Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu

Jeśli ktoś chce śpiewać po to, żeby pokazywać głos, to jest to bardzo krótka ścieżka

O zmianach w show biznesie, swojej profesurze, pracy ze studentami, aferze wokół piosenki „Nie żałuję” oraz występach z orkiestrą kameralną – mówi prof. Krystyna Stańko, wokalistka jazzowa, pedagożka i gospodyni audycji radiowej.

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Pani profesorko… Od minionego roku można się już tak do pani zwracać.
To prawda. Ta profesura to dla mnie ważne zwieńczenie ponad 20 lat pracy ze studentami. Zaangażowania w tę pracę. Miłości do niej, bo nie sposób pracować z młodymi ludźmi, jeśli nie ma się tej pasji, chęci spotkania i wymiany myśli, podzielenia się swoim doświadczeniem. Natomiast na moje życie artystyczne, muzyczne ten tytuł wpływu nie ma. Dalej tak samo trzeba się starać o koncerty, tak samo trzeba starać się o to, żeby band mój się rozwijał, żebyśmy mieli jakiś kierunek (śmiech).

Korci mnie, żeby prowokacyjnie zapytać o to, co jest dla pani ważniejsze: własna twórczość czy nauczanie, w które wkłada pani tyle serca?
Szczęśliwie w moim życiu te dwie sprawy nie konkurują ze sobą, ale bardzo mocno się uzupełniają. Nie wydaje mi się możliwe, bym mogła być nauczycielem, nie będąc praktykiem. Najważniejsze rzeczy, które przekazuję moim studentom, to sprawy, które sama przeżyłam, których doświadczyłam, i o których mogę powiedzieć, że z mojej perspektywy albo się sprawdziły, albo nie. Z kolei bez obcowania ze studentami pewnie nie miałabym takiej pasji ciągłego odkrywania tego, co nowe. Obserwuję jak bardzo zmienia się rynek muzyczny: promowanie muzyki, ale przede wszystkim jej powstawanie, jej produkcja. Jak zmienia się obraz zespołu, jak zmienia się obraz lidera, który dzisiaj niejednokrotnie musi być też swoim menedżerem i osobą, która panuje nad wszystkimi social mediami, całą tą otoczką twórczości. Gdy obserwuję moich studentów, podziwiam ich zaangażowanie, ale też rozumiem, że mogą być nierzadko sfrustrowani tym, że tak wiele czasu muszą poświęcać na to wszystko, co towarzyszy ich muzyce. Tyle, że bez tego się nie da. Tak wygląda dzisiejszy świat.

Kiedyś było łatwiej?
Największa różnica polega chyba na tym, że kiedyś było większe sito. Wydanie płyty własnym sumptem było niemożliwe. I to jest plus dzisiejszych czasów, że możemy tego dokonać, i że możemy sami zadbać o promocję, spełniać swoje wyobrażenia o tym, jak chcemy być odbierani, pokazujemy światu zarówno swoją muzykę, jak i swoją osobowość. Kiedyś robiły to duże koncerny, ale tylko w stosunku do nielicznych. Wspaniałe jest też to, że żeby teledysk wyglądał dobrze, nie trzeba dziś wydawać kilkuset tysięcy złotych, jak w latach 90. Nie trzeba również wydawać ogromnej masy pieniędzy na sesje fotograficzne. Kiedyś to było bardzo kosztowne i czasochłonne. Oczekiwanie na zdjęcia trwało wiele dni, potem trzeba je było rozesłać, potwierdzić, że dotarły. Może było w tym więcej więcej pietyzmu, celebracji, ale też niepewności. Myślę więc, że dla każdej generacji artystów, ta praca ma swoje specyficzne blaski i cienie.

Mniejszy odsiew, łatwiej nagrać samemu płytę… Czy w tej sytuacji, gdy na pani zajęciach pojawiają się kolejne roczniki studentów, nie myśli sobie pani, albo nawet głośno tego nie mówi: oj, kochani, dla was wszystkich miejsca w show-biznesie nie wystarczy?
Nigdy tak nie myślę. Wręcz odwrotnie – uważam, że moją rolą jest to, żeby ich wspierać, motywować, i żeby powiedzieć: ty jesteś tą jedyną osobą, która ma taki, a nie inny, jedyny w swoim rodzaju, głos. Jeżeli będziesz o tym myśleć, jeżeli się temu poświęcisz, jeżeli będziesz to kochać i naprawdę z determinacją podchodzić do tego, co robisz – to masz duże szanse, żeby znaleźć swojego odbiorcę. Tylko powinieneś się przestać porównywać do innych – szukać siebie i siebie odkrywać. Moim zadaniem jest przede wszystkim pilnowanie, by ci młodzi ludzie nie zgubili tego, z czym przychodzą na początku. Oczywiście warsztat jest bardzo ważny, ale jednak trzeba pamiętać, że on ma służyć temu, co chcemy opowiadać, a nie odwrotnie. Bo jeśli chcę śpiewać po to, żeby pokazywać głos, to jest bardzo krótka ścieżka. Ale jeżeli chcę śpiewać, żeby opowiedzieć ludziom swoją historię i inne ważne dla mnie historie, robić to autentycznie, z pasją, poświęcić temu czas i życie – wtedy to się uda.

Czy wokalistom w jazzie jest łatwiej niż instrumentalistom? Kilka lat rozmawiałem z Michałem Urbaniakiem tuż po ceremonii rozdania nagród Grammy. W tamtym roku wszystkie pięć płyt nominowanych w kategorii „jazzowy album roku” to były nagrania wokalne, ewentualnie rapowane. Pytałem Urbaniaka jak to jest, bo przecież istotą jazzu zawsze były popisy instrumentalne. A on na to, że skoro publiczność woli melodie z tekstami, to znaczy, że ma rację i nie ma co z tego powodu wybrzydzać czy narzekać.
Jeśli chodzi o Grammy to może faktycznie bardzo ważny jest tam jazz wokalny. Natomiast my mamy swoje nagrody muzyczne, Fryderyki i akurat tam – nad czym bardzo ubolewam – nie ma nawet kategorii „wokalny album jazzowy”, a w pozostałych kategoriach płyty wokalne uwzględniane są śladowo, albo w ogóle. Szkoda, bo z perspektywy osoby, która pracuje w radiu i ma swoją audycję, widzę, że wiele osób zaczyna słuchanie jazzu właśnie od nagrań wokalnych, które z reguły są bardziej przystępne. Co nie znaczy – mniej ambitne.

Jak śpiewać: po polsku czy po angielsku? Pani robi jedno i drugie.
Bardzo namawiam moich studentów, żeby śpiewali po polsku i żeby śpiewali swoje utwory. Wiem, że to jest trudniejsza droga, i że przychodzą momenty w życiu, kiedy chcemy się zmierzyć z repertuarem światowym. Sama też nagrałam takie płyty i bardzo sobie cenię to, że mogłam się skonfrontować z tematami, które brało wcześniej na warsztat tylu wybitnych artystów. Wydaje mi się jednak, że młodość to czas kreatywności i poszukiwania w sobie rysu autorskiego. Czas pokazania, że mam swoją opowieść, to jest mój świat, tym chcę się podzielić. I tu język polski w 90 procentach przypadków daje możliwość wejścia głębiej w niuanse. W polszczyźnie jesteśmy bardziej szczerzy, nie chowamy się za kliszami językowymi, nie posługujemy jakimiś patencikami, tylko musimy „podrapać” swoją duszę i coś wykrzesać. To jest dla mnie ważne.

Fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Czasem ta szczerość bywa niebezpieczna. Trzy lata temu jedna z piosenek przygotowanych przez pani studentkę, Natalię Cepelik-Muiangę, wywołała głośną awanturę na uczelni. Emisja programu, w którym ten utwór miał się pojawić, kanale Youtube Akademii Muzycznej została początkowo wstrzymana. Studentki straszono nawet odpowiedzialnością karną, a i pani też miała nieprzyjemności.
To doświadczenie bardzo boleśnie na mnie wpłynęło, ale też pokazało mi po raz kolejny, że siła słowa jest nieprawdopodobna. I że w ogóle my, jako wokaliści, możemy nieść niesamowity ładunek energii, który może mocno wpływać na otoczenie. Historia daje wiele takich przykładów. Billie Holiday śpiewała „Strange Fruit”, piosenkę poświęconą zlinczowanym czarnym chłopakom, powieszonym na drzewie. To było wtedy szokujące, niektórzy wręcz jej zakazywali śpiewania tego. Potem mieliśmy Ninę Simone. Był też James Brown, któremu – podczas ulicznych rozruchów – udało się wpłynąć na ludzi, by wrócili do swoich domów. Natomiast ta sytuacja, z którą musiałam się zmierzyć w związku z projektem „Żywioły”, była dla mnie bardzo trudna, a reakcja, która nastąpiła potem, była po prostu nieadekwatna. I pokazała mi tylko, że my kobiety nie możemy tyle, ile mogą inni.

Sądziłem, że poszło o to, że w tekście padła nazwa partii wówczas rządzącej i przydomek jej prezesa, a nie płeć artystki...
Wydaje mi się, że gdyby to zaśpiewał chłopak – młody mężczyzna, to może uznano by to za obrazoburcze, może też by się nie spodobało, ale reakcja nie byłaby aż tak gwałtowna, jak w sytuacji, gdy pozwoliła sobie na to kobieta. A przecież ona też miała prawo mieć swoje zdanie. W dodatku to było osadzone w estetyce rapu, która ma w sobie wpisaną pewną szorstkość, bezpośredniość, drapieżność. Bardzo żałuję, że ta piosenka została oderwana od całości projektu, który oddawał cztery żywioły w bardzo osobistym ujęciu czterech młodych artystek. Wszystkie miały znakomite wyniki na studiach i świetny rozwój wokalny. Ogień, który reprezentował ten utwór, był w tym kontekście żywiołem ostatecznym. Tymczasem 99 procent odbiorców ograniczyło się do wysłuchania tylko tej jednej piosenki. Później kiedy to ostatecznie trafiło do internetu, było już nieaktualne i zaprezentowane wbrew woli twórczyń. W dodatku zostało pokazane w nieprzyjaznej formie, bo przez całą piosenkę „Nie żałuję” emitowano napis, że to jest tylko i wyłącznie opinia tej młodej osoby, jej odpowiedzialność itd. To było straszne i przypomniały mi się czasy PRL. Jednak niezależnie od wszystkich okoliczności, w niektórych przypadkach bardzo dramatycznych, dzisiaj też pozwoliłabym na taką piosenkę. Nadal uważam, że młody człowiek powinien móc się wypowiedzieć, w kwestiach dla niego i jego pokolenia ważnych.

Kiedyś jazz i muzyka klasyczna to były dwa odrębne światy. W latach 60. pierwsze koncerty jazzowe w filharmonii przez niektórych uznawane były niemal za profanację i obrazoburstwo. Teraz zbliżenie, czy nawet przemieszanie obu gatunków nikogo nie dziwi. Pani też kilka lat temu nagrała płytę „Aquarius” z orkiestrą kameralną.
Tak, z Sinfonia Viva z Warszawy. Potem ten program wykonywaliśmy z kilkoma innymi orkiestrami, a teraz zagramy go w Sopocie z orkiestrą Polskiej Filharmonii Kameralnej, pod batutą jej dyrektora Maestro Szymona Morusa. Zawsze jestem podekscytowana w związku ze spotkaniem z tak rozbudowanym aparatem wykonawczym, gdzie otacza mnie wiele więcej instrumentów, niż mój stały kwintet. Poza tym w chwili nagrywania „Aquarius” był balsamem na moje osobiste przeżycia. Straciłam wtedy tatę, z którym mieliśmy bardzo bliską relację. Tata też był związany z muzyką, tak jak cała moja rodzina. Moja siostra, która w Hamburgu prowadzi kwintet instrumentów dętych drewnianych, zachwalała ich niesamowity koloryt i namawiała do ich wykorzystania, pokazując jak absolutnie fantastycznie brzmią w połączeniu ze smyczkami. Krzysztof Herdzin [wybitny kompozytor, pianista, aranżer i dyrygent – red.] też się do tego zapalił. Podziwiałam go za to, że potrafił tak świeżo podejść do tego materiału, składającego się ze standardów, nie ścigając się z tym, co już nagrano. Jego aranżacje są piękne, ażurowe, a przy tym naprawdę szlachetne i wyjątkowe.

Płyta „Aquarius” ma już pięć lat. Czy koncertowa wersja tej muzyki jakoś ewoluowała w tym czasie?
Na pewno orkiestracje Krzysztofa Herdzina cały czas, że tak powiem, „trzymają nas w ryzach”. Natomiast, jako muzycy, którzy obcują się z materią jazzową, pozwalamy sobie oczywiście na wprowadzanie tam cały czas nowych rzeczy, nowych pomysłów rytmicznych, melodycznych. Mój wokal oczywiście też na każdym koncercie troszkę inaczej frazuje. Pozwalam sobie na większą swobodę, ale jednocześnie dbam, by te wyjątkowe tematy, które przetrwały próbę czasu stając się standardami, były rozpoznawalne. Moim celem nie jest dekonstruowanie ich, tylko podchodzenie do nich za każdym razem z dużą estymą. A także zabawa nimi. Oczywiście solówki, improwizacje moich wspaniałych muzyków i moje, to jest ta materia, która się na każdym koncercie objawia w inny sposób. Wiele zależy przy tym od tego, z jakimi emocjami przychodzi nasza publiczność. Gdy wychodzimy na scenę i od razu czujemy, jaki jest fluid od publiczności, to jest dla nas niesamowita energia.
 

Koncert Noworoczny – Aquarius Krystyny Stańko z Polską Filharmonią Kameralną w Sopocie odbędzie się w sobotę 11 stycznia 2025 roku o godzinie 18:00 w Sali Blugrass Hall w Radisson Blu Sopot

 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze