oficjalnym strategiom, szczególnie w zakresie ograniczenia motoryzacji indywidualnej czy przeciwdziałania skutkom globalnego ocieplenia.
W co uderza przede wszystkim w ten populizm?
W największym stopniu uderza w naszą przyszłość, polityki publiczne dostrzegające problemy, z którymi się w przyszłości będziemy mierzyć. Najważniejszym problemem są kwestie wokół zmian klimatu. Chodzi nie tylko o to, że będziemy żyć w miastach, w których będzie potwornie gorąco, względnie będą je nawiedzały nawałnice, wichury, powodzie i tak dalej. W naszych miastach będą też szukać schronienia osoby uciekające z jeszcze gorszych do życia miejsc na globalnym Południu. Wraz z migracjami narastać będą m.in. problemy mieszkaniowe, z jakimi już w tej chwili mierzymy. Do tego będą to miasta zakorkowane, z zanieczyszczonym powietrzem, których to problemów nie rozwiąże magicznie pojawienie się samochodów elektrycznych. Powiedziałbym więc, że to jest takie podcinanie gałęzi, na której siedzimy jako społeczeństwo, udawanie, że problemów, z którymi się mierzymy, nie ma. Ten urbanistyczny populizm jest o tyle groźny, że uprawiają go zarówno dyżurni ekstremiści, którzy niekoniecznie uzyskują duży poklask i świetne wyniki wyborcze, chociaż czasem potrafią infiltrować bardziej umiarkowane urzędy za pomocą jakiegoś zakulisowego lobbingu. Ale z drugiej strony, co uważam za szczególnie niebezpieczne, urbanistyczny populizm jest wygodnym terytorium dla bardziej umiarkowanych polityków. Takich, którym może nie w smak jest opowiadanie np. o ideologii LGBT, ale już wyczują możliwość postraszenia ograniczeniami praw kierowców. Tytułowe „miejskie strachy” są straszakiem, po który mogą sięgać też bardziej umiarkowani politycy, kiedy chcą konkurować na radykalizm z tradycyjnymi populistami.
Na ile takie zagrożenie jest poważne? Przecież w powszechnej opinii mieszkańcy miast są bardziej progresywni, a co za tym idzie bardziej odporni na populizm.
Akurat Gdańsk jest jedynym miastem, w którym w ostatnich latach taki czysto populistyczno-urbanistyczny kandydat zyskał bardzo wysoki wynik w wyborach na prezydenta miasta. Mam na myśli Grzegorza Brauna. Oczywiście chodziło o specyficzną sytuację, kiedy po śmierci Pawła Adamowicza wybory miały właściwie charakter plebiscytu. Jedynym istotnym politykiem, który rzucił rękawicę Aleksandrze Dulkiewicz był właśnie Braun – zebrał wtedy prawie 12 proc. poparcia. Kiedy spojrzymy na wyniki ostatnich wyborów samorządowych, to osoby, które kojarzylibyśmy z ekstremistyczną prawicą takich wyników już nie osiągały. W Rzeszowie mieliśmy przykład Janusza Niemiera, kandydata, który jest skupiony na zwalczaniu sieci 5G i on zdobył 2 proc. głosów. W Warszawie czterej kandydaci skrajnej prawicy, nawet przy słabym wyniku kandydata PiS, zdobyli jakieś ułamkowe rezultaty. Jedynym miastem, gdzie skrajna prawica coś osiągnęła jest Bełchatów. Patryk Marjan z Konfederacji, ruchu negacjonistów zmian klimatycznych, wygrał w kilkudziesięciotysięcznym mieście tylko ze względu na strach lokalnej społeczności przed wizją zamknięcia lokalnej elektrowni węglowej. Dlatego, gdyby spojrzeć na wyniki wyborcze, można sobie powiedzieć, że jakiekolwiek poparcie polityczne ci ludzie uzyskują dopiero wtedy, kiedy startują na jakimś „bezrybiu”. Natomiast populizm urbanistyczny stanowi zagrożenie nie w sensie bezpośrednim, tylko w sferze działań zakulisowych. W mojej książce pokazuję, jak sieć organizacji skupionych wokół Ordo Iuris zajęła się kwestią „praw kierowców”. Inny przykład, to słynny Kraśnik, czyli miasto, które stało się przedmiotem memów, ponieważ nie tylko stało się jedną z tych niesławnych „stref wolnych od LGBT”, ale poszło też jeszcze dalej, stając się również strefą wolną od sieci bezprzewodowej. Nie wynikło to z tego, że Kraśnik jest jakimś szczególnym miejscem na mapie Polski, gdzie występuje większe zainteresowanie tym tematem. Ale akurat tam petycje pisane przez różne dziwne ekstremistyczne stowarzyszenia, niszowe organizacje społeczne o podejrzanych powiązaniach, jakoś chwyciły. Znalazły podatny grunt wśród samorządowców, którzy w odróżnieniu od polityków ogólnokrajowych nie dysponują zapleczem eksperckim, sztabem asystentów, środkami na prowadzenie biur, całym zapleczem bardziej sprofesjonalizowanej polityki. Dlatego tam ta infiltracja bywa skuteczniejsza.
