Wyprzedzić korek
– To było w czasie powrotu z jednego z rejsów na Westerplatte. Mieliśmy na pokładzie około 20 gości. Członkowie naszej załogi, obok jachtu i szybkiej łodzi pontonowej, uczestniczyli w akcji ratowniczej. Byliśmy na miejscu, bo czekaliśmy na możliwość przepłynięcia – relacjonuje sytuację na Kanale Kaszubskim Anna Popowicz z Holiday Boat Gdańsk [HBG], firmy organizującej na katamaranach wycieczki, szkolenia i imprezy.
WIĘCEJ O WYPADKU GALARA GDAŃSKIEGO PRZECZYTASZ W ARTYKULE: 14 osób wpadło do Motławy w Gdańsku, po tym jak przewróciła się łódź! Trzy osoby nie żyją
Z jej opowieści wyłania się rodzaj korka, przypominającego ten, jaki tworzy się na jezdni, kiedy z budowy wyjeżdżają koparki. Portowe holowniki, zastępujące w tej historii maszyny budowlane, różnią się od nich jedną zasadniczą cechą: w miejscu rury wydechowej, która potrafi najwyżej owiać spalinami, mają śruby, a te wywołują na wodzie prądy.
– Gdy statek płynie prosto, zostawia z tyłu rodzaj wzburzonej strugi, która stanowi jego ślad. Holowniki operujące przy nabrzeżach, przy statkach, ze względu na rodzaj wykonywanych zadań, manewrują, a więc w różne strony poruszają wodę ich śruby. Woda, w dodatku, może odbijać się od burt innych statków, nabrzeży i rzutować na inne jednostki w rejonie – usłyszeliśmy jeszcze w sobotę, 8 października po południu w Morskim Ratowniczym Centrum Koordynacyjnym, które jest w stałym kontakcie z Kapitanatem Gdańskiego Portu.
Z kapitanatu pochodziła, potwierdzona później przez prokuraturę, informacja o „wejściu w strugi zaśrubowe holowników” przez feralny Galar Gdańsk I – jedną z pięciu, niemal identycznych łodzi silnikowych o płaskim dnie i wymiarach 3 na 9 metrów, obwożących turystów po okolicach gdańskiej Stoczni i Śródmieścia. Godziny przynosiły doniesienia o kolejnych ofiarach:
- 59-latku, mimo reanimacji zmarłego na miejscu,
- 27-latce w zaawansowania ciąży i nieudanej próbie uratowania jej dziecka,
- wreszcie – o 50-letniej kobiecie, zmarłej nazajutrz po katastrofie.
Podczas, gdy pani Anna tłumaczy, że gdy pracują holowniki, cierpliwie czekają nawet duże jednostki - jak „Perła” [spora, turystyczna replika pirackiego galeonu] czy statki Żeglugi Gdańskiej pływające na Hel, członek jej załogi, w notesie, zamaszyście rysuje kolejne kreski.
– Tu jest keja, a przy niej statek. Są: jeden, dwa, trzy holowniki. Wytwarzają prąd wodny. Tu jest druga keja, a tu wpływa ta łódka. Wpada na prąd, który pcha ją na drugą keję naprzeciwko. Słyszy się, że one [holowniki] płynęły. One nie płynęły. Wykonywały pracę. Wszystkie jednostki wtedy stoją i czekają aż skończą, bo tam jest wąsko i taki „wir”, że nie powinno się wpływać. Można się przez radio zgłosić do tego pilota [palec wskazuje na środkowy holownik] i zapytać czy można płynąć, ale on nie wyrazi zgody. Każdy ma obowiązek poprosić o taką zgodę – takie są przepisy, a oni popłynęli na własną odpowiedzialność – tłumaczy rosły facet, który początkowo wcale nie palił się do rozmowy z mediami i odsyłał do menedżerki HBG.
Jego znajomość materii i wyraźna poirytowany ton głosu wskazują, że chyba zna się na rzeczy.
W coś uderzyliśmy
Eksperci powołani przez prokuratora opiszą to nieporównywalnie precyzyjniej, ale nawet „na oko” sytuacja wygląda niepokojąco. W miejscu zdarzenia Kanał Kaszubski ma może jakieś 200 metrów szerokości. Dość drobne, ale wyposażone w potężne śruby, pozwalające im popchnąć lub pociągnąć horrendalnie wielkie, obładowane, masowce i inne statki, które ważą dziesiątki i setki razy więcej, holowniki manewrują właśnie z jakimś gigantem. Podwodne śmigła, na rufach mrówek ustawiających słonia, skierowane są mniej więcej w stronę przeciwległego brzegu, a z tych 200(?) metrów, po odjęciu kilkudziesięciu zajmowanych przez kolosa i ustawiaczy, robi się przesmyk może na 100.
PRZECZYTAJ TEŻ: Tragiczny wypadek łodzi w Gdańsku. Są zarzuty dla 19-letniego sternika
– Rzeczywiście pchnęło nas i obróciło, przechyliło łódź, ale później na pewno w coś uderzyliśmy. Nie wiem co. Czy coś było pod wodą, czy wystawało z wody? Jakieś nabrzeże? W każdym razie łódź w coś uderzyła i przewróciła się do góry dnem. Gdybyśmy w to coś nie uderzyli to fala by nas nie przewróciła. Może bylibyśmy cali mokrzy, ale nie byłoby takiej tragedii. Znaleźliśmy się w wodzie. Ja, przez moment, nawet pod łodzią. Później udało nam się złapać takich kół – jeden z ocalałych, pokazuje opony przywieszone do burty stateczka przepływającego obok Doku Cesarskiego, gdzie ulokowana jest przystań galarów i skąd niemal widać miejsce katastrofy.
Jego większy kolega – przyjechali do Gdańska z Berlina na kilka nocy, nie chcą ujawnienia nawet imion – był już bezpieczny, ale ponownie wskoczył do wody i wyciągnął z niej, do tych opon, innego chłopaka. Razem, uwieszeni, doczekali pomocy i trafili do szpitala, a dobę później przez 4 godziny, zeznawali w prokuraturze.
Pani Anna mówi, że bosman z HBG, który skoczył do wody na pomoc, nie zdążyłby założyć, będącego na pokładzie, kombinezonu termicznego, bo to trwa minuty, a tu liczyły się sekundy.
– To była krytyczna sytuacja. Jedna pani, którą udało się wyciągnąć na nasz pokład, była tak słaba, że – wszyscy z mojej obsługi mówili – minuta w tej wodzie i byłoby po kobiecie. Gdyby stroił się w tę piankę, nie byłoby chyba kogo ratować.
Dwaj ocaleni wspominali wcześniej o tym samym bohaterskim bosmanie z HBG, który po prostu skoczył do wody. Widzieli też wyciąganego na brzeg 59-latka, który zginął na miejscu...
– Dzień przed tragedią też popłynęliśmy w rejs galarem, tylko, że w tę drugą stronę: na Stare Miasto. Bardzo się nam podobało, dlatego wróciliśmy i popłynęliśmy w ten drugi rejs – ręka drobniejszego z berlińczyków pokazuje w kierunku, gdzie Martwa Wisła opływa stoczniową wyspę Ostrów, a następnie po atrakcjach (m.in. historycznych żurawiach i byłej Poczty Morskiej) wraca Kanałem Kaszubskim, którego wylot w kierunku miasta widzimy na wprost. –To było tuż za zakrętem. 10-15 minut i bylibyśmy na miejscu.
Kapoki i ludzki błąd
Stoimy na brzegu. Za płotem, przy zamkniętym na głucho nabrzeżu, cumują pozostałe galary o numerach: 2, 3, 4, 5. Brakuje tylko tej ich, „jedynki”, którą teraz badają eksperci.
Pytani o kapoki na łodzi, obaj zgodnie twierdzą, że ich nie mieli i nie było na ten temat szkolenia, ale nie wzbudziło to ich obaw - przecież pływali takim samym galarem dzień wcześniej.
– Te łodzie są wbrew pozorom bardzo stabilne. Nawet specjalnie nie bujało.
Jedna z takich jednostek uległa wypadkowi
– Wszystkie media o to pytają. Tu, każdy kto wejdzie na pokład, wie, że w tych kanapach są przygotowane kamizelki ratunkowe – mówi menedżerka HBG, gdy płyniemy jej katamaranem do gdańskiej mariny, a ruchu nie czuć prawie w ogóle. – Zdarzyło mi się, że ostatnio miałam zagraniczną grupę czarterową, w której prawie nikt nie umiał pływać i zapytali o te kapoki, które chcieli móc mieć założone nawet podczas całego rejsu – przez 3 godziny. Ostatecznie nie założyli, ale cały czas były naszykowane i pod ręką. Przez cztery lata pracy na standardowych, biletowych rejsach, zdarzył mi się jeden chłopczyk, który topił się w przeszłości i całą drogę faktycznie przesiedział w kamizelce – lekkie echo jej głosu niesie się po przeszklonej, przestronnej kabinie, gdzie bez problemu zasiąść może kilkadziesiąt osób, nie wspominając miejsc na rufie i na otwartym tarasie powyżej. – Codziennie widziałam galary, ale rzadko kogoś w kamizelce. Może najwyżej jakieś małe dzieci. Jak bym pływała na takich jednostkach jak tamte, to dawałabym wybór: tu masz kapok i w nim płyniesz albo po prostu nie płyniesz.
– Jeśli chodzi o kamizelki ratunkowe, to ta kwestia określona jest w odpowiednim ministerialnym rozporządzeniu, dotyczącym posiadania środków ratunkowych adekwatnych do konkretnego rodzaju jednostki – wyjaśnia Magdalena Kierzkowska, rzeczniczka prasowa Urzędu Morskiego w Gdyni. – Jednak należy pamiętać, że wymóg dotyczy wyposażenia jednostki, natomiast w przepisach nie ma wskazania w sprawie obowiązku stałego przebywania w kamizelkach ratunkowych przez osoby przebywające na pokładzie– zastrzega.
PRZECZYTAJ TEŻ: 19-letni sternik po tragedii galara nie trafi do aresztu
Przynajmniej na razie, kwestia środków bezpieczeństwa zapewnionych pasażerom Galara I nie została objęta prokuratorskimi zarzutami. Oskarżenie zdecydowało o nadaniu statusu podejrzanego 19-letniemu sternikowi, który miał dopuścić się „umyślnego sprowadzenia katastrofy w ruchu wodnym w następstwie której śmierć poniosły cztery osoby, a dwie doznały obrażeń cała”, a więc przestępstwa zagrożonego karą do 12 lat więzienia.
– Jak wynika z dokonanych na obecnym etapie ustaleń, przyczyną zdarzenia było naruszenie zasad bezpieczeństwa w ruchu wodnym oraz dobrej praktyki morskiej wynikającej z Konwencji w sprawie Międzynarodowych Przepisów o Zapobieganiu Zdarzeniom na Morzu – wyjaśniła w poniedziałek prokurator Grażyna Wawryniuk, rzeczniczka prasowa prowadzącej sprawę Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. We wtorek rano relacjonowała, że wniosek dotyczący 3-miesięcznego aresztowania tymczasowego dla młodego mężczyzny nie został uwzględniony przez sąd, który zastosował wobec niego dozór policji. Uzasadnieniem postanowienia był m.in. brak obawy matactwa [wskazywanego przez oskarżenie] oraz wątpliwość dotycząca „umyślności” sprowadzenia katastrofy. Nieumyślne doprowadzenie do tragedii ogranicza maksymalny wymiar kary do 8 lat pozbawienia wolności. – Oczywiście złożymy zażalenie od tego postanowienia – zapowiedziała rzeczniczka „Okręgówki”.
PRZECZYTAJ TEŻ: Dramat na Motławie. Dlaczego galary dostały zgodę na pływanie w pobliżu stoczni?
– Jesteśmy na etapie postępowania prokuratorskiego, a więc podmiotem, który ma pełną możliwość udzielania informacji i określania, w jakim zakresie zostaną upublicznione jest oskarżenie jako organ prowadzący to postępowanie. W tym względzie nie ukrywam, że mam związane ręce i nie mogę wyjść poza te ramy, bowiem inaczej naraziłbym się na konsekwencje wynikające ze złamania tajemnicy śledztwa, co jest przestępstwem – zaznacza z kolei adwokat Michał Poznański, obrońca 19-letniego sternika. – Pan podejrzany stoi pod zarzutem, o którym informowała prokuratura. Natomiast nie jest tajemnicą, że sąd wyraził pewne wątpliwości w sprawie kwalifikacji karnej przyjętej przez oskarżenie, podzielając w tym zakresie moją argumentację. Mój klient przyznał się do nieumyślnego spowodowania katastrofy. Choćbym chciał nie mogę niestety powiedzieć więcej: z jednej strony wiąże mnie tajemnica obrończa, a z drugiej - wspomniana tajemnica śledztwa – dodaje.
Papiery się zgadzały
– Byłem przerażony, kiedy w telewizyjnych informacjach zobaczyłem, jak wyglądały te malutkie łódki, przepływające między statkami w portowych kanałach. Aż trudno uwierzyć, że organizacja takich wycieczek jest zgodna z przepisami – zwraca uwagę kapitan żeglugi śródlądowej i zastrzega anonimowość.
O prawnych regulacjach na pewno warto dyskutować. Być może – przynajmniej w określonych warunkach -– kapoki powinny być obowiązkowe, jak samochodowe pasy? Jednak, choć od tragedii upłynął niemal tydzień i jest ona intensywnie analizowana przez prokuraturę oraz Państwową Komisję Badania Wypadków Morskich, nikt nie neguje tego, że rejsy odbywały się legalnie, a organizator (wielokrotnie, bezskutecznie usiłowaliśmy się z nim skontaktować) spełniał wszystkie wymogi, podobnie jak dwuosobowa załoga łodzi.
PRZECZYTAJ TEŻ: Jest śledztwo w sprawie tragedii na Motławie. Trwają sekcje zwłok ofiar
– Do wykonywania przewozu osób na jednostce tego typu, co Galar Gdańsk I, wymagane jest posiadanie przez kierownika jednostki uprawnień motorowodnego sternika morskiego, a przez drugiego członka załogi – uprawnień sternika motorowodnego – mówi na temat Magdalena Kierzkowska z Urzędu Morskiego w Gdyni. – Tego rodzaju dokumenty wydaje Polski Związek Motorowodny i Narciarstwa Wodnego. Oprócz tego obaj członkowie załogi powinni posiadać uprawnienia Basic STCW [podstawowe, wynikające z międzynarodowej konwencji o wymaganiach w zakresie wyszkolenia marynarzy], a w ramach nich należy mieć zaliczone 4 kursy z zakresu: Indywidualnych Technik Ratunkowych, Ochrony Przeciwpożarowej w stopniu podstawowym, Elementarnych Zasad Udzielania Pomocy Medycznej oraz Bezpieczeństwa Własnego i Odpowiedzialności Wspólnej. Dodatkowo, przynajmniej jeden z członków załogi zobowiązany jest posiadać świadectwo przeszkolenia operatora radiowego VHF – wymienia.
Uratowani berlińscy turyści sytuację nazywają „wypadkiem”. Nie dopatrują się niczyjej winy, choć trudno zrozumieć, że w trakcie krótkiego urlopu, w środku nieodległego przecież miasta, otarli się o śmierć.
– To szło tak szybko. Wszystko może się zdarzyć, ale nie myśleliśmy, że może zdarzyć się tragedia. Przyszliśmy się pożegnać – mówią na słonecznym nabrzeżu Stoczni Cesarskiej. – Jutro wracamy. Aż trudno uwierzyć, że nasze życie dalej trwa.
Napisz komentarz
Komentarze