W tym roku „40-latek” obchodzi swój jubileusz, 50-lecie powstania pierwszego – jak to dziś powiedzielibyśmy – sezonu. Z tej okazji namówiłem cię na przypomnienie sobie tego serialu, a konkretnie – ze względu na twoją profesję – będziemy mówić o odcinku 15., w którym pojawia się słynny łuk Karwowskiego. Zanim jednak przejdziemy do architektury, powiedz, jak odbierasz ten film. Czy twoim zdaniem on się zestarzał?
Nie, absolutnie nie, co niesamowicie mnie zaskoczyło. Obejrzałem bardzo fajny portret tamtej współczesności, pokazujący ją z różnych perspektyw: prywatnej, społecznej, relacji międzyludzkich, kultury osobistej, kultury towarzyskiej. To wszystko podobało mi się, pomimo tego, że mam świadomość historyczną tego, czym była epoka gierkowska: „Trybuna Ludu”, totalny rozkwit propagandy sukcesu, odcinanie się od tradycji, od przedwojennej Polski, od sanacji itd. W tym filmie natomiast czuło się silne powiązania, identyfikację z przeszłością. Choćby w tej rozmowie w laboratorium, gdy ta seniora-inżyniera rzucała hasłami w rodzaju „dîner d'affaire” i tłumaczyła, jak trzeba się ubrać w zależności od okoliczności. Bardzo inteligentne kino, pomimo takiego aparatczykowskiego podejścia.
To jednak było socjalizowanie socjalizmu, zadomowienie się w nim. Jak już jesteśmy w dupie, to się w niej jak najlepiej urządźmy. Więc ten serial w jakimś sensie wpisywał się w ówczesną propagandę sukcesu, przez co po 1989 nie do końca był chyba politycznie fajny do pokazywania.
W przeciwieństwie do filmów Barei i „Rejsu”, które odbierano jako jednoznacznie antysystemowe.
„40-latek” i Bareja to dwa różne style. Nie da się tego porównać na zasadzie szampana i prosecco. To są zupełnie inne trunki. U Barei mamy absurd, groteskę, grę paradoksów. „40-latek” to raczej obserwacja w lekko krzywym zwierciadle, dyskretna karykatura, ale to wszystko jest bardzo mieszczańsko-zachowawcze. Niemniej w bardzo dobrym, klasycznym stylu. Ten savoir-vivre, ten rodzaj pewnej elegancji. Byłem na przykład bardzo zaskoczony, jak świetnie oni są tam ubrani.
Oglądając scenę w sklepie, gdzie Madzia wybierała suknię na proszoną kolację, pozazdrościłem Karwowskiemu tej wzorzystej koszuli, którą miał na sobie.
Fantastyczna. To są desenie, które występują dziś u Balenciagi, a kroje koszul, marynarek, „skrzydeł” w tych marynarkach, to – na marzec 2024 – jest top. Jest taki projektant nowojorski, Willy Chavarria. Widziałem jego ostatni pokaz kolekcji AW 24. Karwowski spokojnie mógłby wystąpić u niego na wybiegu. Dokładnie jeden do jednego, bez żadnej przeróbki. To jest niesamowite, jak to naprawdę było świetnie uszyte. Jestem pod olbrzymim wrażeniem materiału, designu. Te t-shirty, te fasony dżinsów. Pomysł tej sukni – trzy w jednym, góra do dołu, dół do góry… Naprawdę to było genialne. Myślę, że niejedna dziewczyna dzisiaj chciałaby mieć tego typu kieckę na wieszaku.
Ten odcinek zapamiętany został jednak nie ze względu na stroje, ale wnętrza, a konkretnie łuki.
Tak. Ten łuk wbił się w naszą kulturę, w naszą identyfikację postrzegania. I to wbił się tak raczej negatywnie, jako przykład działania upiększającego na siłę, na pograniczu kiczu. Został wręcz ośmieszony. Ostatni raz oglądałem ten film bodaj w latach 80. i też tak to zapamiętałem. Ale teraz widzę to zupełnie inaczej. To, co zaproponowano w tym filmie, to aspiracje ówczesnej klasy średniej, inteligenckiej. Aspiracje do wejścia na wyższy poziom, ale też do takiego romantycznego powiązania z klasą historyczną. Stąd ten wątek w portretem antenata, rzekomego przodka.
Z przodkiem to była zwykła blaga, jakich wiele, ale łuk? Czy to nie był jednak gwałt na wnętrzu gierkowskiego M4 Karwowskich?
Tutaj, widzisz, mamy taką sytuację: gdy zaczyna się film, bohaterowie żyją w bardzo poprawnie, w nawet ciekawie zaprojektowanym wnętrzu. Zwróć uwagę na sypialnię. W tej sypialni mamy podwójne łóżko. Ba, w ogóle mamy sypialnię w mieszkaniu z wielkiej płyty, co było rzadkością. Jeżeli chodzi o funkcjonalność, to ta sypialnia była naprawdę w porządku. Było wezgłowie obite ugrową tkaniną w ramie, szafki nocne, na szafkach ceramiczne lampy z abażurem, nad łóżkiem wisiał obraz, w rogu makatka. A naprzeciwko łóżka mamy jeszcze toaletkę z lustrem i kolejnymi obrazkami. Do tego jeszcze jakaś roślinka w doniczce, wisząca w taki hipsterski sposób na ścianie na wsporniku. W salonie nie mieli regału z płyty meblarskiej, tylko biblioteczkę z litego drewna. Na dodatek w tym modernistycznym mieszkaniu pojawia się stolik na ludwikowskich nogach, obrazy w barokowych złotych ramach, XIX-wieczny zegar, a na osobnym stoliczku narożnym lampka, której trzonem była figurka trzymająca udrapowany abażur z jakąś tam broszką. Mamy więc swoisty miks elegancji salonowej.
I w to wszystko wkracza ekscentryczny projektant Iwo.
Zanim jeszcze pojawia się Iwo, widzimy jego pierwszy projekt, czyli mieszkanie dyrektora zjednoczenia Powroźnego, szefa wszystkich szefów. Przez dwuskrzydłowe dębowe drzwi wchodzimy do bardzo obszernego i bardzo ciekawego wnętrza. Po pierwsze jest tam dwupoziomowy salon. Mamy przy tym kilka języków stylistycznych. Pojawia się metaloplastyka, pojawiają się modernistyczne luksfery i bardzo fajne myślenie figuratywne, czyli meble modułowe i... łuki. I co najważniejsze – sztukateria wokół tych łuków, żeby je jeszcze bardziej podkręcić. Mamy gabinet indyjski, z buddami, shiwami i innymi figurkami, który ma absolutnie przepiękne kolory. Pamiętajmy o jeszcze jednej rzeczy.
Ten film pochodzi z połowy lat 70. Nie było wtedy w sklepach gotowych farb. Każdy kolor, który widzimy, to efekt mieszania patykiem różnych pigmentów. Tym bardziej to jest naprawdę wyjątkowe wnętrze. Mamy też kontuar barowy i bar z wbudowaną wnęką na alkohole, podświetloną w kolorze czerwonego pudru. To jest taki zabieg, który dzisiaj spotykasz w najbardziej wyrafinowanych knajpach na całym świecie.
I dowiadujemy się, że takie rzeczy robi tylko Iwo Czarnecki, rozchwytywany architekt wnętrz, a zarazem popularny telewizyjny scenograf. Czytelna aluzja do znanego w tamtym czasie reżysera i scenografa Wowo Bielickiego. Wcześniej studenta Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku i współtwórcy kabaretu Bim Bom.
Otóż to. Okazało się, że tego typu mieszkanie może być tylko i wyłącznie zaprojektowane przez profesjonalistę, z czym absolutnie się zgadzam, broniąc swojego zawodu. Główna bohaterka – stając przed perspektywą tradycyjnej rewizyty – zamarzyła o zmianie swojej przestrzeni, o dostosowaniu się do klasy, do której aspirowała. I teraz mamy bardzo fajnie pokazane zderzenie pomiędzy jej marzeniem, niepopartym konkretną wizją, a koncepcją profesjonalisty. Postać Iwa jest oczywiście przerysowana: w srebrnej nitce zmelanżowanego swetra, w 50 łańcuchach na szyi, pierścieniu na każdym palcu i dwudziestoma bransoletkami na nadgarstkach. W tym jego wyszukanym języku, z którym robił wszystko, żeby tylko nie użyć żadnego słowa, które jest słowem potocznym. Natomiast co mi się bardzo spodobało, to fakt, że on już wtedy zwraca uwagę na indywidualizm. Kiedy Karwowska mówi o swojej wizji, on od razu wie, co ona ma na myśli i mówi, że to jest błąd. Błędem jest standard, typowość i nuda. I on na to ma swoją odpowiedź: „ja chcę, żeby to było twoje wnętrze”. Czyli wchodzi w tożsamość indywidualną właścicielki. Bomba!
Ale czy tak jest naprawdę? Czy on mówiąc te słowa on nie myśli po cichu, że to będzie kolejne jego wnętrze? Ma swój styl i chce odcisnąć go również u Karwowskich.
Tak. Po czasie widzimy, że pani Karwowska absolutnie pasywnie podeszła do tego projektu. Prawdopodobnie przyjęła wszystko, co jej podpowiedział projektant. I bardzo dobrze.
Dlaczego?
Gdyby wiedziała, jakie wnętrze jest naprawdę „jej”, to po co miałaby zatrudniać projektanta? Tymczasem ona nie wiedziała, co widać było już wcześniej w tym jej eklektyzmie. Iwowi też zapowiedziała, że zamierza kupić jakiś tam segment, nie pamiętam tej nazwy...
Komplet Ambasador.
Wydawało jej się, że to już jest okej, że to wystarczy, żeby się podpiąć pod jakąś klasę. Ona miała tęsknotę, ale nie miała pojęcia. A on mówi: no nie, nie tędy droga. Ocenia ją, bardzo surowo. Jest oburzony, a nawet wręcz obrażony jej niewiedzą. To była wspaniała scena.
Madzia uległa Iwowi, Stefan uległ Madzi i tak oto powstały słynne łuki Karwowskiego.
Tak, w ich mieszkaniu po remoncie widzimy te same cytaty z wnętrza, które już wcześniej oglądaliśmy u Powroźnych. Cytaty w postaci łuków i dekoracji krawędzi tych łuków. Wracają te same kolory: szmaragdy, grynszpany i bordo na szafie. To zresztą świetny efekt. Zamiast szafy, którą projektant pomylił z drzwiami wyjściowymi dostaliśmy, po przemalowaniu niesamowicie zakomponowane tło.
Tylko meble w kuchni pozostały te same. Zwykłe szafki z okleiną.
Ale ta olcha ze szmaragdem to dobre połączenie. Takie połączenia mogą się sprawdzić nawet w samochodzie: szmaragdowa tapicerka i olchowa deska rozdzielcza. Porsche z takim wnętrzem sprzedałoby się na pewno. To jest tak, że nie ma złych kolorów. Nie ma złych materiałów. Nie ma złych faktur. Ważne jest jak to łączysz, jak to komponujesz, co z tym zrobisz. I to jest cała frajda projektowania.
Zapytam jeszcze raz: nie widzisz zgrzytu, kiedy te łuki z dużego mieszkania w starej kamienicy zostają „przeprowadzone” do trzypokojowej klitki w bloku? Sam mówiłeś o upiększaniu na siłę.
„Na siłę” w takim sensie, że Magda Karwowska miała silną potrzebę ambicjonalną, co niekoniecznie przekładało się na możliwość adaptacji przestrzeni w tym języku, który zaproponował projektant. Jako wnętrzarz – w przeciwieństwie do Iwo – nie mam swojego rozpoznawalnego stylu. Robię zawsze garnitur uszyty na miarę. I on wygląda różnie. Raz to może być minimalistyczne, monochromatyczne, biało-czarne wnętrze, z bardzo gładkimi powierzchniami. A raz może być z przepychem wręcz barokowym, z ociekającymi tkaninami, z bogactwem faktur itd. W zależności od celu, od pragnień, od chęci. To jest cała zabawa. Porównuję wnętrza do potraw. Mamy nieskończoność możliwości podania, nieskończoność skalowania smaków. Mogą to być drobne porcje, mogą to być duże porcje. Może to być cały zastawiony stół, a może to być tylko olbrzymi talerz z trzema winogronami. Wracając do łuków Karwowskiego. Powszechnie odebrano je jako pretensjonalne i obśmiano. Moim zdaniem taki odbiór wynikał z braku gotowości do zrozumienia i akceptacji odważnych i nietypowych zmian. To my byliśmy w błędzie, a nie Iwo. To nie geometria jest zła, to my dodajemy znaczenia formom. Nie ma czegoś takiego, że kwadrat jest gorszy od okręgu, a trójkąt jest lepszy od prostokąta. Wszystko zależy od relacji.
Zaczęliśmy od stwierdzenia, że ten serial się nie zestarzał. Ale jedna rzecz na pewno zmieniła się diametralnie. Dzisiejsze czterdziestolatki stylem, zachowaniem, podejściem do świata zupełnie nie przypominają Karwowskich.
To jest zupełnie inna historia. Ale pomyśl, jacy musieli być 40-latkowie w średniowieczu, skoro w podręcznikach czytamy o dwudziestoletnich królach-zwycięzcach.
Wtedy, jak ktoś dożył 40 lat, to był już niemal starcem, nestorem.
Dokładnie. Niesamowity jest portret tych zmian kulturowych. Wielu moich znajomych dzieliło się ze mną spostrzeżeniem, a raczej zaskoczeniem, że ich czterdzieste urodziny wyglądały zupełnie inaczej niż w tym filmie. I jeszcze ciekawostka. Zrobiłem wczoraj eksperyment i zadzwoniłem do mojego dwudziestoletniego przyjaciela Kuby Hamanowicza. To młody, ale już bardzo aktywny człowiek, który cechuje się niesamowitym szacunkiem dla tradycji, a przy okazji bardzo progresywnym myśleniem społecznym. Byłem ciekawy czy „40-latek” zostawił na nim jakiś ślad.
No i…
Ani on, ani nikt z jego znajomych nie słyszał o tym serialu.
Napisz komentarz
Komentarze