Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Nie ścigam się już z nikim i z niczym… No, może jeszcze od czasu do czasu z sobą samym

Przypomniała mi się anegdota związana z mundurem. To było na planie filmu Andrzeja Wajdy „Wyrok na Franciszka Kłosa”. Kiedy w mundurze granatowego policjanta stanąłem przez panem Wajdą, on spojrzał na mnie i mruknął: - „No nie, zróbcie coś, on za dobrze wygląda” - mówi aktor Mirosław Baka.
(fot. Teatr Wybrzeże) 

Mirosław Baka aktor wszechstronny ale czy spełniony?

Wszechstronny… mówi pani? (śmiech).

Tak, bo czasy aktorskiej „kryminalistyki”, z którą pana kojarzono, już minęły.

Przyznaję, że kiedy przed kilkoma dniami otrzymałem Wielką Pomorską Nagrodę Artystyczną przyszła mi do głowy myśl o spełnieniu. Choć w uzasadnieniu nagrody nie użyto okropnego, moim zdaniem, słowa „całokształt”, to nie udało się przecież uniknąć charakteru podsumowania mojej aktorskiej pracy na przestrzeni lat. Ale „spełniony”? Nie. Tak bym tego nie ujął. Owszem, nie mam powodu do narzekania. Cieszę się, że mi się nieźle w życiu układa. Ale przecież ciężko na to pracowałem. Nic mi samo nie spadło z nieba. Z jednej strony mogę więc mówić o jakimś rodzaju spełnienia, bo nadal pracuję tak dużo, że żona mnie ostrzega: - Przystopuj trochę, jesteś zmęczony, już nie jesteś młodzieniaszkiem, który może zasuwać cały czas. Ale z drugiej strony daleki jestem od stanu samozadowolenia i błogiej sytości. Przeciwnie; w pracy czuję wciąż nienasycenie. I dobrze.

Przed niemal 40 laty zaczął pan od roli chłopca w „Dalekim dystansie” Mirosława Borka. A w tym roku zobaczymy pana w roli chłopa - Macieja Boryny. „Chłopi” to film w technice animacji malarskiej, reżyserowany przez Dorotę Kobielę, który podobnie jak „Twój Vincent”, produkowany jest przez sopockie studio BreakThru Films. To była nowa przygoda dla pana?

Przygoda to będzie podczas oglądania efektu naszej pracy. Bo sama realizacja przebiegała zasadniczo tak samo jak na każdym innym planie filmowym. Różnica tylko polegała na tym, że w tym przypadku było więcej pracy na „greenscreenie” w studio, ponieważ wszystkie plenery mogły przecież bez żadnych ograniczeń rodzić się w wyobraźni plastyków. Ale całe zagrody, wnętrza, rekwizyty, kostiumy stworzone zostały z ogromną pieczołowitością. A na hali zdjęciowej mieliśmy nawet żywe zwierzęta. Scenariusz filmowy stworzony z powieści Reymonta dawał nam, aktorom, fantastyczne pole do popisu i każdy z obsady starał się to wykorzystać w stu procentach. Całe bogactwo Lipczańskich postaci, ogromne emocje, namiętności, relacje między bohaterami, przepiękny folklor… Wspaniały materiał do pracy. I pięknie się pracowało. Trzymam teraz kciuki za tych wszystkich malarzy pracujących na stworzonym przez nas materiale. Oby udało im się jak najczytelniej uchwycić uczucia, emocje, charaktery… Słowem wszystko, co staraliśmy się zagrać przed kamerą. Czekam więc z niecierpliwością na efekt końcowy.

Dla starszego pokolenia Maciej Boryna to Władysław Hańcza z filmu Jana Rybkowskiego. I to on utkwił nam mocno w pamięci.

To prawda. Kiedy odebrałem telefon i usłyszałem, że mam zagrać Macieja Borynę, doznałem niewypowiedzianego zdziwienia. Pomyślałem - jak to, to już? Teraz? Ten wiek? Przecież Boryna to stary chłop był… Ale kiedy ponownie sięgnąłem na półkę po powieść Reymonta i zagłębiłem się w lekturze, uświadomiłem sobie, że Boryna był faktycznie w moim wieku.

I bez nieśmiałości podchodził pan do roli, która tak bardzo kojarzy się z Hańczą?

W rozmowach z reżyserką staraliśmy się nieco inaczej rozłożyć akcenty na relacji Macieja z Jagną czy z moim filmowym synem – Antkiem. Mój Boryna jest inny. W każdym razie podczas pracy nigdy, ani przez chwilę nie zdarzyło mi się wracać pamięcią do scen granych przez pana Hańczę u Rybkowskiego. Pamiętam pierwszą kręconą scenę, która pozwoliła mi posmakować tej postaci. Wjeżdżałem na podwórko furmanką, ogromnie wzburzony, bo moja – to znaczy Macieja - krowa zdychała. Zeskakiwałem niemal w biegu z wozu w długim płaszczu. Znakomity aktor Lech Dyblik, który grał ze mną w tej scenie, podszedł do mnie później i powiedział: - „Patrzyłem na ciebie i ty mi się bardziej kojarzyłeś z Clintem Eastwoodem, niż z Władysławem Hańczą”. Pomyślałem, to może nie jest źle.

Ale ja już sobie wiele ról odpuszczam. Gdybym chciał przyjąć każdą propozycję, to nie miałbym czasu na nic poza pracą. A ja już dojrzałem do tego, żeby doceniać wartość wszystkiego, co stanowi o moim życiu poza filmem i teatrem. Moja rodzina, mój dom, wnuczek, podróże, fotografowanie. I po tym wszystkim co do tej pory zrobiłem, mogę sobie na taki oddech od pracy pozwolić. Nie ścigam się już z nikim i z niczym… No, może jeszcze od czasu do czasu z sobą samym. W pracy zawodowej realizuję się na tyle, na ile czuję potrzebę.

Mirosław Baka / aktor

Panu, podobnie jak Eastwoodowi, do twarzy w mundurze. Często w nich pan grywał.

Rzeczywiście często ubierano mnie w mundur. Policzyłem kiedyś w filmografii – to było 12 filmów. Ale z pewnością ilość tych ról nie wynikała z tego, że dobrze wyglądam umundurowany. Przypomniała mi się anegdota związana z mundurem. To było na planie filmu Andrzeja Wajdy „Wyrok na Franciszka Kłosa”. Kiedy w mundurze granatowego policjanta stanąłem przez panem Wajdą, on spojrzał na mnie i mruknął: - „No nie, zróbcie coś, on za dobrze wygląda”.

Mówi pan, że każda rola zostawia w panu ślad.

To rozczytywanie roli, budowanie człowieka na nowo, porównywalne jest z takim doświadczeniem jakim jest, na przykład, przeczytanie dobrej powieści. W tym sensie na pewno zostawia ślad w czytającym. W procesie pracy nad rolą zawsze uczę się czegoś nowego o człowieku, o ludziach w ogóle. Przy każdej roli coś nowego zaiskrzy, zaskoczy mnie, zafrapuje. Coś, co nie tylko wzbogaca obraz osobowości granego przeze mnie bohatera, ale też buduje mnie jako człowieka.

Nie ma czegoś takiego jak zmęczenie materiału w tym zawodzie?

Są chwile słabości, kiedy mam ochotę zniknąć. Ale tak jest pewnie w każdym zawodzie, kiedy się za dużo pracuje. Ale też to nigdy nie jest tak, że mam dosyć bycia aktorem, dosyć grania w filmie czy teatrze. Chcę tylko się schować na chwilę za kanapę, zatrzymać gonitwę myśli i czytać… „Dzieci z Bullerbyn”. Nie odpowiadać na jakiekolwiek pytania. Poznałem pewnego bardzo mądrego człowieka, niesłychanie aktywnego zawodowo, doskonałego lekarza. Kiedy spojrzał na datę moich urodzin, powiedział: - No to jesteśmy równolatkami. I po chwili dodał: - „Nie wiem, czy ma pan to samo, ale jesteśmy w wieku, kiedy wszyscy czegoś od nas chcą.” (śmiech). Więc jak jestem tak zwyczajnie po ludzku zmęczony to wtedy marzę o jednym, żeby nikt niczego nie chciał ode mnie.

Ale nie zwalnia pan tempa.

Ale ja już sobie wiele ról odpuszczam. Gdybym chciał przyjąć każdą propozycję, to nie miałbym czasu na nic poza pracą. A ja już dojrzałem do tego, żeby doceniać wartość wszystkiego, co stanowi o moim życiu poza filmem i teatrem. Moja rodzina, mój dom, wnuczek, podróże, fotografowanie. I po tym wszystkim co do tej pory zrobiłem, mogę sobie na taki oddech od pracy pozwolić. Nie ścigam się już z nikim i z niczym… No, może jeszcze od czasu do czasu z sobą samym. W pracy zawodowej realizuję się na tyle, na ile czuję potrzebę.

W tej prawie 40-letniej karierze są role, które pan jakoś szczególnie lubi?

Chyba wszystkie role, które w życiu zagrałem, darzę jakimś tam sentymentem. Bo każda z nich była cząstką mojego życia, cząstką mnie samego. Niektóre role teatralne grane przeze mnie latami w naturalny sposób sprawiły, że „zżyłem się” z postacią, a nawet je polubiłem na swój sposób. Tak było choćby z rolą Karola w „Seksie dla opornych” i „Raju dla opornych” w reżyserii Krystyny Jandy. „Seks” graliśmy dziesięć lat, a „Raj” gramy nadal. Jeśli chodzi o kino, to może nie tyle role, co darzę szczególną sympatią kilka filmów, w których zagrałem. „Nad Rzeką, której nie ma”, „Demony Wojny wg Goi”, „Tam i z powrotem”, „Fala Zbrodni”.

Teatr to ogromna część mojego życia, myślenia. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł się z nim rozstać. Teatr jest miejscem magicznym i dlatego tak trudnym do zdefiniowana. Miejscem, gdzie można poczuć przedziwną więź z widzem, energię, która przepływa między ludźmi. Tego nie ma na filmowym planie.

Mirosław Baka / aktor

Czy po tylu latach uprawiania tego zawodu, wie się o nim wszystko?

Nigdy się nie wie wszystkiego. Uprawianie tego zawodu polega na rozczytywaniu ludzkiej psychiki, ludzkich emocji, namiętności, charakteru, relacji między ludźmi… Nieustanne uczenie się „człowieka” i ciągle, i wciąż uczenie się samego siebie. Ta nauka nigdy się nie kończy. I to jest niesłychanie rajcujące w tym zawodzie.

I to jest ten napęd w aktorstwie?

Dla mnie tak. Ktoś z naszego aktorskiego środowiska powiedział, że należy pielęgnować to dziecko, które nosimy w sobie. I coś w tym jest. Bo tylko wtedy ma się tę naturalną, nieodzowną w aktorstwie świeżość, kiedy zachowuje się pewien rodzaj dziecięcej wręcz ciekawości świata, ludzi, samego siebie.

(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)

Pan jest wierny teatrowi. Za co pan kocha teatr?

Ależ pani zadaje pytanie. Na ten temat można by napisać pracę doktorską. I to nie jedną. A i tak pewnie nie udałoby się zawrzeć tam wszystkiego, co istotne. Teatr to ogromna część mojego życia, myślenia. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł się z nim rozstać. Teatr jest miejscem magicznym i dlatego tak trudnym do zdefiniowana. Miejscem, gdzie można poczuć przedziwną więź z widzem, energię, która przepływa między ludźmi. Tego nie ma na filmowym planie. Teatr najlepiej mogłaby pewnie wytłumaczyć poezja… Ale w końcu poezja nie jest od tłumaczenia ludziom czegokolwiek. Poproszę zatem o inny zestaw pytań (śmiech.)

To już na koniec zapytam o plany filmowe. Wiemy, że tym roku do kin wejdą „Chłopi”…

Ja bardzo czekam również na inną produkcję ze swoim udziałem. Cztery lata temu skończyłem zdjęcia do filmu „Klecha” Jacka Gwizdały, który wciąż nie trafia do kin, z różnych przyczyn, o których nie chce mi się nawet rozmawiać. Mnie to za dużo nerwów kosztuje. Ale to ważny film i czekam na jego premierę.

W filmie „Klecha” gra pan głównego bohatera, księdza Romana Kotlarza, który żył w czasach PRL-u. Był skromnym, oddany pracy dla innych, otaczający, opieką słabszych i potrzebujących. Ale był także wrogi komunistycznej władzy, niepodatny na próby zwerbowania przez służby, która robiła wszystko, żeby go złamać.

Wrogi” to może nie najlepsze słowo w odniesieniu do kapłana. Kotlarz był nękany, prześladowany, katowany, oczerniany, prowokowany. Nie miał łatwego życia z ubekami. Ale nie dał się złamać i zapłacił za to najwyższą cenę. Wszystko wskazuje na to, że został zamordowany przez funkcjonariuszy osławionego IV departamentu Urzędu Bezpieczeństwa. Za chwilę zaczynam zdjęcia do kontynuacji komedii romantycznej „Miłość do kwadratu” w reżyserii Filipa Zylbera. I to będzie praca – jak zawsze z Filipem - bardzo profesjonalna, a zarazem niesłychanie sympatyczna. W obsadzie pojawiają się oprócz świetnych partnerów z pierwszej części filmu, nowi, interesujący aktorzy i aktorki. A w lipcu zaczynam zdjęcia do nowego serialu, w którym mam bardzo ciekawą rolę. Ale więcej nic nie mogę powiedzieć, poza tym, że będzie to rola daleka właściwie od wszystkiego, co do tej pory grałem.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama