W naszej rozmowie sprzed 20 lat powiedział pan: „Życie przedmiotu często zaczyna się w glorii świateł. Nowa rzecz uroczyście pojawia się w domu, zwykle jest prezentem na urodziny, imieniny, rocznicę ślubu, a potem staje się niewidzialna. Nikt na nią nie zwraca uwagi. Staje się anonimowa. Nawet nie pamiętamy, kiedy, jak i skąd się wzięła. Rzeczy powinny przypominać nam dobre, piękne chwile, ale tylko czasem to potrafią”. Pana stół potrafi?
Z naszego okna na dziesiątym piętrze bloku przy ulicy Amundsena na gdańskiej Morenie widzimy blok przy ulicy Marusarzówny, w którym w latach osiemdziesiątych mieszkali graficy Krystyna i Jerzy Janiszewscy. To tam, w ich mieszkaniu, na stole, o który pani pyta, powstał słynny czerwony znak „Solidarność”.
17 października 1982 roku, wieczorem, Jerzy niespodziewanie przyszedł do nas. Usiadł na wersalce i po dłuższej chwili milczenia powiedział, że wyjeżdża do Niemiec na wystawę, chyba do Stuttgartu. Wyjąłem z szuflady wydrukowany plakat ze znakiem „Solidarność” i poprosiłem, aby go podpisał, umieszczając obok podpisu aktualną datę. Wyjąłem też sierpniowy numer czasopisma „Punkt” z jego plakatem na okładce, na którym tez złożył autograf.
– Chciałem trochę jeszcze z Wami pobyć – powiedział. – Proszę, nie zapominajcie o mojej żonie Krystynie.
Okazało się później, że wyjechał na stałe. Odwiedziliśmy go w 1984 roku w Paryżu. Krystyna długo starała się o paszport dla siebie i córki. Kiedy po paru latach w końcu go dostała, sprzedała mieszkanie na Marusarzówny, rozdała to, co miała.
Chwinom podarowała stół.
A mojej żonie dodatkowo sukienkę.
– Widziałam – powiedziała – jak błyszczały ci oczy, kiedy na nią patrzyłaś. Ja kupię sobie nową we Francji.
Stół...
Jest drewniany, zrobiony w stylu rustykalnym, pokryty czarną bejcą, porysowany, widać na nim znaki krojenia papieru nożem introligatorskim, plamy farby, nacięcia i rysy. To ślady pracy Krystyny i Jerzego. Dzisiaj stoi na nim mój komputer, leżą minerały z mojej kolekcji. To na tym stole napisałem moją powieść „Hanemann”.
Na tym stole powstał jeden z najbardziej rozpoznawalnych znaków na świecie. Do dziś ma pan jedną z pierwszym koszulek z nadrukiem „Solidarność”. Nosi ją pan?
Mam, rzeczywiście, taką koszulkę z pierwszym nadrukiem. Wtedy, kiedy powstawał znak „Solidarność”, nie było łatwo kupić takie podkoszulki w sklepach. Krystyna i Jerzy ogłosili w grupie przyjaciół, że potrzebne są do próbnych wydruków. Moja żona i ja podarowaliśmy dwie. Wróciły do nas z nadrukiem. Czy je noszę? Skądże, są za małe.
Jak wygląda pana życie przy tym stole?
Przy tym stole nadal pracuję. Stoją na nim monitor i klawiatura komputera, na którym przepisuję i redaguję moje rękopisy. Świadomość tego, że jest to ten sam stół, na którym powstał słynny na cały świat znak-symbol, co jakiś czas powraca. Siedząc przy nim, przypominam sobie osoby, które przychodziły pożegnać się z nami, tak jak Jerzy, przed wyjazdem na Zachód, sądząc, że może już nigdy się nie zobaczymy, np. poeci Marek Bieńkowski czy Krzysztof Kasprzyk. W tamtych czasach Okrągły Stół i szansa na zmiany, jakie przyniósł, nie pojawiały się nawet w snach.
Jak świadomość stołu-symbolu od Krystyny i Jerzego Janiszewskich zdeterminowała pana przy nim pracę? Był inspiracją?
Pewnie w jakimś stopniu był, szczególnie wtedy, kiedy pisałem teksty o gdańskim Sierpniu i Grudniu, które ukazały się w moim opublikowanym niedawno „Dzienniku życia we dwoje”, książce „Mój Gdańsk” czy powieści „Dolina Radości”.
Jak znak „Solidarność” zaistniał w pana życiu? Jego znaczenie zmieniało się przez kolejne lata?
Zawsze podziwiałem Krystynę i Jerzego, że potrafili wymyślić coś tak udanego artystycznie. Jerzy napisał na białym papierze słowo „Solidarność”, Krystyna, mówiąc: Wiesz, czegoś tu brakuje, domalowała nad literami biało-czerwoną chorągiewkę, nadając całości dodatkowy sens symboliczny. Potem znak stopniowo tracił swoją magię. Przestał być symbolem Sierpnia '80, a stał się znakiem prawicowego związku zawodowego, z którego wypisałem się w latach 90., widząc, jaka jest polityczna linia tej organizacji.
Rok 1989 to inny, wspomniany przez pana, stół – Okrągły. Też symbol. Mit? Legenda?
Okrągły Stół to dla mnie symbol prawdziwego polskiego cudu – bezkrwawego przejścia z komunizmu do demokracji, kiedy to udało nam się uniknąć tego, co zdarzyło się w Gruzji, na Litwie czy w Rumunii, gdzie w trakcie gwałtownych przemian zginęło i było rannych wielu ludzi. Dziś wielu Polaków nie chce pamiętać o tym, co działo się wtedy w innych krajach postsowieckich i jaka była to niebezpieczna sytuacja. Nie uważam, że przy polskim Okrągłym Stole stało się coś niedobrego, przy czym dzisiaj upiera się wielu polityków prawicowych. W 1989 roku dotychczasowi wrogowie – partia i Solidarność – potrafili się dogadać, zamiast się wzajemnie zabijać w ostatnich konwulsjach umierającego komunizmu.
O wszystkim zadecydowały sytuacja w Rosji, pojawienie się Gorbaczowa i porozumienie między Rosją a Ameryką Ronalda Reagana. Polscy komuniści pod przewodnictwem generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka dogadali się z opozycją nie dlatego, że nagle pokochali Wałęsę, Michnika i Kuronia, tylko dlatego, że – na szczęście dla nas – naśladowali Gorbaczowa. Bo, by zachować władzę, mieli w ręku wszystko: czołgi, helikoptery, odrzutowce i rakiety, ale nie użyli tego przeciwko Solidarności, tylko poszli drogą rosyjskiej „głasnosti” i „pierestrojki”.
Nie było to najgorsze, chociaż wciąż są u nas tacy, którzy by woleli, żeby „prawdziwym początkiem” nowej niepodległej Polski stało się krwawe antysowieckie powstanie z wieszaniem komunistów i procesami pokazowymi, podobnymi do tego, jaki miał w Rumunii Nicolae Ceaușescu, później rozstrzelany pod murem przez antykomunistów razem ze swoją żoną Eleną. Zgodnie zresztą z duchem piosenki, którą śpiewano w tamtych czasach w Polsce: „A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści”.
Jak ważny był dla Pana czerwiec 1989 roku? Szedł pan do wyborów jak Gary Cooper z plakatu?
Bardzo to był dla mnie ważny dzień. Poszliśmy na wybory wcześnie, by jak najszybciej oddać głos. Ale radości towarzyszył niepokój. Wcale nie miałem pewności, jak zagłosują Polacy. I to się sprawdziło. Ponad 40 proc. w ogóle nie poszło na te wybory, tylko wolało grilla, w drugiej turze nie poszło 75 proc., a mnie się marzyła stuprocentowa frekwencja, bo to były przecież wybory niepodległościowe, rozstrzygające o losach Polski.
Poza tym byłem przerażony, jak zachowają się partia i Rosja po przegranym przez komunistów głosowaniu. Czy się pogodzą z wynikami, czy raczej zastosują jakieś brutalne rozwiązanie siłowe, broniąc swojej władzy.
Nie byłem w nastroju Gary Coopera. Pamiętajmy, że niedługo potem był prokomunistyczny pucz Janajewa w Moskwie, z czołgami na ulicach, uderzający w Gorbaczowa i losy Europy Środkowowschodniej – więc i nasze losy zawisły na włosku.
Od czerwca 1989 roku na pana stole pisało się inaczej?
W 1990 roku znikła cenzura i tylko dlatego mogłem napisać i wydać mojego „Hanemanna”. Wcześniej byłoby to pewnie niemożliwe albo bardzo trudne. Dziś wolność słowa wydaje się nam czymś naturalnym, ale wtedy to była wspaniała, wielka zmiana.
Jak daleko przez ostatnie 35 lat odeszliśmy od „wspólnego stołu”?
Różnice polityczne dzielące polskie społeczeństwo, które wyłoniły się po roku 1989, są czymś najzupełniej naturalnym w państwie demokratycznym. Niebezpieczne jest tylko, gdy przybierają formę agresywnego konfliktu. Bo nienawiść do Platformy czy nienawiść do PiS bywa czasem jeszcze silniejsza niż dawna nienawiść Polaków do komunistów. Na szczęście, w dzisiejszej Polsce obie strony politycznego sporu respektują wyniki wyborów. I to jest najważniejsze.
Jak daleko odeszliśmy od sierpniowej solidarności?
„Solidarność” w swojej zasadniczej linii politycznej była ruchem reformatorskim respektującym – w ramach systemu socjalistycznego – realia pojałtańskie. W obawie przed interwencją rosyjską, w dokumentach programowych umieszczono nawet zapis o kierowniczej roli partii komunistycznej w państwie polskim, chociaż były w Solidarności nurty narodowo-katolickie i – słabe – wolnorynkowo-kapitalistyczne.
Z dzisiejszej perspektywy pierwsza Solidarność z lat 1980-1985 miała orientację chrześcijańsko-lewicową, z czasem jednak ewoluowała w stronę narodowo-katolickiej prawicy, odchodząc tym samym od swoich ideowych źródeł. Część jej haseł z Sierpnia była jawnie lewicowo-populistyczna, daleka od realiów życia w ustroju kapitalistycznym, jaki Polska wybrała po roku 1989.
Nie pamiętam z Sierpnia 1980 roku nawet jednego stoczniowca, który chciałby, by państwowa Stocznia Gdańska stała się prywatnym przedsiębiorstwem.
Co stało się z duchem tamtej jedności?
Nie należę do tych, którzy idealizują sierpniowego ducha jako ducha solidarnościowego zjednoczenia „wszystkich Polaków”. Po jednej stronie my, solidarnościowcy, zjednoczeni jak litery w symbolicznym znaku Janiszewskich, a po drugiej oni, czerwoni? Takie to proste nie było. Nawet partia głęboko się podzieliła, na partyjny beton, reformatorów i setki tysięcy partyjniaków, którzy zapisali się do „Solidarności”, gdzie szybko doszło do zderzenia nurtu liberalno-demokratycznego, świeckiego, spod znaku Komitetu Obrony Robotników, z nurtem katolicko-narodowym, czasem nawet o zabarwieniu antysemickim, co wyszło na I zjeździe „Solidarności”, kiedy to – jak mówiono – na wyborach do władz związku „wycinano” kandydatów o inteligencko-KOR-owskim rodowodzie. Zresztą, nie przeszła też uchwała z podziękowaniami dla KOR-u za długoletnią działalność, dodajmy: niepopierana przez kardynała Stefana Wyszyńskiego.
Stopniowo nasilał się podział na radykalnych niepodległościowców (np. Rulewski), którzy chcieli ruszać „na Moskwę” i pojałtańskich realistów, szukających jakiegoś porozumienia z władzą, zwolenników społecznej nauki Kościoła i wolnorynkowców. Już w Sierpniu ujawniły się podziały, które nadal utrzymują się w polskim społeczeństwie.
Przydałby się nam jakiś stół?
Mieczysław Rakowski, komunistyczny wicepremier miał rację, mówiąc, że zbuntowani w Sierpniu 1980 roku polscy robotnicy chcą kapitalizmu w sklepach i socjalizmu w swoich zakładach pracy. Taki stan mentalności sprawił, że część polskiej klasy robotniczej miała trudności w dostosowaniu się do wymagań ustrojowej transformacji.
Do dziś niemało ludzi w Polsce powtarza solidarnościowy schemat oczekiwań i zachowań, wierząc – jak w Sierpniu – że strajkując w jakiejś sprawie, trzeba zwracać się bezpośrednio do rządu i premiera, bo tylko oni – przy wspólnym stole z protestującymi – załatwią sprawę. Dokładnie tak samo, jak w 1980 roku, chociaż warunki ustrojowe zmieniły się całkowicie. I rola premiera jest inna, bo w tamtych czasach reprezentował on państwo jako pracodawcę, właściciela prawie wszystkich przedsiębiorstw w Polsce, tymczasem dziś przedsiębiorstwa należą głównie do osób prywatnych i korporacji. Bardzo to dalekie od realiów, kiedy to na moim stole powstawał słynny graficzny znak Solidarności, który dzisiaj jest raczej znakiem jakiejś bliżej niesprecyzowanej, marzycielskiej nadziei na lepsze życie w Polsce.
Napisz komentarz
Komentarze