Usunięcie z wystawy stałej wątków dotyczących rodziny Ulmów i o. Maksymiliana Kolbego wywołało żywiołowe protesty, także pod budynkiem Muzeum II Wojny Światowej. Spodziewał się Pan, że historia może budzić aż tyle emocji?
Spodziewałem się, że może budzić emocje, ale nie spodziewałem się, że może wywołać taki wstrząs polityczny. Okazało się, że historia, która teoretycznie nie jest dziedziną interesującą dla polityków, stała się instrumentem ostrej międzypartyjnej rywalizacji. To mnie zaskoczyło.
Czy można pogodzić historię i politykę historyczną?
Najpierw trzeba uzgodnić, czym jest polityka historyczna. W języku polskim jest ona często rozumiana jako władza świata polityki nad sposobem interpretowania przeszłości. Czyli dominacja polityki nad historią.
Też tak to rozumiem.
I tu mamy pierwszy problem. Na początku XXI wieku mówiliśmy raczej nie o dominacji, ale o aktywnej roli państwa. To są dwie różne sytuacje. Przez aktywną rolę państwa rozumieć należy finansowanie i wspieranie przez państwo muzeów, instytutów naukowych i różnych organizacji społecznych aktywnie propagujących historię bez ingerowania w ich autonomię. W tym kontekście używa się dziś raczej określania „polityka pamięci”, czyli mówimy o metodzie dialogującej i wielogłosowej, niezawierającej elementu dominacji centralnej władzy. „Polityka historyczna” zaś kojarzona jest z odgórnym sterowaniem, czy wręcz propagandą. Kolejne zastrzeżenie - w każdym państwie prowadzony jest jakiś rodzaj polityki pamięci, bądź wobec pamięci. W państwach autorytarnych i totalitarnych jest on uprawiany centralistycznie, z założeniem, że władza polityczna dominuje nad historią. W Chinach czy Rosji nie ma wolnej dyskusji o przeszłości. Podobnie było u nas za czasów PRL, gdy takie tematy jak Katyń, objęte były całkowitym zakazem. To metoda kalki - ktoś na górze pisze lub mówi, jak było, a reszta powinna kopiować przekaz rządzących.
CZYTAJ TEŻ: Kolbe, Ulmowie i Pilecki wrócą na wystawę w MIIWŚ? Protest w Gdańsku
Podobnie działo się w ostatnich latach, gdy o żołnierzach wyklętych zdaniem wielu decydentów należało mówić dobrze, albo wcale.
I część historyków weszła w tę rolę. To nic nowego. Dawniej takich ludzi nazywano "historykami dworskimi", czyli sługami władcy. Taki model, najpowszechniejszy do XIX wieku, u niektórych historyków do dziś pokutuje. Często w dyskusjach o polityce historycznej jest przywoływany argument, że historyk powinien być "na służbie". Czyli - w służbie narodu, państwa, wspólnoty, partii. Dominika Chorosińska, pełniąca pod koniec 2023 r. przez dwa tygodnie funkcję ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, podczas posiedzenia Komisji Kultury powiedziała wprost, że politycy są po to, by kontrolować historyków, a historycy powinni służyć politykom. Było to ciekawe i szokujące wyznanie. W ostatnich czasach chyba nikt tego tak precyzyjnie i prosto nie ujął.
Jak to argumentowała?
Politycy zostali wybrani przez naród, więc historycy powinni pozostawać w służbie narodu. Oczywiście, z tak rozumianą polityką historyczną niezależny badacz nie może się zgodzić, gdyż oznaczałoby to zdradę istoty jego zawodu. Rolą historyka jest, by posługując się warsztatem polegającym na krytycznym badaniu źródeł, umiejętnością interpretacji, analizy, syntezy, budować możliwie obiektywną narrację. Nie możemy poddawać się naciskom. Powinniśmy być suwerenni w swoim myśleniu.
Czym dla historyka jest historia?
Krytycznym namysłem. Należy krytycznie myśleć o przeszłości, czego nie należy mylić z negatywnym stosunkiem do przeszłości. Trzeba zadawać pytania, budować możliwe interpretacje. Bez przedzałożeń typu: "historyk jest obrońcą własnej grupy" lub "reprezentuję własną grupę, więc oskarżam grupy inne". Historyk nie może być ani obrońcą, ani prokuratorem.
I wtedy mogą pojawić się zarzuty, że szkodzicie własnemu państwu, narodowi lub wspieracie politykę historyczną innych państw. Już to słyszeliśmy, chociażby po nagłośnieniu mordu Żydów w Jedwabnem.
Tu dochodzimy do pytania - co rozumiemy przez interes narodu i państwa? Czy jeśli jest nim budowanie opowieści samochwalebnej, narcystycznej, pisanie hagiografii, to działamy w interesie społeczności? Oznacza to przecież utrzymywanie w błędnych przekonaniach społeczności, która nie jest w stanie zmierzyć się z własną przeszłością. Nie potrafi się rozliczyć, oddzielić tego, co dobre od tego, co złe, dostrzec światłocieni i szarości. To znaczy, że uczymy, by nie myśleć!
Ale za to jesteśmy patriotami.
Moim zdaniem prawdziwy patriota zrobi wszystko, by jego społeczność była w stanie myśleć krytycznie o sobie. To jest trochę jak w rodzinie - jeśli nie potrafimy dostrzec własnych błędów w kontaktach z żoną, mężem, wychowywaniu dzieci, nie będziemy w stanie wyjść z chorych zależności. Historiografia narcystyczna, mówiąca, że świat jest biało-czarny, a my byliśmy zawsze po stronie białej, jest samooszukiwaniem się. Żaden naród nie jest zbiorowiskiem świętych, męczenników i bohaterów.
To jest kwestia akcentów. Badając jakiś okres w dziejach Polski można kłaść nacisk na tych szlachetnych i dobrych albo na tych, którzy sprzeniewierzyli się zasadom.
Pisząc o człowieku, który robił rzeczy wspaniałe, ale też rzeczy podłe, albo miał swoje słabości, hagiograf wspomni wyłącznie o wspaniałościach, będzie budował spiżowy pomnik. Uczciwy historyk napisze, że ten człowiek miał dylematy, tu zrobił coś niedoskonale, a tu coś złego, a tam znowu chwalebnego. Przedstawi go w całej jego złożoności. Niektórzy to pochwalą, inni określą jako szarganie świętości. To samo dotyczy zbiorowości.
Czy strach przed szarganiem świętości nie wynika z naszych narodowych słabości?
Już Sienkiewicz pisał ku pokrzepieniu serc i dusz. Była to jednak sytuacja zaborów, braku własnego państwa. Wielu krytykowało Sienkiewicza, że z wad narodowych robi przymioty. Żeromski w wielu punktach by się z Sienkiewiczem nie zgodził. My jednak jesteśmy chyba bliżsi Sienkiewiczowi.
Czy silniejsze państwo jest bardziej otwarte na prawdę historyczną?
Tak, w tym także na złożoność historii i umiejętność radzenia sobie z przeszłością. Społeczność, naród, państwo, które spróbuje zamknąć swoje trupy w szafach, musi liczyć się z tym, że szczęk kości sprawi, iż ktoś te szafy otworzy. Jeśli my tego nie zrobimy, otworzą je historycy amerykańscy, brytyjscy, niemieccy czy ukraińscy albo litewscy. Tylko silne społeczności są w stanie zastanowić się nad ciemnymi stronami swojej przeszłości, równocześnie z dumą mówiąc, co było w niej dobre. Przed ponad 20 laty Andrzej Nowak napisał tekst odnoszący się do polityki historycznej zatytułowany "Westerplatte czy Jedwabne?". Pytał w nim, czy stajemy się mocnym narodem czcząc Westerplatte, czy też bijąc się w piersi za Jedwabne. Ostatecznie stwierdził, że Westerplatte buduje jedność, godność i siłę, a Jedwabne - nie. Odpisał mu Paweł Machcewicz, że silny, uczciwy naród musi pamiętać i o Westerplatte, i o Jedwabnem. I tak powinna wyglądać pamięć historyczna i towarzysząca jej polifoniczna demokratyczna polityka historyczna. W tym punkcie w pełni zgadzam z Pawłem Machcewiczem.
Jak to, co Pan mówi, przekłada się na działalność MIIWŚ? Odebrano wam wystawę, zanim okrzepła, po latach wracacie, próbując odwrócić zmiany wprowadzone przez następców. A teraz, uwzględniając to, co krzyczeli protestujący pod budynkiem muzeum, znów przywracacie wątek męczeńskiej rodziny Ulmów, która ratowała Żydów i o. Kolbego, oddającego życie za innego więźnia. To krok do tyłu?
Nasza decyzja nie jest reakcją na czysto polityczny wiec, jaki miał miejsce pod muzeum. Odpowiedzieliśmy natomiast na postulaty, które płynęły od zwykłych ludzi, nierozumiejących tego, co zrobiliśmy. Usunęliśmy z pewnych części wystawy ekspozytory, które zawierały - w mojej ocenie - niewłaściwe lub błędne informacje i zostały ustawione w niewłaściwych miejscach. Najwyraźniej jednak nie potrafiliśmy wytłumaczyć naszym odbiorcom, dlaczego to robimy.
Dlaczego?
Posługiwaliśmy się językiem i argumentacją czysto merytoryczną, dotyczącą treści historycznych i odwoływaliśmy się do zasad tworzenia wystawy. Okazało się to niezrozumiałe dla wielu odbiorców. Zamiast więc wchodzić w niepotrzebne, rozpalające dyskusje, postanowiliśmy rodzinę Ulmów i ojca Kolbego wpleść w wystawę tak, by się wpisywali w opowieść muzealną. Nie powtórzymy jednak błędów naszych poprzedników, którzy zrobili to w sposób, który zamiast tłumaczyć - dezinformował. Sposób przedstawienia tych postaci radykalnie odstawał od oryginalnej opowieści muzealnej. Teraz zostaną one wkomponowane w narrację tak by w pełni współgrały z całością.
SPRAWDŹ TAKŻE: Co czeka Muzeum II Wojny Światowej? Rafał Wnuk wraca po 7 latach
To, co się stało, pokazuje, jak potrzebujemy bohaterów. Wręcz utożsamiamy się z ludźmi, którzy gotowi byli umrzeć dla innych.
Zastanawiając się nad tym, czym jest historia, nie myślimy o bezimiennym tłumie naszych przodków, ale wyobrażamy sobie, że jesteśmy w grupie, do której należeli Jan III Sobieski, major Sucharski, Jan Paweł II. Nie zauważamy, że w tej samej grupie był Bogusław Radziwiłł, Stanisław Szczęsny Potocki, Wanda Wasilewska i inne osoby, które raczej na pomniki się nie nadają. To normalne, że każdy z nas chce się widzieć lepszym. Zadaniem historyka jest jednak pokazanie, że Sobieski, zanim zwyciężył pod Wiedniem, zdradził króla Jana Kazimierza i uznał za swego władcę Karola Gustawa.
Ma Pan nadzieję, że wreszcie okrzepniemy jako naród na tyle, by akceptować naszą historię w całej złożoności?
Ten proces cały czas trwa. W polskiej historiografii po 1989 zdarzyło się wiele. Pierwszą, bolesną dyskusją, była debata o Jedwabnem. Potem przyszły następne i dziś łatwiej, niż kiedyś, mówi się o trudnych problemach. Mamy też drugi proces. Dopóki żyliśmy w świecie w miarę spokojnym, bezpiecznym, tak długo historia nie była tak istotna. Natomiast w momencie, gdy świat przestał być miejscem relatywnie bezpiecznym, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, gdy obywatele amerykańscy zaatakowali Kongres a chiński olbrzym rozpycha się w Azji, budzi się myślenie o własnym bezpieczeństwie. Brak stabilności automatycznie włącza potrzebę bycia w grupie i różnego rodzaju strategie obronne. Odwoływanie się do historii jest jednym z ważnych elementów tychże strategii. Proszę zauważyć, że dziś historia zaczyna być ważna wszędzie. Do „wspaniałej przeszłości” odwołuje się zarówno Putin, jak i Orban, Trump. Do innych elementów przeszłości odwołują się politycy w Europie, mówiący o konieczności obrony demokracji. Historia zaczyna być atrakcyjna dla polityków. Wokół niej można zbudować opowieść, która da punkty.
I powiedzie lud na barykady?
Tak. Słyszymy przekaz - skupcie się wokół nas, bo my reprezentujemy to, co najważniejsze w naszej historii. I jest to na pewno zjawisko ogólnoeuropejskie, o ile nie ogólnoświatowe. Jest to ucieczka w historię w sytuacji poczucia zagrożenia. A my właśnie ostatnio znaleźliśmy się w momencie destabilizacji świata. Dlatego politycy, którzy odwołują się do symboli z wyidealizowanej przeszłości, często odnoszą sukces. Znane jest zjawisko zbierania pod wspólnym sztandarem, a do tego historia się świetnie nadaje.
Co to oznacza dla historyków?
Szalony czas próby.
Napisz komentarz
Komentarze