Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

O muzyce nade wszystko. Dr hab. Żorżyk od gitary basowej

Kto pamięta tekst Wojciecha Młynarskiego „Żorżyk gitarzysta basowy”, nagrany w latach 60. XX wieku, ten zapyta, skąd u mnie pomysł, by owego Żorżyka awansować na doktora habilitowanego gitary basowej?

Przyczyna zaś jest taka, że wróciłem z naukowej konferencji „Jazz w polskiej kulturze”, organizowanej przez Uniwersytet Jagielloński w dniach 5-6 kwietnia i po wysłuchaniu ponad dwudziestu referatów, zacząłem się zastanawiać, czy i w jakim stopniu wprowadzanie w Polsce od ponad pięćdziesięciu lat studiów w zakresie jazzu i muzyki rozrywkowej, przyczynia się do windowania poziomu? Czy dzisiejszy Zorżyk, który  naucza w akademii muzycznej i obronił  rozprawę habilitacyjną „Wpływ substancji halucynogennych na stylistykę Jaco Pastoriusa” – czy ów Zorżyk będzie zapamiętany tylko jako uczestnik happeningu artystycznego („wbił dziewczynie w kok dwie rurki z kremem”), czy może  stanie się wzorem dla młodych muzyków, w nowej przestrzeni rozrywki?

Idea nauczania jazzu, czyli odpowiedzi na pytanie „Czym jest jazz i jak nauczyć się jego idiomu” pojawiła się w Polsce już pod koniec lat 50. XX wieku. Szkoły muzyczne za granie jazzu groziły wydaleniem, co się sporadycznie zdarzało. I oto w tym samym czasie Lesław Lic, klarnecista swingowy, w krakowskiej średniej szkole muzycznej zainaugurował zajęcia dla uczniów, głównie w zakresie improwizacji. Utworzenie przed ponad pięćdziesięciu laty w katowickiej Wyższej Szkole Muzycznej wydziału jazzu i muzyki rozrywkowej było kontynuacją owego działania – gdy jazz wszedł na stałe do filharmonii, gdy skomplikował się formalnie, gdy  należało uczyć się skal modalnych. Dziś nauczanie jazzu (z praktyką ograniczoną do mainstreamu, fusion  i free jazzu) jest udziałem większości uczelni muzycznych.

Obecnie uczniowie i studenci dostają na tacy całą wiedzę teoretyczną i praktyczną, jaką dawniej jazzmani (nawet ci z klasycznym wykształceniem) musieli zdobywać samodzielnie, w dodatku poprzez żelazną kurtynę oddzieleni od nagrań i orkiestrówek. Czy owe trudności zamykały drogę na szczyty? Ależ skądże! Dochodzenie do wiedzy i techniki gry zajmowało więcej czasu, ale efekt końcowy i tak uzależniony był od talentu i konsekwencji w budowie własnej stylistyki. Powołam się na przykład Leszka Możdżera, klasycznego pianisty, którego do świata jazzu wprowadził klarnecista Emil Kowalski. Możdżer na lekcję jazzowego idiomu wybrał się do Cezarego Paciorka, wówczas już doświadczonego wybrzeżowego pianisty (dziś również wirtuoza akordeonu). Paciorek zagrał Możdżerowi dwunastotaktowy blues i polecił ćwiczenie go w tonacji Ges-dur (nikt jej nie lubi, bo trudna, aż sześć bemoli).

Podobno to była pierwsza i ostatnia lekcja jazzu przyszłego współtwórcy trójmiejskiego jassu. Tymczasem mama Leszka, która marzyła o karierze klasycznego pianisty dla syna,  zakazywała mu grania jazzu, podzielając powszechną wówczas opinię, że „jazz psuje rękę”. Jak Leszek wielokrotnie opowiadał w różnych wywiadach, mama zmieniła zdanie dopiero wówczas, gdy syn przyniósł do domu recenzję zamieszczoną w „Dzienniku Bałtyckim”, której autor wieszczył, że  nieznany nikomu student PWSM w Gdańsku Leszek Możdżer stanie się gwiazdą  polskiego jazzu. Ja byłem tym autorem, z czego do dziś jestem dumny.

Ślizgając się zaledwie po temacie edukacji jazzowej, spróbuję konkluzji. Po pierwsze, nauczanie jazzu otwiera młodzieży dawniej przymknięte drzwi do wiedzy. Po drugie, nie jest to patent na  wybitne osiągnięcia, lecz skuteczna droga opanowania warsztatu. Po trzecie, czym innym jest działalność dydaktyczna wydziałów jazzu i rozrywki , a czym innym badania naukowe, dzięki którym jako społeczność ludzi żądnych wiedzy, w coraz większym stopniu potrafimy określić kulturowe usytuowanie jazzu i   gatunków muzyki rozrywkowej, od rhythm and bluesa po disco polo.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama