Pod koniec minionego roku władze niemieckiego miasta Münster wprowadziły znaczące ograniczenia w wydawaniu pozwoleń na budowę wolnostojących domów jednorodzinnych. Wcześniej podobne restrykcje wprowadziła jedna z dzielnic Hamburga, a także inne niemieckie miasto – Wiesbaden. Choć w każdym przypadku formalne podstawy tych ograniczeń są odmienne, powód jest ten sam – względy ekologiczne. Argumentowano, że budownictwo jednorodzinne powoduje m.in. nadmierną konsumpcję terenu, wzrost kosztów transportu i infrastruktury, a co za tym idzie wzrost emisji zanieczyszczeń.
W natłoku politycznych tematów gorącej polskiej jesieni ta informacja umknęła uwadze naszych mainstreamowych mediów, niemniej w infosferze pojawiło się kilka pojedynczych komentarzy z prawej strony. Oczywiście w alarmistycznym tonie: że to zamach na tradycję, ograniczanie obywatelom wolności wyboru, nowy Orwell i wstęp do zaprowadzenia eurokołchozu. To samo słyszeliśmy zresztą z tych samych kręgów już wcześniej, przy okazji dyskusji nad koniecznością wycofania się z energetyki opartej o spalanie paliw kopalnych, potrzeby rezygnacji podróży lotniczych, zakazu używania diesli, ograniczenia spożycia mięsa ze względu na ogromne koszty dla klimatu, jakie pociąga za sobą masowa hodowla bydła i ekstensywna produkcja paszy. Słowem jest to – zadaniem rzeczników tzw. prawa do tradycyjnego stylu życia – kolejna próba zaprowadzenia „lewackiego totalitaryzmu”.
Nie zapobiegniemy katastrofie, jeśli będziemy polegać tylko na dobrej woli i na oddolnym samoograniczeniu w stylu, że każdy się postara używać troszkę mniej reklamówek albo jeść troszkę mniej mięsa.
Grzegorz Piątek / krytyk i historyk architektury
Czy faktycznie budownictwo jednorodzinne szkodzi środowisku w takim stopniu, że powinno być odgórnie ograniczane? I jak dalece troska o klimat i przyszłość Ziemi może stanowić argument za wprowadzaniem nowych regulacji ograniczających nasze prawa np. do swobodnego wyboru diety, form wypoczynku czy rodzaju domu, w jakim chcemy mieszkać. Z tymi pytaniami zwracamy się do Grzegorza Piątka, krytyka i historyka architektury oraz do filozofa Michała Herera.
Zatrzymać rozlewanie się miast
Zdaniem Grzegorza Piątka ograniczenia mające na celu ochronę klimatu są potrzebne i muszą być odgórnie narzucane.
– Nie zapobiegniemy katastrofie, jeśli będziemy polegać tylko na dobrej woli i na oddolnym samoograniczeniu w stylu, że każdy się postara używać troszkę mniej reklamówek albo jeść troszkę mniej mięsa. To też trzeba docenić, ale to nie wytworzy takiej „masy krytycznej”, jak ograniczenia narzucone odgórnie – przekonuje.
Autor „Gdyni obiecanej”, zaznacza że nie jest wprawdzie zwolennikiem całkowitego zakazu zabudowy jednorodzinnej, niemniej uważa, że trzeba rozwijać raczej budownictwo wielorodzinne, które nie jest aż tak bardzo terenochłonne. Skalę tego zjawiska obrazują choćby statystyki warszawskie, z których wynika, że zabudowa jednorodzinna w stolicy zajmuje ponad połowę terenów mieszkaniowych, a jest tam jedynie 21 proc. mieszkań.
Grzegorz Piątek podkreśla, że głównym problemem jest samo rozlewanie się miast. Niezależnie od tego czy dzieje się tak za sprawą zabudowy jedno- czy wielorodzinnej, sam fakt zabrania terenów przyrodniczych, które były niezabudowane, zalania ich betonem, uregulowania, wprowadza właściwie nieodwracalne zmiany w ekosystemie.
– Jak coś raz się zagospodaruje, to potem rekultywacja tego jest długa i trudna – zauważa Grzegorz Piątek i zaznacza, że nie chodzi mu jedynie o tereny „efektowne” przyrodniczo. Łatwo jest bowiem przekonać, żeby nie wycinać lasu, czy nie zabudować parku narodowego, bo to są tereny, które powszechnie uważane są za piękne, cenne itd. Ale również zwykłe pustkowia są ważne ze względu na stosunki wodne, czy na bioróżnorodność. Jeżeli miasto będzie „pożerać” te tereny, będzie się to mściło.
– W Gdańsku takim przykładem są dla mnie inwestycje mieszkaniowe na terenach zalewowych nad Wisłą, choćby osiedle Dekpolu przy wjeździe na Most Sobieszewski, które zresztą oficjalnie jest mariną, zabudową rekreacyjną, podczas gdy tak naprawdę jest to zespół dwupiętrowych bloków, a jest tam jeszcze planowany dziesięciopiętrowy wieżowiec.
Tanie budowanie nie znaczy – tanie zamieszkiwanie
Marzenie o własnym domku z ogródkiem jest bardzo silnie kulturowo zakodowane i nadal podtrzymywane w kulturze. Wyprowadzka – kiedyś z kamienicy czynszowej, a dzisiaj z bloku do domku jest uważana za awans. Ale to tylko jedna strona medalu. Dużo osób wyprowadza się daleko za miasto ze względów ekonomicznych, bo to jest wyjście najtańsze ze względu na ceny gruntu i stosunkowo tani koszt budowy domu.
Grzegorz Piątek zauważa jednak, że to się potem mści, odbijając się na kosztach utrzymania takiej nieruchomości, ogrzewania, dojazdu. Trudno wymagać od miasta, żeby w pobliże każdej kolonii domków jednorodzinnych dojeżdżał autobus, i żeby jeździł często, bo to jest po prostu niewydajne. Nie da się też na każdym osiedlu wybudować szkoły, uruchomić komisariatu policji itp.
– To nie jest dylemat: albo domek za miastem albo jakaś potwornie ciasna wielkomiejska zabudowa – przekonuje Grzegorz Piątek. – Są rozwiązania pośrednie. Można budować miejską zabudowę wielorodzinną, można budować szeregowce spiętrzone w pionie i w ten sposób wydajnie zagospodarowywać teren, a jednocześnie dawać troszeczkę więcej oddechu, prywatności. Myślę, że mądre wykorzystanie terenów wewnątrz miast, tych terenów już dobrze skomunikowanych, gdzie są szkoły – bardziej puste, niż te na przedmieściach – i inne instytucje, to jest klucz do rozwoju. W Trójmieście zawsze mnie dziwi, że wzdłuż SKM jest cały czas tyle terenów niedoinwestowanych, lekko porzuconych albo zabudowanych jakimiś halami, supermarketami, salonami samochodowymi. Tymczasem to są najlepiej skomunikowane miejsca w aglomeracji i tam powinna być zabudowa mieszkaniowa. Nie sugeruję, że przy samych torach, ale w drugiej linii już tak.
Nigdy nie było wolno tak dużo jak teraz
Uporządkowanie kwestii urbanistycznych wymaga jednak zaangażowania władz zarówno lokalnych, jak i państwowych. A do tego koordynacji ich działań. Z tym jest jednak kłopot. Każda gmina, każde miasto prowadzi swoją politykę w tym zakresie. Gminom ościennym wręcz zależy na tym, żeby ściągać z miasta nowych mieszkańców, nowych podatników, nowych inwestorów. I to się wymyka spod kontroli.
– W dziejach nowoczesnej urbanistyki, czyli od jakichś stu lat, chyba nigdy nie było wolno tak dużo jak teraz – zauważa autor „Gdyni obiecanej”. – Ani przed wojną, ani w PRL ta kwestia nie była tak bardzo pozostawiona sama sobie. W II RP wprawdzie nie udało się tego skończyć, ale już w PRL funkcjonowało planowanie regionalne, gdzie dość ogólnie, ale jednak – w skali aglomeracji i województw – planowano, co gdzie ma być, a które tereny mają być chronione.
Jako przykład obecnej słabości prawa Grzegorz Piątek przywołuje nieudaną próbę wyznaczenia przez władze Warszawy granicy strefy zurbanizowanej. Chodziło o to, żeby wewnątrz granic miasta ochronić ostatnie tereny „wiejskie” przed zabudową.
– No i podniosło się ogromne larum ze strony właścicieli tych terenów, że to jest jakiś komunizm, ograniczenie prawa własności i ograniczenie wolności. I trudno jest dotrzeć z takim komunikatem, że jednak pewne ograniczenie interesu paruset czy nawet paru tysięcy osób jest w interesie milionów. A to, że ktoś odziedziczył kawałek pola i nie może na nim zrobić interesu życia, to nie jest zamach na wolność – podsumowuje Grzegorz Piątek.
Odpowiedzialność – jakie to nieatrakcyjne
Gdzie zatem w dzisiejszym, zagrożonym katastrofa ekologiczną, świecie leżą granice wolności? Skonfrontowany z tym pytaniem dr hab. Michał Herer z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego zauważa, że obecnie mamy do czynienia z interesującym zjawiskiem polegającym na tym, że hasło „wolność” wypisują na swoich sztandarach ugrupowania o charakterze wstecznym, czasem wręcz faszyzującym. Negacjoniści klimatyczni, antyszczepionkowcy, a wcześniej też przeciwnicy poprawności politycznej, bronią swojego świętego prawa do jedzenia nieograniczonych ilości mięsa, jeżdżenia starym dieslem, odmowy szczepień czy nazywania kogoś „Murzynem”. Zdaniem dr. Herera tak pojęta wolność sprawia wrażenie klasycznego warcholstwa, a więc jednostkowej samowoli, a jednocześnie często łączy się z pochwałą wspólnoty i tradycji.
Zmiana nawyków konsumenckich bez systemowej i globalnej zmiany ekonomiczno-politycznej niewiele zmieni. Być może więc czas odzyskać pojęcie wolności, które oznacza coś innego niż swoboda konsumpcji, ale np. wolność do rewolucyjnej zmiany społecznej.
dr hab. Michał Herer / Wydział Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego
– Ostatecznie nie ma w tym może nic nowego – komentuje filozof. – Takie połączenie konserwatyzmu z aspołecznością znamy już z powiedzenia Margaret Thatcher: „nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo. Są poszczególni mężczyźni i kobiety oraz rodziny”. Ciekawe jest to, że dziś owe wsteczne i faszyzujące ruchy nie tyle powołują się na jakąś abstrakcyjną ideę wolności, na przykład wolny rynek, ile na coś co można by nazwać „etosem”. Etos to pewna postawa, sposób bycia – w tym przypadku: życie oparte na dążeniu do wolności i niezależności. Stąd ci wszyscy „niepokorni”, „myślący w poprzek”, itp. To ma, jak się wydaje, bardzo dużą siłę przyciągania. Problem z nawoływaniem do społecznej odpowiedzialności, np. w kontekście kryzysu klimatycznego, może polegać między innymi właśnie na małej atrakcyjności takiego przekazu. Ludzie, zwłaszcza młodzi mężczyźni, wolą być „niepokorni”, niż „odpowiedzialni za planetę”.
Strofowanie zamiast rewolucji
Dr Herer przypomina, że kiedyś lewicowa i postępowa agenda polityczna wiązała się z wezwaniem do walki. Dziś ten związek nie jest już oczywisty, a język walki i buntu przejęła prawica.
– Z pewnym lękiem spoglądamy na „radykalnych aktywistów” i oczekujemy, że rządy, szczyty klimatyczne i inni decydenci rozwiążą za nas problem. Byle tylko nie zmusili nas do zbyt wielu przykrych wyrzeczeń. Jednak zmiana nawyków konsumenckich bez systemowej i globalnej zmiany ekonomiczno-politycznej niewiele zmieni. Być może więc czas odzyskać pojęcie wolności, które oznacza coś innego niż swoboda konsumpcji, ale np. wolność do rewolucyjnej zmiany społecznej. Rewolucja jednak bynajmniej nie puka do bram. Zamiast tego wielkomiejska klasa średnia strofuje warchołów, że powinni hodować w ogródku pomidory i jeździć do pracy metrem albo przynajmniej na hulajnodze.
Napisz komentarz
Komentarze