Czyje interesy faktycznie reprezentują ci populiści?
Bardzo różnych stron. Nie da się głoszonych przez nich haseł przypisać do jednego aktora czy grupy aktorów oddziałujących na przestrzeń zurbanizowaną. To może być zarówno efekt działalności dezinformacyjnej – w przypadku Polski najczęściej pochodzenia rosyjskiego. Spiskowe jątrzenie, działanie na wywoływanie chaosu, wzrost polaryzacji, destabilizację w naszej części świata. To się toczy również w skali miast, w sferze urbanizacji. Z drugiej strony to może być kwestia podobnych ambicji siania zamętu dla czyichś korzyści politycznych, niekoniecznie inspirowanych przez siły zewnętrzne. Mowa o tych politykach, którzy mogą chcieć podtrzymywać taki ekstremizm, bo dzięki temu jest im łatwiej konkurować o głosy. No i jest jeszcze wątek osób, które zarabiają na tym pieniądze. Tak samo, jak można zarabiać pieniądze na hejcie w internecie, na sprzedawaniu jakichś produktów żerujących na ludzkiej naiwności, tak samo można zarabiać na rozsiewaniu miejskich strachów.
Zwraca pan uwagę na jeszcze inne interesujące zjawisko: zatrudnianie w urzędach miejskich aktywistów na posadach urzędniczych. Sugeruje pan, że to polityka miękkiego przejmowania agendy aktywistów miejskich, a co z tym idzie osłabiania siły ich oddziaływania.
Przypadłością polskiej demokracji jest rytualna nienawiść do partii politycznych, wiara, że bezpartyjność jest jej kluczem do uczciwości osób, które działają w życiu publicznym i, że można uprawiać politykę bez bycia politykiem. Na takiej wierze wyrosły również ruchy miejskie, które nie są w stanie prowadzić konkurencyjnej polityki w stosunku do lokalnych ugrupowań prowadzonych przez polityków „pełnokrwistych”, dysponujących całym sprofesjonalizowanym zapleczem, także eksperckim, czy też szerzej – aparatem partyjnym. Ruchy miejskie trochę „zderzyły się ze ścianą”, ograniczonymi możliwościami i gasnąca energią. W związku z czym dochodzą do wniosku, że łatwiej można działać współpracując z lokalnymi władzami. Nie traktowałbym tego, jako zagrożenia. Powiedziałbym nawet, że w ten sposób można trochę usprawnić działanie obu stron i w jakimś sensie jest to wręcz trend pozytywny. Natomiast to, co w sferze urbanistycznego populizmu bardziej budzi mój niepokój, to fakt, że polscy samorządowcy, czy szerzej – polscy politycy, dotykani tą sferą populistycznych namiętności, czasem traktują samych siebie jako głos umiarkowania, rozsądku i środka pomiędzy „radykalnymi stanowiskami”.
Co w tym złego?
To, że jako jeden biegun rzekomego radykalizmu rozumieją właśnie ruchy miejskie, takie tradycyjne, myślące o prawie do miasta, o przestrzeni zrównoważonej, atrakcyjnej do życia dla mieszkańców, sprzyjającej miejskiej różnorodności i dobrej jakości życia. A z drugiej strony mamy grupy skrajnie prawicowych, głównie mężczyzn, którzy opowiadają, że ograniczenie liczby miejsc do parkowania w centrum jest nowym wskrzeszeniem marksizmu-leninizmu. To, czego się boję, to nie tego, że aktywiści i aktywistki miejskie się sprofesjonalizują w taki sposób, że pójdą na pewne kompromisy polityczne, tylko kompromisów podejmowanych przez te najsilniejsze, umiarkowane siły polityczne, które dają się w jakimś sensie terroryzować osobom powiadającym o tym, że miasto 15-minutowe to więzienie pod gołym niebem, że sieć 5G rozsiewa raka wśród dzieci i młodzieży, a słupki uniemożliwiające parkowanie w niedozwolonych miejscach są narzędziem ustawionego przetargu, na którym zarabia jakiś podejrzany lewak z ruchu miejskiego.
Czym zatem ma być to mityczne miasto 15-minutowe?
Idea miasta 15-minutowego zakłada, że w ciągu 15 minut powinniśmy być w stanie załatwiać nasze najważniejsze potrzeby życiowe poruszając się pieszo lub rowerem. To większe zagęszczenie urbanizacji i ograniczanie – nie przymusowe, tylko za pomocą zachęt – niepotrzebnych podróży odbywanych zbyt daleko. Nie jest to więc wizja ograniczania wolności i zamknięcia nas w jakimś getcie, ale obietnica świata, w którym nie musimy spędzać godzin w komunikacji miejskiej albo w samochodzie, którym dojeżdżamy kilkadziesiąt kilometrów zakorkowaną trasą. Oczywiście takie kryteria spełniają przede wszystkim mniejsze miejscowości albo dobrze wyposażone dzielnice. Do idei miast 15-minutowych nawiązują też osiedla, które projektowano jeszcze przed rozprzestrzenieniem się tego, co współcześnie rozumiemy pod hasłem „patodeweloperki”. Nie przypadkiem w ostatnich latach, po okresie lęku przed peerelowskimi blokowiskami, przekonano się, że są one miejscami bardzo przyjemnymi do życia, które przez niektórych mieszkańców i mieszkańców mieszkanki są chętniej wybierane niż osiedla budowane współcześnie przez deweloperów. Często też są one w lepszej lokalizacji, dysponują większą ilością zieleni, jest tam więcej przestrzeni między budynkami. Na miejscu mają też różnorodne usługi, a nie tylko sklepy prowadzone przez korporację z małym zielonym zwierzątkiem w nazwie.
Tylko, że w tej chwili w centrach miast nie ma już wielu miejsc, które można by wypełniać podobnymi osiedlami. Z kolei ich zagęszczanie pogorszy warunki życia, nie wspominając o tym, że wylewanie tam kolejnych ton betonu nie sprzyja ekologii.
To nie jest tak, że zupełnie tych przestrzeni nie ma, ponieważ znajdziemy czasem niezagospodarowane obszary poprzemysłowe, działki po nieczynnych centrach handlowych czy nawet wolne powierzchnie nad działającymi ciągle sklepami. Mamy też nowe trendy cywilizacyjne, chociażby rozwój pracy zdalnej. Pandemia, z jednej strony, niestety, upowszechniła wiarę dotyczącą wielu teorii i spiskowych, ale poszerzyła również liczbę osób, które mogą wykonywać swoją pracę niekoniecznie w trybie między dziewiątą i siedemnastą, z dojazdami i staniem w korkach w tych samych godzinach szczytu. Oczywiście tzw. telepraca nie jest dostępna dla wszystkich grup, niemniej kilkadziesiąt procent społeczeństwa, rzeczywiście może być aktywne zawodowo, przy znacznym ograniczeniu wyjazdów do biura.
Miasta 15-minutowe są więc jak najbardziej w naszym zasięgu, tyle, że nie można ich rozumieć w oderwaniu od innych działań w sferze polityki miejskiej. Tymczasem kompleksowość nie jest najmocniejszą stroną tego, jak się zarządza przestrzenią w Polsce. Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że mieszkania buduje firma deweloperska na działce sprywatyzowanej przez samorząd albo odkupionej od rolnika, na terenie, gdzie nawet nie ma planu miejscowego. Nie rozumiemy polityki jako spójnych działań stanowiących odpowiedź na wyzwania katastrofy klimatycznej, kryzysu demograficznego, niedostępności nieruchomości, etc.
Ale miasto 15-minutowe, jeżeli miałoby być zrealizowane, musi być rozumiane w sposób holistyczny. Uważam, że to nie jest tak, że w Polsce się nie da nic nie zrobić, i że zawsze musi być tak jak do tej pory. Wierzę w to, że miasta 15-minutowe są naszą przyszłością, ale trzeba odważnie stawać twarzą w twarz z urbanistycznymi populistami, którzy próbują hamować taki kierunek polityki miejskiej. Moja książka ma być próbą wsparcia takiego stanowiska, dostarczyć argumentów za lepszym życiem i polityką wolną od „miejskich strachów”.
Napisz komentarz
Komentarze