Mija rok od zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska. Wielu wyborców rządzącej koalicji czuje jednak rozczarowanie tym, że obietnice wyborcze nie są spełniane.
Myślę, że wykazalibyśmy się słodką naiwnością, gdybyśmy przypuszczali, że owe sto konkretów oznacza sto załatwionych spraw w ciągu stu dni. Zwłaszcza, że w rejestrze tych postulatów było wiele takich problemów, które od lat w Polsce zaniedbywano albo nie znajdowano dla nich rozwiązań lub je zwyczajnie lekceważono. Były też takie postulaty, na których rozwiązanie potrzeba nie roku, a dużo więcej czasu.
Ale wyborca jest niecierpliwy.
Nie zapominajmy o okolicznościach, w jakich żyjemy obecnie. To zarówno wojna, tocząca się w Ukrainie, jak i niski poziom stabilności stosunków międzynarodowych na świecie. I to dość mocno rzutuje także na naszą sytuację w kraju. Ten rejestr problemów, z którymi koalicja musi się zmierzyć, jest bogaty. Jedne są drobne, inne fundamentalnie ustrojowe, wymagające większego pola manewru, na przykład takiego, które łączy rządową część parlamentarną z prezydencką. Do tego dodajmy jeszcze Trybunał Konstytucyjny czy Narodowy Bank Polski. Dysfunkcjonalność czy może funkcjonalność skierowana w stronę PiS, nie sprzyja obecnemu rządowi, ujmując to najdelikatniej.
To te pułapki, które prezes Kaczyński i jego partia zastawili na rząd Tuska i nowy parlament?
Pułapek jest mnóstwo. I to nie tylko na poziomie centralnym. Jedną z nich jest, na przykład, zła sytuacja finansowa samorządów w różnym stopniu, w różnych miejscach. Jeśli teraz czytamy, że w jednej z gmin w województwie świętokrzyskim nie ma pieniędzy dla nauczycieli – a to tylko jeden przykład i to na terenie, który bardzo mocno optował za partią Jarosława Kaczyńskiego – to wiemy, że to efekt zmian prawnych i regulacji, uderzający w finanse samorządów, które podejmował rząd Prawa i Sprawiedliwości. Oczywiście zamiar PiS był taki, żeby uderzyć główne w metropolie, niesprzyjające tej partii. Ale przestrzegałem, że metropolie sobie poradzą, a w małych gminach będzie tornado. I ono się dzisiaj objawia.
Co pan profesor nazwałby porażką tego rządu?
Porażką może nie, ale niedoskonałością, moim zdaniem, jest nadal brak polityki informacyjnej ze strony rządu. Nie rozumiem tego. Wiem, że teraz wielu polityków ma zwyczaj kontaktowania się bezpośrednio z elektoratem np. przez social media i nie potrzebują do tego rzeczników. Ale uważam, że polskie realia są inne, niż np. w Stanach Zjednoczonych.
A Donald Tusk to nie Donald Trump...
Jednak polityka komunikacyjna, informacyjna oznacza, że toczy się jakaś forma dialogu. I jeżeli premier zakłada, że szkoda czasu na rzecznika, bo sam się będzie komunikował, to wyraźnie widać, że nie w każdym przypadku ta komunikacja jest możliwa. Stąd spora doza – jak ja to nazywam – wichrowatości socjotechnicznej. Kolokwialnie mówiąc, my nie rozumiemy – o co chodzi w niektórych sprawach, co się dzieje. A są pewne rzeczy niejasne, czasami sprzeczne i to trzeba wyjaśniać obywatelom.
Czyli rząd powinien mieć takiego swojego Piotra Müllera, jak były premier Mateusz Morawiecki?
Wolałbym, żeby to nie był ktoś taki jak Müller. Chciałbym, żeby to była mniej manipulacyjna, mniej napastliwa i niekłamliwa polityka informacyjna. Każdy rząd powinien tworzyć własną politykę informacyjną, bo inaczej mamy do czynienia jak czasami teraz z kakofonią przekazów. Rozumiem, że ten rząd jest koalicyjny i być może wielogłos musi być obecny, ale są rzeczy wspólne, które powinny być wspólnymi.
A coś pana przez ten rok rządów mile zaskoczyło?
Wbrew wielu głosom, że koalicja się szybko pokłóci, ona trwa i to nie najgorzej. Zaskoczyło mnie to, że się wzajemnie nie pożarła, co jest pozytywnym objawem polskiej polityki. Sam się takiego rozwoju przypadków obawiałem, zwłaszcza w tym wcześniejszym okresie koalicji, kiedy politycy rozstawiają się, rozpychają i docierają, żeby wypracować nowe mechanizmy wzajemnej adaptacji. Obawiałem się, że to będzie owocowało różnymi konfliktami. Jednak dziś uważam, że ta koalicja pokazała niezły poziom kultury organizacyjnej i demokratycznej. To dobry prognostyk na przyszłość.
Zwłaszcza, że ta koalicja ma kilku samców alfa. Chociaż, moim zdaniem, w koalicji tak różowo nie jest. Zwłaszcza w prekampanii prezydenckiej, kiedy obserwujemy, jak każdy sobie rzepkę skrobie. Szymon Hołownia częściej podszczypuje kandydata Platformy, niż PiS...
Małe sprostowanie. Nie powiedziałem, że w koalicji wszystko wybrzmiewa dobrze. Stwierdziłem tylko, że znając polskie realia, jestem pozytywnie zaskoczony tym, że się wzajemnie nie pożarli i nie rozwiedli. Co nie oznacza, że nie ma tam podszczypywań. Bo w tej koalicji są nie tylko – jak pani powiedziała – samce alfa. Ale są też omegi, którym się wydaje, że są samcami alfa. Moglibyśmy sobie z tego podworować, ale to normalne, że od czasu do czasu dochodzi do napięć. Zwłaszcza, jeśli mamy do czynienia z wyborami prezydenckimi, które są bardzo spersonalizowane. My tych wyborów i kampanii już trochę przeżyliśmy i takie podszczypywania nie powinny zaskakiwać. Nie ma takiej opcji, żeby w koalicji wszystko było cacy.
Nie jest pan zniecierpliwiony powolnym rozliczaniem PiS? W tym przypadku padały obietnice szybkich rozwiązań.
Idealnie do tej sytuacji pasuje powiedzenie, że jedno oko zawsze się śmieje, a drugie płacze. Postępy w punktowaniu, pokazywaniu pewnych niegodziwości i łamania prawa są widoczne w postaci konkretnych zarzutów dla polityków PiS. I to jest to oko, które nam mówi, że rozliczenie idzie w dobrą stronę. Zniecierpliwieni brakiem szybkich rozliczeń, nie chcemy pamiętać, jakie miny wprowadził PiS do wymiaru sprawiedliwości. Jak zapętlił prokuraturę i sądownictwo.
A to drugie oko?
Płaczące, bo za wolno, za mało, bo niektórzy politycy PiS śmieją się nam w nos, a co gorsza w kilku przypadkach okazało się, że jesteśmy nieudolni. Nie udało się skutecznie postawić zarzutów. Mnie samego też to irytuje. I nie chodzi tylko o postępowania karne, ale także o różnego rodzaju audyty, czy prace komisji śledczych, które mogą być rozczarowaniem. Bo wykonana robota to jedno, ale zdolność zakomunikowania o efektach tej pracy w żołnierskich, czytelnych słowach jest marna. I ginie w przestrzeni medialnej. Ludzie tego nie słyszą. To dotyczy też podmiotów, które rozdawały pieniądze na lewo i prawo.
Głównie na prawo…
To, co jest kluczowe w tej historii, to przede wszystkim wymiar społeczno-moralny. I tu odbija się znowu słabe komunikowanie. Trzeba nadal przypominać, że mieliśmy do czynienia z ohydnym, niemoralnym skokiem na kasę. Że mieliśmy do czynienia z cynicznym – jak ja nazywam – profitariatem. To zresztą słowo z okresu międzywojennego, które punktowało tych, którzy przysysali się jak pijawki do dobra publicznego i wysysali majątek na własne konta. I może teraz ktoś o nich źle napisze w prasie, może nawet wielu polityków straci dobrą pracę, ale miliony na ich koncie są. I w tym przypadku – uważam – nie została wykonana solidna praca przez polityków koalicji. Czasami media wykonują tę robotę za nich, przypominając listy milionerów PiS. Ale pokazują głównie „wierchuszkę”. A ile takich milionerów jest w terenie? Ta rozwiązłość, nienażarcie w chapaniu powinno być nieustannie przypominane. Bo już wielu Polaków o tym zapomina. Ta krótka pamięć sprawia, że jak się coś nieprzyjemnego zdarzy po stronie obecnej koalicji rządzącej, to ludzie mówią – o, ci są tacy jak tamci. No nie. Nie są. I to trzeba pokazywać, żeby tacy nie byli.
A jak PiS jako opozycja sobie radzi? Wydawałoby się, że po ośmiu latach takich rządów partia Jarosława Kaczyńskiego powinna zejść do parteru. Ale nadal ma ponad 30-procentowy elektorat.
I znowu powtórzę, że bylibyśmy słodko naiwni, gdybyśmy sądzili, że PiS się teraz rozpadnie. Nie rozpadnie się z trzech kluczowych powodów. Po pierwsze ta partia nadal ma lidera. I być może trwają procesy destrukcyjne autorytetu samego prezesa, ale to nie jest jeszcze faza rozkładu. Po drugie są pieniądze, których obecnie PiS ma dużo mniej. Ale właśnie dlatego, że bieda może zajrzeć wielu politykom tej partii w oczy, trzymają się razem. Trzeci powód to zorganizowany i zmobilizowany elektorat Prawa i Sprawiedliwości. Ta baza wyborcza nie uległa zmianie. W ich elektoracie nie doszło do jakiego pęknięcia. Co więcej, ów profitariat oznacza, że oni zgromadzili ogromne majątki indywidualne. I nie myślę tu tylko o pieniądzach. Ale też o takim kapitale, jakim są ludzie.
Elektorat koalicji ma kłopot ze zrozumieniem elektoratu PiS. Z przyswojeniem sobie faktu, że tego raz zmobilizowanego wyborcę bardzo trudno zniechęcić do partii, na którą głosuje od lat. Że takiego wyborcę bardzo trudno rozczarować. Nawet jak mu się wskazuje bardzo niecne, ohydne postępki polityków PiS, to on i tak się nie zniechęca. My tego nie rozumiemy. I wskazujemy, np. że ich kandydat na prezydenta czyta z kartki… A ten elektorat ma swoją kluczową formułę, która brzmi: nie przeszkadza mi to. I dlatego politycy PiS mogą robić i mówić najróżniejsze rzeczy.
Ważne, że jest nasz?
Tak. A elektorat po stronie obecnej koalicji działa odwrotnie. Nam wszystko przeszkadza. Jesteśmy od początku krytyczni. Nie tak zrobił, nie to powiedział, a ten jest taki, ten nie ma wykształcenia, albo jest za mądry, albo za głupi... Dlatego nas bardzo łatwo zdemobilizować. My, nie rozumiejąc tamtego elektoratu i mechanizmu jaki nim „kręci”, próbujemy ich nieskutecznie zniechęcić. A oni nas rozumieją i wiedzą doskonale, jak łatwo się rozczarowujemy i „elegancko” nas przez to rozgrywają.
Wszyscy politycy koalicji rządowej powinni tym większą wagę przykładać do komunikowania się nie tylko między sobą, ale przede wszystkim ze społeczeństwem. Niestety, nadal obserwuję, że modus operandi wielu polityków koalicji rządzącej się nie zmienił. W dalszym ciągu rzadko ich widać w terenie. To, moim zdaniem, fatalna okoliczność. Bo jeśli kuleje nam centralna polityka komunikacyjna, to powinna działać przynajmniej ta rozproszona, w terenie. Inaczej mówiąc, trzeba non stop spotykać się z ludźmi. I im tłumaczyć. A jeśli oni traktują takie spotkanie jak seans psychoterapeutyczny, to przynajmniej trzeba ich wysłuchać. Na razie tej wielkiej mobilizacji polityków koalicji w terenie nie widzę.
Napisz komentarz
Komentarze