Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Andrzej Januszajtis: O piękno Gdańska trzeba dbać, bo ono jest kruche

A u nas wszystko jest we właściwej proporcji. A tam, gdzie coś wystaje, tak jak na Wyspie Spichrzów, odczuwamy to jako zbyt wielkie, przesadzone, niepasujące. Ja rozumiem: trzeba budować, ale trzeba też zachować umiar – mówi Andrzej Januszajtis, wybitny znawca i popularyzator historii Gdańska.
Andrzej Januszajtis: O piękno Gdańska trzeba dbać, bo ono jest kruche

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Jak to się stało, że wybrał pan Gdańsk jako swoje miasto?

Mieszkam w Gdańsku od 1948 roku, kiedy przyjechałem tu na studia na politechnikę. A Politechnikę Gdańską wybrałem między innymi dlatego, że moją pasją było wówczas lotnictwo. W Lublinie, gdzie mieszkałem moi koledzy budowali samodzielnie szybowiec. Zresztą potajemnie, bo w tamtych czasach coś takiego wymagało Bóg wie, jakich zatwierdzeń. Pomagałem im i pomyślałem, że będę studiował budowę samolotów, a w Gdańsku była taka specjalizacja na Wydziale Mechanicznym. Niestety, kiedy zdałem egzaminy, ku mojemu rozczarowaniu, okazało się, że ten kierunek zamknięto. Pozostałem więc na konstrukcji samochodów i ciągników. To jest mój wyuczony zawód.

I to wtedy, na egzaminach wstępnych, zobaczył pan pierwszy raz Gdańsk i się nim zachwycił?

Pierwszy raz byłem w Gdańsku tuż po wojnie, w grudniu 1945. Nasz sąsiad zaciągnął się do tak zwanego ludowego wojska i potem osiadł w Sopocie, gdzie dostał wojskowe mieszkanie. W jakimś momencie poprosił, żeby przywieźć do Gdańska jego teściową, która była prostą kobietą, w dodatku analfabetką. Zadanie przetransportowania jej przypadło mnie w udziale. Miałem wtedy 17 lat. Jechaliśmy z przesiadką w Łodzi, bo Warszawa była tak zniszczona, że nie jeździły przez nią pociągi. Kiedy przyjechaliśmy do Sopotu, oczywiście wybrałem się do Gdańska. To była zima, tuż przed świętami. Miasto było zrujnowane w straszny sposób, ale – tak jak już kiedyś napisałem – te ruiny były przykryte śniegiem, który wyglądał jak opatrunek. A spod tego opatrunku błyskało złoto: złocone litery, złocone figury. Gdańsk był piękny, nawet po śmierci. Potem przyjeżdżałem nad morze jeszcze dwa razy, na obozy harcerskie. Byliśmy co prawda w Orłowie, ale urządzaliśmy wycieczki do Gdańska. Jako harcerz zrobiłem sprawność przewodnika po mieście, więc wtedy znalazłem jakiś bedeker i z niego się uczyłem. Znałem niemiecki, więc mogłem korzystać też ze źródeł niemieckojęzycznych. Wiem, że prowadzając wtedy młodszych ode mnie druhów po zrujnowanym Gdańsku zrobiłem przynajmniej jeden błąd: pokazując fasadę Domu Przyrodników na Mariackiej wmawiałem im, że to jest Dom Angielski. Wiedziałem, że gdzieś tam powinien on być, ale zostały z niego tylko dwie dolne kondygnację więc można było nie zauważyć.

Mówi pan, że od początku ujęło pana piękno Gdańska. Tymczasem można się zetknąć z opiniami wielu przybyszów z centralnej Polski, że to miasto w pierwszym kontakcie ich odstręczało, jako niepolskie – pruskie, germańskie.

Na pewno były tu wpływy niderlandzkie, ale także renesans włoski. Niewątpliwie na architekturę wpływ miał kształt działek – wąskich od strony frontu, wydłużonych, przez co wymuszających wysoką zabudowę. Ale podobnie było we wszystkich miastach zakładanych na prawie niemieckim: w Toruniu, w Poznaniu na Starym Mieście czy nawet w Warszawie. A czy ktoś mówi, że to jest nie polska architektura? Nie wiem dlaczego kwestionuje się polskość Gdańska. To było miasto z dużą autonomią, ale należące do Polski w sumie ponad 700 lat. Nie można twierdzić, że jest niepolskie, dlatego, że w pewnym okresie większość mieszkańców była pochodzenia niemieckiego. Nieważne w jakim języku mówili, ważne co mówili. I tu mamy liczne dowody, że nie raz wykazywali polski patriotyzm. Choć oczywiście w tamtych czasach patriotyzm rozumiano inaczej niż ma to miejsce obecnie.

Pamięta pan dyskusje, które towarzyszyły decyzji o odbudowie Głównego Miasta?

Oczywiście, że pamiętam. Były różne koncepcje: żeby zostawić kupę gruzów, jako wieczne memento, albo żeby wszystko zaorać, wykopać nowe fundamenty i odbudować miasto nowoczesne. Ale zwyciężyła koncepcja, która moim zdaniem jest słuszna, żeby wykorzystać tam, gdzie się da stare fundamenty i odtworzyć tę najpiękniejszą dzielnicę – Główne Miasto. Choć ja wolę inną historyczną nazwę: Prawe Miasto, czyli miasto prawowite, szlachetne. Natomiast realizacja pomysłu odbudowy nie wszędzie była konsekwentnie przeprowadzona. Niektórzy architekci szybko się „zmęczyli”. Uznali, że naśladowanie i dokładne odtwarzanie starych form jest dla nich uwłaczające. Nie doceniali ich wartości. Na szczęście zachowano całą siatkę ulic i wiele z tego oryginalnego piękna. To unikalna koncepcja, bo jak pojedziemy do Norymbergi albo Frankfurtu, które też były strzaskane, to owszem, odtworzono się niektóre uliczki, ale to jest mniejszość. A u nas jednak przywrócono uliczny krajobraz całej dzielnicy, który miał wielką wartość w skali światowej.

Na czym przede wszystkim – pańskim zdaniem – polega piękno Gdańska?

Proszę pojechać do Brukseli i zobaczyć wspaniały gotycki ratusz na rynku. I proszę spróbować go sfotografować normalnym aparatem. Co się okaże? On jest za wysoki w stosunku do tego placu. A u nas wszystko jest we właściwej proporcji. To się da sprowadzić do matematyki: mianowicie to są wielokrotności pewnej jednostki miary. I te stosunki liczbowe odpowiadają harmonijnym proporcjom. A tam, gdzie coś wystaje, tak jak na Wyspie Spichrzów, odczuwamy to jako zbyt wielkie, przesadzone, niepasujące. Ja rozumiem: trzeba budować, trzeba wykorzystywać przestrzeń, ale trzeba też zachować umiar.

Powtarza pan czasem, że dziś architekturą rządzi chciwość. Ale może bez niej na północnym cyplu Wyspy Spichrzów dalej straszyłyby ruiny?

Owszem, zgadzam się, że zabudowa Wyspy Spichrzów robi wrażenie, ale te budynki są o wiele wyższe, niż te, które tam stały przed wojną. Najpiękniejszy widok w Gdańsku to są dolne części ulic na Głównym Mieście z bramami prowadzącymi do portu. A teraz stojąc na pięknie odbudowanej ulicy Chlebnickiej, nad jej gotycką bramą widzimy sterczące szczyty zbyt wysokich fasad po drugiej stronie rzeki. Żeby one chociaż były ładne! Ale – jak na złość – one są uproszczone do granic prymitywizmu. To jest psucie krajobrazu tego pięknego miasta. To samo jest na Mariackiej, tylko tam aż tak nie razi, bo obok mamy wysoką wieżę Domu Przyrodników. Gdybyśmy mieli urząd konserwatorski na wysokim poziomie, to on się nie powinien na to zgodzić. Tymczasem zgodzili się na 33 metry, zamiast przedwojennych 24, no najwyżej 27 metrów. I jeszcze wiceprezydent Bielawski wymawiał, że przecież to były dawne wysokości. Nieprawda. Mam dokładną dokumentację, dokładne rysunki i nawet w swoim czasie namalowałem taką linię na zdjęciu przedwojennych spichlerzy, żeby było widać, o ile wyżej jest ta obecna zabudowa. No, ale nie ma rady, nie będzie się tego rozbierać. Chociaż w dalszym ciągu uważam, dosłownie kilka fasad trzeba by obniżyć. Ale który inwestor się na to zgodzi? Oni teraz protestują nawet przeciwko konieczności otwierania tej nieszczęsnej kładki, która nikomu naprawdę nie jest potrzebna, tylko im. Nie chcą wpuszczać statków Żeglugi Gdańskiej do historycznego tysiącletniego portu, który zawsze był oknem Polski na świat!

Które z gdańskich zabytków trzeba, według pana, jeszcze odbudować?

Danziger Hof przy Bramie Wyżynnej. Jeżeli się zachował Bank Narodowy, efektowny, choć w jakimś stopniu też okaleczony, bo tam jeszcze trzeba przywrócić szczyty wieżyczek, to po drugiej stronie musi być jego odpowiednik w tym samym stylu. A ten hotel był jeszcze piękniejszy, bardziej harmonijny. Tymczasem teraz na listę ochrony dziedzictwa trafia ten pawilon po LOT, który jest tak prosty, że naprawdę nie wiem jakich argumentów można było użyć, żeby powiedzieć, że to jest zabytek.

Dziś już rzadko się odbudowuje stare budynki w dawnym kształcie.

Architekci lubią powoływać się na Kartę Ateńską, ale to nie jest żadne prawo, tylko taka umowa między architektami, zresztą też nie wszystkimi, że nie wolno rekonstruować, jeżeli nie ma dokładnych dokumentów. W Berlinie nie oglądali się na żadne karty i odbudowali Zamek Miejski, w dużej mierze dzieło naszego gdańskiego Andrzeja Schlütera. Tymczasem u nas część architektów uważa, że nie należy odbudowywać Danziger Hof, bo to architektura wilhelmińska. A czemu ona niby jest gorsza? Dlatego, że powstała w czasach cesarza Wilhelma? Co to za różnica, co nas to obchodzi? Albo pojawiają się głosy, że jak już budować, to na miarę 21. wieku. Tylko w czym to nasze nowe budownictwo wiąże się z 21. wiekiem? Nie wiem. Byłem na przykład w Paryżu, gdzie powstało centrum z tak zaprojektowanym układem obiegu ciepła, że gdy świeci słońce prawie nie trzeba tego ogrzewać. To jest budownictwo, naprawdę nowoczesne! A tutaj? Nie wykorzystano nawet okazji, żeby zamiast kładki na Ołowiankę zbudować coś naprawdę wyjątkowego. Był jeden projekt, oczywiście poza konkursem, żeby zbudować taki delikatny łuk po którym jeździłyby wagoniki kolejki linowej, przewożąc ludzi na drugą stronę i z powrotem. To było coś efektownego, nowoczesnego, zmieniającego krajobraz, ale nie psującego. Zamiast tego wybudowano coś, co w założeniu miało przypominać dźwig portowy, ale dla mnie to jest szlaban. Nie wspomnę już o kładce na Wyspę Spichrzów. Mówili, że to jest kładka Świętego Ducha, że przypomina gołębicę. 50-metrowa gołębica – to chyba raczej smok.

Wszyscy wiedzą, że Andrzejowi Januszajtisowi najbardziej podobają się te budynki, które stały w Gdańsku od stuleci. A co z nowoczesnej zabudowy miasta jest pan skłonny zaakceptować?

Ten budynek, w którym jesteśmy [Dom Technika NOT, siedziba naszej redakcji – red.] jest już wprawdzie mocno podstarzały, ale niektóre elementy są bardzo interesujące, wręcz efektowne. Na przykład ta „drabina jakubowa”, czyli schody na całą wysokość. Z zewnątrz jest to budynek bardziej skromny, ale estetyczny. Nowe przeszkolone wysokie budynki, też jak najbardziej akceptuję, ale budowane tam, gdzie nie naruszają delikatnego krajobrazu historycznego, jak to niestety ma miejsce tu na Starym Mieście. Zieleniak jest na skraju więc mniej przeszkadza, ale pozostałe dwa: hotel i obecna Organika za bardzo weszły w panoramę, przez co kościół św. Bartłomieja po prostu zniknął. Popierałem natomiast projekt by w Letnicy przywrócić jezioro Zaspa, oczyszczając teren z tego szlamu i żużlu, który tam załadowano, a dookoła ustawić wieżowce, które tam nie będą nikomu przeszkadzać. Wieżowce, choć narażone na niebezpieczeństwo pożarów, to efektowna architektura pnąca się do nieba. To jest ten sam duch, który był kiedyś w wieżach obronnych czy kościelnych.

A takie bryły jak budynek ECS, czy Muzeum II Wojny Światowej?

Po wojnie Wały Piastowskie zbudowano specjalnie, żeby to była perspektywa na stocznię, na przemysł, na morze. Tymczasem jak już stocznia padła i myślano o zagospodarowaniu tego całego terenu, to pojawiła się ta koncepcja profesora Kochanowskiego, żeby postawić tam taką „przegrodę” i budynek ECS tę właśnie funkcję pełni. Z zewnątrz nie za bardzo mi się podoba, ale w tym miejscu to nie jest groźne. Natomiast wnętrza są bardzo dobre, szczególnie ogród zimowy. Poza tym lubię widok tarasu na dachu. Muzeum II Wojny Światowej jest niezwykle ciekawą architekturą, korespondującą z funkcją tej instytucji. Dla mnie to jest budynek przewrócony przez bombę. Ale on nie powinien stać w tym miejscu. Tam była kiedyś Wiadrownia – przepiękny dom wielomieszkaniowy z 18. wieku. Do każdego mieszkania było osobne wejście, także na pierwszym piętrze – z galeryjek. Oczywiście wojna go zniszczyła, ale to było piękne miejsce, podobnie jak ulica Karpia naprzeciwko, gdzie był cały szereg domów emerytowanych kapitanów morskich. To były niewielkie kamieniczki z przedprożami, czasem zabudowanymi, a na samym końcu, najbliższej Motławy, była szkoła nawigacyjna założona w 1824 roku, pierwsza na ziemiach polskich i pierwsza w ówczesnych Prusach. To miało swój urok. Zawsze uważałem, że budynek MIIWŚ powinien powstać już za Wałową. Dlaczego – najlepiej się przekonać stojąc na Zielonym Moście. Mamy ten cudowny krajobraz Długiego Pobrzeża, z prawej trochę przesadną Wyspę Spichrzów. Dalej są zabudowania Zamczyska tam, gdzie Motława zakręca, a nad nimi sterczy muzeum. Gdyby ten budynek stał chociaż trochę przesunięty, o kilkanaście metrów, już by nie wchodził w krajobraz. To jest przykład braku wyobraźni, braku orientacji przestrzennej, ale od tego mamy konserwatorów.

Na obecnego konserwatora wszyscy narzekają, że nie pozwala rozwinąć skrzydeł i praktycznie blokuje wszystkie zmiany.

Nie znam tego konserwatora więc nie chcę o nim nic mówić. Chcę natomiast zwrócić uwagę na pewną ważną sprawę, którą chciałbym zrealizować, choć sił mam już coraz mniej. W kościele św. Katarzyny mamy prospekt, czyli obudowę organów z 1607 roku, najstarszą w Polsce. I piękną, bo te organy, poza oczywiście specjalistą od instrumentów, który przyjechał aż ze Szlezwika-Holsztynu, budował Szymon Herle, ten sam, którego dziełem są ramy obrazów w Czerwonej Sali Ratusza Głównomiejskiego. Ten prospekt w czasie wojny był wywieziony gdzieś na wieś, ale go odzyskano i leży teraz nad zakrystią. Oczywiście jego stan jest coraz gorszy, co jest nieuniknione. Ojcowie karmelici nie są bogaci i trzeba im pomóc. Trzeba stworzyć w tym celu grupę – najlepiej, żeby to byli ci sami ludzie, którzy odbudowali organy w kościele św. Trójcy i kościele św. Jana. Rozmawiałem z nimi i oni są chętni. Te organy są mniejsze od tamtych więc koszt być może będzie trochę mniejszy. Myślę, że można tu wykorzystać fundusz norweski, jakiś wkład własny miastu chyba uda się wyłożyć, a być może, w przyszłości, też coś uzyskać z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa. Przypominam, że chodzi o najstarszą obudowę organów w Polsce. Może chociaż na początek zamontować ją na nowo tam gdzie była, nawet jeszcze bez piszczałek, niech po prostu wisi na swoim miejscu i przypomina, że trzeba ten instrument odtworzyć. Jest jeszcze dużo niedokończonych spraw i trzeba je po prostu zrobić. Gdańsk już dzisiaj jest niezmiernie piękny, ale o to piękno trzeba dbać, bo ono jest kruche.

W swoim czasie prezydent Adamowicz powołał komisję, która przygotowała zalecenia odnośnie zmian w nazewnictwie, ale nie zawsze obecni radni się do nich stosują. Zwłaszcza jak ktoś znany umrze, pojawiają się głosy trzeba uhonorować taką osobę, jako wielkiego patriotę polskiego. Wielkich patriotów polskich można zliczyć na pewno wiele tysięcy, a ulic i placów mamy w Gdańsku 1700-1800. Nie wystarczy dla wszystkich, więc trzeba ich honorować inaczej.

Za jedną z takich spraw, o które pan się upomina, jest zachowanie tradycyjnego zespołu nazw ulic na całym terenie Śródmieścia.

Napisałem na ten temat książkę „Od Aksamitnej do Żytniej”. Tam nie tylko są informacje o ulicach, ale także o pochodzeniu i wartości tych nazw. 30 procent tych nazw pochodzi jeszcze z czasów średniowiecza, czyli sprzed odkrycia Ameryki, a do niedawna jeszcze 70 procent nazw pochodziło sprzed rozbiorów Polski. Oczywiście są one trochę zmienione, a poza tym wszystkie są polskie, a kiedyś były przede wszystkim łacińskie i niemieckie. Chodzi o to, żeby tego nie psuć, nie niszczyć tego skarbu wprowadzaniem nazw ludzi, którzy nie mieli z Gdańskiem nic wspólnego, a ich zasługi dla Polski nie zawsze są tak wielkie jak to się w uzasadnieniach podaje. W swoim czasie prezydent Adamowicz powołał komisję, która przygotowała zalecenia odnośnie zmian w nazewnictwie, ale nie zawsze obecni radni się do nich stosują. Zwłaszcza jak ktoś znany umrze, pojawiają się głosy trzeba uhonorować taką osobę, jako wielkiego patriotę polskiego. Wielkich patriotów polskich można zliczyć na pewno wiele tysięcy, a ulic i placów mamy w Gdańsku 1700-1800. Nie wystarczy dla wszystkich, więc trzeba ich honorować inaczej.

Chciałbym pana jeszcze spytać o budynek, którego nie ma, a o konieczności budowy, którego się dyskutuje. Chodzi mi o nowy gmach opery.

Podobała koncepcja zbudowania jej na Polskim Haku, ale pod jednym warunkiem: że powstanie planowany tunel pod Motławą. Wtedy byłaby zapewniona bardzo dobra komunikacja, a opera na cyplu byłaby takim gdańskim odpowiednikiem opery w Sydney. No, ale te tereny już są zajęte, więc to przepadło. Myślę, że dzisiaj są dwie możliwości. Jedna, chyba gorsza, to zbudowanie nowego gmachu na obecnym miejscu. Tylko pytanie, gdzie wtedy opera będzie występowała w tym czasie? Bo zbyt długa przerwa może się skończyć w ogóle likwidacją. Dlatego opowiadam się za budową opery na placu Zebrań Ludowych. Tylko trzeba o to odpowiednio zadbać, tak jak umiano to zrobić w Bydgoszczy i w Szczecinie. Nie chodzi o kształt. Ten szczeciński, to jest nawet takie nie wiadomo co, tylko o dobrą akustykę dobrą. I żeby sala nie była za mała. W tym budynku, który kiedyś był ujeżdżalnią koni, a potem halą sportową, halą wielofunkcyjną, a ostatecznie stał się operą i – przez jakiś czas – filharmonią, po wojnie było 800 miejsc. Dzisiaj ledwie 400 – to jest za mało. Oczywiście opera nie utrzyma się sama nigdy, ale dobrze byłoby, żeby była większa. Tak więc dbajmy o Gdańsk, by dalej był najpiękniejszym miastem świata. Ale nawet najpiękniejsze miasto może być jeszcze piękniejsze. To od nas zależy. Potrafimy to zrobić.

***

Dr inż. Andrzej Januszajtis jest fizykiem ciała stałego, kształcił się także w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Gdańsku, ale jego pasją są dzieje Gdańska. Opublikował m.in. „Z uśmiechem przez Gdańsk” (z rysunkami Zbigniewa Jujki), „Wielka księga miasta Gdańska”, Legendy dawnego Gdańska na nowo opowiedziane”, „Od Aksamitnej do Żytniej. Ulice starego Gdańska”, „O kościele św. Katarzyny prawie wszystko”, „Od Gyddanyzc do Wielkiego Gdańska. Dzielnice Gdańska – nazwy, historia”. W latach 1990-94 był radnym i przewodniczącym Rady Miasta Gdańska.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama