Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Wojsko strzelało na rozkaz. Milicjanci mieli wolną rękę, co często prowadziło do nadużyć

Wydaje się, że w latach 90. jeszcze można było pokusić się o przesłuchanie przynajmniej części wojskowych, ale także funkcjonariuszy MSW. I może byłaby jakaś szansa, żeby w takim krzyżowym ogniu pytań czegoś więcej się od nich dowiedzieć o tym, kto konkretnie strzelał – mówi dr Piotr Brzeziński, historyk z Instytutu Dziedzictwa Solidarności.
Grudzień '70

Autor: Dariusz Molik | archiwum ECS

Ile w Grudniu 70. roku było incydentów z użyciem broni palnej?

Problem z odpowiedzią na to pytanie polega na tym, że żołnierze strzelali na konkretny rozkaz. Natomiast funkcjonariusze MSW de facto mieli wolną rękę. W momencie kiedy 15 grudnia 1970 roku w godzinach przedpołudniowych w gabinecie Władysława Gomułki zapadła decyzja, że funkcjonariusze MO mogą używać broni w obronie własnej, to tak naprawdę oni dostali carte blanche na strzelanie do manifestantów. Co ciekawe, w Gdańsku pierwsze strzały padły, jeszcze zanim informacja od Gomułki tu dotarła, co wskazuje, że już we wtorek, 15 grudnia sytuacja wymykała się władzom spod kontroli.

Tak więc, nie jesteśmy w stanie oszacować, ile razy dokładnie funkcjonariusze MSW używali broni. Jeśli chodzi o żołnierzy, to wiemy, że strzelali w Trójmieście 16 grudnia przy Stoczni Gdańskiej, przy bramie numer 2, i dzień później w Gdyni, w rejonie przystanku SKM Gdynia Stocznia. I tam też było najwięcej ofiar wśród mieszkańców Trójmiasta.

PRZECZYTAJ TEŻ: Dwa Grudnie – 1970 i 1981. Program obchodów rocznicowych w Trójmieście

Natomiast milicjanci i funkcjonariusze SB mogli podejmować indywidualne decyzje, w zależności od sytuacji, co też nierzadko powodowało możliwość nadużyć. Bo jeśli taki funkcjonariusz uznał, że jest w niebezpieczeństwie, że, na przykład, zbliżający się młodzi robotnicy chcą go zaatakować, to mógł do nich strzelać. I najprawdopodobniej coś takiego miało miejsce w rejonie komendy miejskiej milicji, tam gdzie padła pierwsza udokumentowana ofiara – Józef Widerlik, młody robotnik ze Stoczni Gdańskiej został zastrzelony przez funkcjonariusza ZOMO Mariana Zamroczyńskiego. Chwilę później Zamroczyński został pobity przez kolegów zabitego stoczniowca, i po kilkunastu dniach zmarł w szpitalu.

I dlatego w tym wypadku znamy nazwisko sprawcy.

Tak, w tym wypadku można tak powiedzieć, że przez to, że został zmasakrowany w czasie tej manifestacji, jego nazwisko zostało udokumentowane. W innych przypadkach ustalenie, który konkretnie z funkcjonariuszy pociągnął za spust – szczególnie po latach, bo śledztwo i proces w sprawie Grudnia ‘70 rozpoczęły się dopiero w latach 90. – było niezwykle trudne.

Jakkolwiek, u zarania śledztwa w roku 1990, prokurator Marynarki Wojennej Jan Siemianowski w jednym z wywiadów powiedział, że jednym z celów śledztwa jest m.in. ustalenie, kto konkretnie zabijał manifestantów. Po trzech latach śledztwa częściowo je umorzono i zrezygnowano z tego postulatu. Od tego momentu śledztwo skupiało się, w zasadzie, na urzędnikach państwowych, partyjnych, a także na oficerach MSW i MON, którzy w roku ‘70 podejmowali istotne decyzje, wpływające na przebieg tych wydarzeń.

Czy można to określić mianem decyzji politycznej?

Bardzo trudno jest mi odpowiedzieć na tak postawione pytanie. W gruncie rzeczy, nie mam żadnej wiedzy na ten temat. Zachowały się natomiast wypowiedzi komentatorów z tamtych lat, a także niektórych polityków, urzędników państwowych, którzy wskazywali na to, że przekazanie śledztwa prokuraturze cywilnej z rąk prokuratury wojskowej w 1993 roku miało za zadanie je przyspieszyć, szczególnie, że w grudniu 1995 roku sprawa miała ulec przedawnieniu.

PRZECZYTAJ TEŻ: Grudzień ‘70. Lista rannych pacjentów skropiona łzami lekarza

Tak więc, prokuratorzy, którzy kontynuowali śledztwo, mieli bardzo mało czasu na sformułowanie aktu oskarżenia. Tutaj każdy tydzień grał istotną rolę. Mimo wszystko, udało im się. Prokuratorzy Bogdan Szegda i Maciej Schulz wykonali te czynności, i akt oskarżenia został skierowany do sądu w kwietniu 1995 roku. Inna historia to to, że proces ciągnął się później długie lata.

Prokuratorom się nie udało. A co z historykami? Czy, poza Marianem Zamroczyńskim, znane są jakieś inne nazwiska osób, które strzelały?

Pojawiają się nazwiska dowódców poszczególnych pododdziałów, jednostek wojskowych. Natomiast wykonawcy pojedynczych rozkazów nie byli do tej pory obiektem zainteresowania historyków. Zaważył na tym chyba fakt, że władze PRL od samego początku starały się wyciszyć pamięć Grudnia. Zachowała się między innymi dyrektywa z 7 stycznia 1971 roku, wydana przez ówczesnego prokuratora wojewódzkiego w Gdańsku Józefa Żytę, który zalecił swoim podwładnym, aby, „w związku ze śmiercią i ranieniem osób cywilnych w grudniu 70. roku, nie wszczynali dochodzeń”. To jest istotne, bo gdy ktoś zostaje zabity, to prokurator bada sprawę z urzędu. A tu prokurator wojewódzki wręcz zakazał swoim podwładnym prowadzenia tego typu dochodzeń.

W efekcie tego zaniechania, po 20 latach, gdy śledztwo ruszyło, bardzo trudno było zebrać dowody, materiały, które by coś konkretniej mówiły. Można więc powiedzieć, że to częściowe umorzenie śledztwa, w jakiejś mierze, wynikało z zaniechań z czasów PRL.

PRZECZYTAJ TEŻ: Gdańszczanie upamiętnili ofiary Grudnia '70

Choć z drugiej strony, wydaje się, że w latach 90. jeszcze można było pokusić się o przesłuchanie przynajmniej części wojskowych, ale także funkcjonariuszy MSW. I może byłaby jakaś szansa, żeby w takim krzyżowym ogniu pytań czegoś więcej się od nich dowiedzieć. Natomiast to częściowe umorzenie śledztwa skierowało późniejszy proces na zupełnie inne tory. On, w rzeczywistości, nie dotyczył okoliczności śmierci tych 45 osób, które zginęły w Grudniu, ani ranienia 1165 osób. On dotyczył tak zwanego sprawstwa kierowniczego, czyli skupiono się na procesie decyzyjnym i tym, kto i w jakich okolicznościach wydał rozkaz strzelania do manifestantów.

Był taki przypadek w Trójmieście, że jeden z funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa doznał czegoś w rodzaju szoku, rozstroju nerwowego, pod wpływem tego, co zobaczył. Zaczął wręcz oskarżać MSW o nadmierną brutalność, za co został usunięty ze służby.

Mówił pan, że wiadomo, jakie jednostki wojska uczestniczyły w tłumieniu protestów. Czy wśród strzelających byli także poborowi?

Oczywiście. Znamy nawet relacje żołnierzy, którzy odmawiali wykonania rozkazów. Swego czasu, do IPN w Gdańsku zgłosił się Jan Czajka, który 17 grudnia 1970 roku był kierowcą czołgu. Jego dowódca wydał mu polecenie wjechania w grupkę manifestantów, którzy stali nieopodal dworca kolejowego w Gdyni. Pan Czajka odmówił, nie uruchomił maszyny i wychylił się do tych manifestantów, żeby powiedzieć im, że nie będzie z nimi walczył. Został potem ukarany aresztem w swojej jednostce.

Skądinąd wiemy, że podobnych incydentów było więcej. To pokazuje, że żołnierze, którzy brali udział w pacyfikacji Wybrzeża – mimo całej tej otoczki propagandowej, sterowanej przez politruków – mieli świadomość, że nie jest to jakiś bunt proniemieckich mieszkańców Wybrzeża, że rzeczywiście tutaj wojsko i milicja strzelają do niewinnych cywili.

A jeśli chodzi o milicjantów?

Był taki przypadek w Trójmieście, że jeden z funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa doznał czegoś w rodzaju szoku, rozstroju nerwowego, pod wpływem tego, co zobaczył. Zaczął wręcz oskarżać MSW o nadmierną brutalność, za co został usunięty ze służby. To było bezpośrednio po Grudniu.

PRZECZYTAJ TEŻ: Kolejne dwie tablice upamiętniły gdańskie ofiary Grudnia 1970 r.

Są też relacje mówiące o przypadkach odmawiania wykonywania rozkazów. To jednak tylko strzępy informacji. Nie wiemy, jaka była skala tego zjawiska, ale, niewątpliwie, dla niektórych ludzi, służących władzy, ta brutalność pacyfikacji Wybrzeża była rodzajem punktu granicznego, i odtąd uznali, że nie chcą mieć więcej do czynienia z tymi służbami. Wydaje mi się, że jednak nie były to liczne przypadki. Ale były.

Skoro prokuratura nie wszczynała śledztw z urzędu, to może rodziny ofiar próbowały chociaż składać zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa?

Wiemy, że przynajmniej w jednym wypadku bardzo zdeterminowana rodzina chciała założyć taką sprawę, ale została skutecznie zniechęcona przez aparat urzędniczy PRL. Zasugerowano im, że lepiej dla nich będzie, jeśli nie będą wracali do tego tematu. Zapewne takich sytuacji było więcej.

Dlaczego Gierek nie chciał wyczyszczenia tej sprawy? Przecież zbrodnia szła na konto jego obalonego poprzednika.

Dochodzenia w sprawie okoliczności śmierci osób zabitych w Grudniu ‘70 obnażyłyby, w gruncie rzeczy, bezsensowną brutalność władz. Okazałoby się, że większość ofiar to byli młodzi chłopcy, w wieku od kilkunastu do dwudziestu kilku lat, do których strzelano bezpośrednio, żeby zabić, a niektórym strzelano w plecy. Wiemy to z protokołów sekcji zwłok, które się zachowały i które, nieoczekiwanie, odnaleziono w trakcie śledztwa w latach 90. Kule wyjęte z ciał ofiar Grudnia w Gdyni nie miały śladów uszkodzenia, na skutek zderzenia z brukiem. To znaczy, że ofiary nie były trafione rykoszetem, ale że strzelano bezpośrednio do ludzi. Okazało się również, że część z tych ludzi uciekała. Tego typu informacje były bardzo niebezpieczne dla władz peerelowskich, dlatego starano się to wyciszyć.

Dr Piotr Brzeziński jest pracownikiem Instytutu Dziedzictwa Solidarności. Opublikował m. in.: „Zbrodnia bez kary. Grudzień 1970 w Gdyni. Przebieg wydarzeń, represje, walka o prawdę” (2010), „Zapomniani dygnitarze. Pierwsi sekretarze Komitetu Wojewódzkiego PPR/PZPR w Gdańsku w latach 1945-1990. Szkice biograficzne” (2013) oraz „Pogrzebani nocą. Ofiary Grudnia ’70 na Wybrzeżu Gdańskim. Wspomnienia, dokumenty” (2015, z Tomaszem Słomczyńskim)

Dopóki będzie trwała pamięć Grudnia ‘70, dopóty będzie śpiewana piosenka o Kociołku jako „krwawym kacie Trójmiasta”. Zasłużył sobie na to?

Trudne pytanie. On sam w bardzo szczery sposób odpowiedział na nie jeszcze przed procesem w roku 1990. Jest taka jego wypowiedź, którą cytuje, m.in., Henryk Piecuch w swojej książce „Rozstrzelany grudzień”. I tam Kociołek powiedział coś takiego: że nie on kazał strzelać i zabijać, ale też nie zrobił niczego, aby inni nie strzelali i nie zabijali. A przecież mógł. Był wicepremierem, miał kompetencje, miał wiedzę, i gdyby wykazał więcej odwagi cywilnej, z pewnością mógłby coś pozytywnego zrobić w tej sytuacji. Ale tego nie zrobił.

Natomiast faktem jest to, że jego dwa przemówienia radiowo-telewizyjne przyczyniły się do tragedii. To on 15 grudnia wezwał robotników Stoczni Gdańskiej do powrotu do pracy, i efekt był taki, że dzień później pod stocznią doszło do strzałów. A 16 grudnia wezwał mieszkańców Gdyni do powrotu do pracy, i 17 grudnia, w Czarny Czwartek, to właśnie ci ludzie trafili wprost pod karabinowe lufy.

PRZECZYTAJ TEŻ: Obchody 40. rocznicy wprowadzenia stanu wojennego i 51. rocznicy Grudnia '70 w Trójmieście

Rzadko mówi się o tym pierwszym apelu. To zastanawiające, że Kociołek, który wiedział, jakie skutki przyniósł ten jego pierwszy apel do gdańszczan, dzień później bardzo podobny apel wystosował do gdynian, i tym razem ofiar było wielokrotnie więcej. On z pewnością czuł swoją współodpowiedzialność. Natomiast kiedy już doszło do procesu, bardzo umiejętnie i inteligentnie się bronił. Przyznawał się do pewnych rzeczy dopiero w momencie, gdy już nie było wyjścia, bo prokurator miał dowody na jego działania.

A sam Gomułka jakoś się odniósł do tej masakry?

W zasadzie, do końca życia twierdził, że został wmanewrowany w Grudzień ‘70, że to była rozgrywka polityczna, mająca na celu odsunięcie go od władzy. Oczywiście, żadnych twardych dowodów na to nie mamy, ale pewne przesłanki wskazują, że on na przełomie lat 60. i 70. był niewygodny dla Sowietów. Był bardzo samodzielny, zwłaszcza w polityce zagranicznej. Tutaj przede wszystkim trzeba przywołać układ o normalizacji stosunków dyplomatycznych z RFN, zawarty na początku grudnia 1970 roku. To było istotne wydarzenie, z punktu widzenia polskiej racji stanu, umożliwiające normalne relacje z zachodnimi Niemcami. Gomułka uważał to za swój największy sukces dyplomatyczny, polityczny, a chwilę później doszło do Grudnia ’70, i tamto wydarzenie zostało przysłonięte.

PRZECZYTAJ TEŻ: Na Pomorzu upamiętniono ofiary stanu wojennego

Oczywiście, historycy o tym wspominają, ale, w powszechnej opinii, Gomułka to też jest „kat Trójmiasta”, obok Kociołka. Zapomina się, że ten układ był bardzo ważny dla Polski.

Przecież Rosjanie w tym samym czasie też podpisali podobny układ.

Też podpisali, ale Gomułka nie czekał na zgodę Moskwy, co było nie najlepiej przyjmowane, delikatnie mówiąc. Przeciwieństwem Gomułki był Gierek, który przez cały okres, kiedy pełnił władzę, składał wiernopoddańcze hołdy Breżniewowi. Pod tym względem można by powiedzieć, że ta zmiana była na rękę Sowietom.

A Gierek później chwalił się tym, że był jedynym przywódcą partii, który nie kazał strzelać do ludzi.

Tak, nie kazał strzelać, natomiast pozwalał organizować im „ścieżki zdrowia” w 1976 roku. Był to niewątpliwie jakiś postęp. Przemoc stosowana przez Gierka była bardziej wyrafinowana, zakamuflowana, co wiązało się też z traktatami międzynarodowymi, takimi jak Akt końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie z 1975 roku, który Polska podpisała, a który dotyczył, między innymi, przestrzegania praw człowieka. Pożyczając na Zachodzie pieniądze, trzeba było bowiem pokazywać bardziej liberalne oblicze władz PRL. Gierek, w pewnym sensie, stał się więc zakładnikiem swojej własnej polityki.

Gomułka był jego przeciwieństwem. On nie zadłużał Polski na Zachodzie, przez co miał zdecydowanie więcej swobody w rozprawieniu się z opozycją i protestującymi robotnikami.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama