Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Złośliwi nazywali [nl] go gangsterem z policyjną odznaką. Jarosław Pieczonka, ps. Miami działał niekonwencjonalnie, ale skutecznie

Był jednym z najlepszych gliniarzy nie tylko na Wybrzeżu, ale i w Polsce. Pracował w tzw. Tygrysach, później w Centralnym Biurze Śledczym. Dopiero po latach okazało się, że służba w policji, to było zadanie, jakie dostał od kontrwywiadu wojskowego, dla którego wcześniej już pracował.
(Fot. archiwum Jarosława Pieczonki/Canva)

Po odejściu ze służby, pracował dla najbogatszych Polaków, ochraniał także statki przed piratami. I właśnie podczas rejsu przewrócił się, uszkodził kręgosłup. Sparaliżowany, w szpitalu niedaleko Dubaju od kilku miesięcy toczy najtrudniejszą walkę w swoim życiu – walkę z samym sobą.

Siergiej w „Fantomie”

Była jesień 1998 r. Aspirant Jarosław Pieczonka pracował wtedy w grupie operacyjno-śledczej KWP w Gdańsku, która zajmowała się m.in. wykryciem sprawców zabójstw trójmiejskich gangsterów: „Nikosia”, „Taty”, „Glinki”, „Szwarcenegera”, a także biznesmena Piotra Suleja.

 – Przyszedł szyfrogram ze zdjęciem Ukraińca Sergieja S., którego poszukiwano i typowano do kilku zabójstw w Trójmieście. Zdjęcie było stare, zamazane.

Wieczorem zupełnie prywatnie pojechał do sopockiego „Fantomu”.

 – Kiedy wszedłem na salę, było pusto, było już po sezonie. Ale przy oknie siedziało dwóch gości.

Opowiada, że jednego z nich kojarzył.

 – Był to człowiek z trójmiejskiego półświatka, ale drugiego nie znałem. Chciałem mu się przyjrzeć, ale nie mogłem wzbudzić żadnych podejrzeń. Podszedłem więc na chwilę do didżeja, zakręciłem się, potem wyszedłem do szatni. Bramkarz nie wiedział, kto to. A ja, nie wiem dlaczego, intuicyjnie czułem, że to jest właśnie Siergiej.

 Czekał na moment, w którym mógłby potwierdzić jego imię.

 – I tak się stało, kiedy obaj wyszli do toalety. Znany mi gość powiedział do tego drugiego: „Siergiej”. Nie miałem już wątpliwości.

Miami zadzwonił do kolegów z policji. Przyjeżdżajcie do „Fantomu”, jest Siergiej, mówił.

 – Robiłem to kilka razy, bo nie wierzyli. Od jednego usłyszałem, że ściąga AT [antyterrorystów – red.], więc jeśli się pomyliłem, to wiem, co to oznacza. Powiedział też, abym nie podejmował żadnych działań, bo w końcu to „killer”. Ale wiedziałem, że gdyby chciał wyjść z lokalu, a zawsze miałem przy sobie broń, to na pewno przystąpiłbym do zatrzymania. Taka robota. Na szczęście, nadjechali, AT weszło na salę i go zwinęli. Okazało się, że nazajutrz miał odbierać dokumenty i wracać na Ukrainę.

Ta historia, to, jego zdaniem, bardzo osobisty sukces. Ponad dwa i pół roku później Siergiej S, a także inni członkowie tzw. klubu płatnych zabójców, skazani zostali na dożywocie. Ukraińca uznano winnym zabicia trzech osób.

Jako dzieciak trzymałem „kałacha”

Jarosław Pieczonka przez 20 lat związany był z wojskiem i z policją. Już od dziecka podglądał żołnierzy w koszarach.

 – Moi dziadkowie mieszkali obok jednostki niebieskich beretów we Wrzeszczu. Wisiałem godzinami na płocie. A kiedy poszedłem do szkoły podstawowej, za szkołą był magazyn wojskowy. Chodziłem więc do żołnierzy, co pełnili tam wartę. I już wtedy, jako dzieciak, trzymałem w rękach „kałacha”. Był tak ciężki, że nie miałem siły go przeładować. Mogłem tam spędzać całe dnie. Imponowały mi dyscyplina, rygory, organizacja. Wiedziałem, że muszę być w wojsku, że zrobię wszystko, aby tam się dostać.
I dostał się. Służbę zasadniczą odbywał w plutonie specjalnym w Lęborku, w niebieskich beretach. Później został żołnierzem zawodowym. I służył w 16. Batalionie Powietrzno-Desantowym w Krakowie – czerwone berety. Oficjalnie, bo już zwerbował go wojskowy kontrwywiad. Szkolił się wielotorowo, a potem wykonywał, jak mówi, różne zadania. Już „pod przykrywką.

O zmianach w Polsce służby wiedziały znacznie wcześniej. I przygotowywały się do nich, lokując m.in. swoich ludzi w różnych miejscach, instytucjach. W 1990 r. dostałem rozkaz zwolnienia się z wojska i pójścia do policji.

W okresie przełomu otrzymał polecenie, aby przejść do policji. Jako uśpiony agent.

– O zmianach w Polsce służby wiedziały znacznie wcześniej. I przygotowywały się do tych zmian, lokując m.in. swoich ludzi w różnych miejscach, instytucjach. W 1990 r. dostałem rozkaz zwolnienia się z wojska i pójścia do policji, gdyż chcieli mieć tam swojego człowieka. Otrzymałem dokumenty z wojska, oczywiście, nie było w nich śladu, ze pracowałem w kontrwywiadzie WSW.

Strzeliłem z huka i przystawiłem mu lufę do twarzy

Służbę w policji rozpoczynał w Gdyni od oddziału prewencji w komisariacie.

– Nie zajmowałem się działalnością wywiadowczą, czy kontrwywiadowczą. Moim zadaniem było asymilowanie się w środowisku, jego rozpoznanie, zdobywanie rozpoznania osobowego.

 Pracował w gdyńskiej komendzie, później działał w jednostce antyterrorystycznej. Już jako sprawdzony funkcjonariusz trafił do kompani wywiadowczej w Wydziale Operacyjno-Rozpoznawczym KWP. Mówiono o nich „tygrysy”.

– W tej grupie pracowali najlepsi funkcjonariusze, z różnych wydziałów.

Najbardziej spektakularna akcja?

 – Lata 90. Bandyci czuli się bezkarni, wchodzili np. do restauracji „Polonia” w Gdyni, zamawiali jedzenie i wychodzili, nie płacąc. Robili burdy. Słynna akcja w „Lilipucie” przy ul. Świętojańskiej, kiedy wpuścili do lokalu kota, a za nim pitbulla, bo właściciel Tadeusz Mazurek powiedział, że nie będzie ich obsługiwał bez płacenia rachunków i nie będzie płacił haraczu.

Jak mówi, dostali wtedy informacje, że gdyński bandyta „Wróbel”, który był poszukiwany, wyprawia urodziny w „Lilipucie”.

 – Mieli zarezerwowany stolik. I przyszło kilku dobrze znanych policji kolesi: „Meja”, „Milimetr”, „Ciacho”. Solenizanta nie było. Ówczesny szef KWP powiedział, że nie chce więcej słyszeć o haraczach, że mamy wolną rękę, by zrobić pokazówkę i porządek.

Wszedł do „Liliputa” z kolegą z PZ. Inni policjanci zabezpieczali ich na zewnątrz.

 – Miałem krótkiego shotguna, broń gładkolufową. Kolega obstawiał mi plecy. Oni siedzieli przy konsolecie. Podszedłem i wywaliłem stół do góry. Byli w szoku, bo policja nigdy wcześniej tak nie robiła. „Ciacho” wstał i, jąkając się, zaczął mówić – „ku…, co ty odpier…”. Wtedy strzeliłem z huka, bo miałem takie naboje załadowane, przed ostrymi. I przystawiłem mu lufę do twarzy. Powiedziałem, że to koniec zabawy w haracze.

Akcja odniosła skutek.

 – Ta pokazówka na tamte lata była czymś niezwykłym. Ludziom nie śniło się, aby policja tak działała. Haracze się skończyły, pisały o nas wszystkie gazety, dostaliśmy premię. Uwierzono, że policja może być skuteczna.

Wtedy nadano mu ksywkę Miami, od emitowanego właśnie w TV serialu. Od tego też czasu uchodził za twardziela, za super glinę. Z „Tygrysów” przeszedł do CBŚ. Ludzie ze świata przestępczego bali się go, ale i szanowali. Wiedzieli, że działa niekonwencjonalnie, i że stać go na wszystko.

Koniec „świętej trójcy”

Oczywiście, takie działania miały i drugą stronę, bowiem odbywały się na granicy prawa, wielu się to nie podobało. W 2000 r. jedna z gazet napisała, że Miami i dwóch jego kolegów z CBŚ, których nazwano „świętą trójcą”, mogło wzbogacić się dzięki gangsterom. Zastanawiano się, skąd policjanci mają pieniądze na drogie auta, odzież, zegarki. Nikt nie pomyślał, że w tej służbie jest szatnia operacyjna. Tam bowiem ubiera się funkcjonariuszy, by, wtapiając się w środowiska przestępcze, wyglądali podobnie i nie odstawali statusem majątkowym. Pisano też, że Miami miał ostrzec poszukiwanego, a przebywającego w Turcji, Daniela P. o planowanej na Okęciu zasadzce.

Miami wytoczył gazecie proces, który po kilku latach wygrał.

Wcześniej jednak odszedł z policji. Ochraniał biznesmenów z Trójmiasta, stał też na bramkach w różnych lokalach.

– Ochrona biznesmenów nie polegała na ochronie stricto, lecz raczej na asyście, na rozpoznaniu, zabezpieczeniu, itp.

W styczniu 2013 r. złożył zawiadomienie do centrali ABW o możliwości popełnienia przestępstwa przez szefów trzech służb w Gdańsku: CBŚ, ABW i CBA.

– Napisałem też o innych ludziach z CBŚ, w tym o trzech funkcjonariuszach, którzy założyli w Gdańsku jedną z największych grup lichwiarskich. To był układ, nad którym długo pracowałem. Szefowie CBŚ i ABW stracili stanowiska. A CBA układ trwał dalej.

Wtedy, jak mówi, zauważył w swojej, jak to określa, przestrzeni ludzi ze służb. Już wcześniej próbował poukładać sobie życie prywatne, wziął kredyt, kupił mieszkanie. Ale, jak mówi, w pewnym momencie został bez pieniędzy.

Nie docierały do mnie wypłaty od ochranianego biznesmena. Stali za tym dwaj moi koledzy. Zadłużyłem się, a kasa nie docierała. Po złożeniu wniosku do ABW, nie miałem czego szukać na Wybrzeżu. Naruszyłem zbyt duży układ interesów. Próbowano mnie zniszczyć.

Fala pod prysznicem

Sześć lat temu podjął pracę na statkach jako ochroniarz przed atakami piratów w Afryce.

 – Musiałem zarabiać, miałem do spłacenia kredyt. Lubiłem tę robotę. Byłem już kilkakrotnie na takich kontraktach.

Na ostatni wyjechał w sierpniu.

 – Zamustrowałem na amerykański statek kontenerowy na Malcie. Wieźliśmy broń i amunicję do jednego z krajów arabskich. Przepłynęliśmy Kanał Sueski. I przy wejściu na Ocean Indyjski – tam jest taki międzynarodowy kanał Corridor, kiedy w dryfie oczekiwaliśmy na amerykański okręt wojenny, który miał nas konwojować, uległem poważnemu wypadkowi.

Opowiada, że stało się to podczas kąpieli pod prysznicem.

– Przyszła fala, uderzyło statkiem. Upadłem plecami na podłogę. Poczułem tąpnięcie w szyi. Nic nie czułem, nie mogłem znaleźć swoich rąk. Ok. 20 minut siedziałem na podłodze. W swoim życiu miałem już kilka poważnych upadków, więc otrząsnąłem się i poszedłem na obiad. Potem jeszcze trzykrotnie odbyłem wachtę. Ale po tej ostatniej, zaczęły mi już drętwieć stopy, nogi, ręce. Miałem już problemy z chodzeniem.

Bez opieki lekarskiej był półtora tygodnia.

 Mroziło mnie, spinało, miałem problemy z oddychaniem. Czułem, że będę odchodził. Ale miałem szczęście, zawinęliśmy do portu w Emiratach Arabskich, przewieziono mnie na SOR. Zrobiono wszystkie badania. I stamtąd przewieziono do szpitala w Szardza, godzinę jazdy od Dubaju.

Operacja trwała sześć godzin. Okazało się, że miał ucisk na kręgosłup szyjny.

– Wszystko się udało. Ale przede mną długa rehabilitacja. Nie ruszałem ani rękami, ani nogami.

Na szczęście, jest coraz lepiej. Dużo ćwiczy, pracuje nad sobą. Ostatnio chodzi już nawet nie z balkonikiem, ale przy poręczy. Pracuje dłońmi na telefonie. Chwali opiekę w szpitalu. Niestety, miał problemy z firmą ubezpieczeniową.
– Chcieli sprawę załatwić jak najszybciej i wysłać mnie do kraju. Była walka. Nie było to łatwe, nawet przez telefon nie mogłem rozmawiać. Siostry trzymały mi aparat. Ważne, aby była ciągłość rehabilitacji.

Służby były, są i będą

Wciąż ma problemy finansowe. Na Facebooku poprosił o pomoc. Zorganizował zrzutę.

– Zostałem bez środków do życia. Nie będę pracował około roku. Nagromadziło się trochę kłopotów. Czeka mnie eksmisja z mieszkania, które zlicytowano. Staram się o lokal socjalny. Budzę się i wstaję z komornikiem. Mogę być nawet bezdomny. Nigdy nikogo o nic nie prosiłem, a wielu ludziom pomogłem. I dalej będę to robił, jak wyzdrowieję.

Pomoc pozwoli mu na rehabilitację w Polsce.

– Ta tutaj ma za cel, aby mnie usamodzielnić, abym wrócił do kraju. Potem czeka mnie reszta. To bardzo drogie. Jeden czterotygodniowy turnus rehabilitacji kosztuje od 10 do15 tys. zł. Będę potrzebował trzy takie turnusy. Plus utrzymanie, życie. Dopóki nie wrócę do sprawności. A co potem? Wrócę na statki, chyba, że pojawi się jakaś propozycja.

Na swoim koncie ma wiele akcji. Udanych, ale i niebezpiecznych, trudnych, karkołomnych. Przetrwał wiele ciężkich sytuacji. Jak mówi, to była służba Polsce. Dziś walczy o siebie. Zapytany, czy pożegnał się już ze służbami, odpowiada wymijająco.

 – Czy ze służb się odchodzi, czy nie, to raczej pewne określenie, mające swoją nośność. Służby były, są i będą. I będą działały w zależności od potrzeb.

Tomasz Gawiński, dziennikarz tygodnika „Angora”



Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama