Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Rok 1989 stał się początkiem społeczeństwa obywatelskiego

Po 1989 roku nie było chęci poszukania jednego symbolicznego momentu, wokół którego zbudowano by wspólnotową narrację. Brakuje nam w naszym zbiorowym imaginarium momentu, w którym świętowalibyśmy demokratyczność Polski – mówi prof. Cezary Obracht-Prondzyński, socjolog, antropolog i historyk.
Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, działacze NSZZ Solidarność w drodze na zakończenie obrad Okrągłego Stołu
Działacze NSZZ Solidarność w drodze na zakończenie obrad Okrągłego Stołu, na czele idą: Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki

Autor: wikipedia.pl

Gdy słyszy pan datę 4 czerwca 1989 r., jakie określenia przychodzą panu na myśl?

Zwycięstwo, wolność, zmiana, duma, ulga – wiele można by wymieniać.

Gdy w 20. rocznicę wyborów 4 czerwca 1989 roku w ankiecie CBOS zapytano o to, jakie uczucia towarzyszyły ankietowanym tego dnia, 51 procent z nich odpowiedziało, że towarzyszyła im nadzieja, a 24 proc. – że entuzjazm. Myśli pan, że dzisiaj mieliby takie samo skojarzenie? Przez lata emocje te zostały przytłumione. 

To bardzo dobre skojarzenia, też się pod nimi podpisałbym wówczas i podpisuję teraz. Jednak, gdy oceniamy zjawiska historyczne z pewnej perspektywy, nazywa się to prezentyzmem, to znaczy – już wiemy, co się później wydarzyło i nasze ówczesne uczucia z tego dnia są korygowane. 

Emocje związane z wyborami 4 czerwca szybko zaczęły się zmieniać, bo też szybko nastąpiła głęboka transformacja, dla niektórych szokująca i traumatyczna. Nie wyobrażali jej sobie w taki sposób. Trzeba dzisiaj przypominać, że wchodziliśmy w ten okres w dramatycznie trudnej sytuacji ekonomicznej – nie zmieniła się nagle po 4 czerwca.

Galopująca inflacja, zniszczona gospodarka, puste półki – to była rzeczywistość lat 80. Tego nie spowodowały gwałtowne reformy, choć z perspektywy lat niektórzy mówią o tym okresie tak, jakby to właśnie reformy Balcerowicza i cała transformacja doprowadziły do zapaści ekonomicznej, a wcześniej było świetnie. 

Cezary Obracht-Prondzyński: Nie potrafimy oddzielić tego, co jest trudne i traumatyczne w procesie zmian – bo przecież takie momenty były – od tego, co jest istotą pozytywnego zwrotu, głębokiej zmiany politycznej (fot. Archiwum)

Trzeba cały czas przypominać, że w 1989 roku byliśmy w dramatycznie trudnej sytuacji, która w dodatku jeszcze się pogłębiała po rozpadzie sieci połączeń ekonomicznych bloku komunistycznego. Ale były wielkie oczekiwania i nadzieja, że teraz już będzie dobrze…

A Polacy obudzą się w kwitnącym kapitalizmie.

Tak, w drugiej Japonii albo w amerykańskim raju. Tymczasem najpierw trzeba było przejść przez transformacyjny czyściec, który dla wielu był absolutnym wstrząsem. I ten szok wpływa na pamięć, choć inaczej się ona kształtowała przez lata w metropoliach, a inaczej na prowincji. Jednak wszędzie dotykało to różnych grup zawodowych, nie tylko, np., wielkiego przemysłu czy pracowników PGR-ów.

Na to nakłada się jeszcze pamięć pokoleniowa. Ja jestem z pokolenia transformacji, którego wchodzenie w dorosłe życie było towarzyszeniem procesom transformacji i które odbierało je inaczej niż ci, którzy byli, np., w środku aktywności zawodowej lub u jej końca. A jeszcze inaczej ci, którzy teraz wchodzą w dorosłość i dla których 1989 rok jest zamierzchłą przeszłością.

Czyli wspólna narracja nawet w przypadku tak ważnych zdarzeń jest niemożliwa?

Wydarzenia sprzed 35 lat każda z tych grup widzi i ocenia inaczej, każda je inaczej opowiada. Tym bardziej, że od tego czasu wydarzyła się nie tylko transformacja, ale i kolejne kryzysy, zarówno gospodarczy, jak i polityczne, wszystkie kolejne pęknięcia. Ale i wejście do Unii Europejskiej, do NATO, wojny. Każdy ze swoich przeżyć oraz doświadczenia korzysta inaczej i inne sprawy będą dla niego ważniejsze.

Z badania, które przywołałam na początku, wynika również, że z 1989 rokiem bardziej kojarzony jest Okrągły Stół niż same wybory. Czy to znaczy, że bardziej pamiętany jest sam proces polityczny niż wynikająca z niego społeczna aktywność? Ludzie bardziej pamiętali polityków niż swoje działanie?

Okrągły Stół działał na wyobraźnię. Wbiły się w pamięć czytelny symbol, czytelna nazwa. Rzeczywiście otwierał cały proces, społeczeństwo patrzyło, jak w telewizorze naprzeciwko siebie siadali ludzie, między którymi – mówiąc wprost – była krew. Z jednej strony byli komuniści, z drugiej – osoby, które siedziały w więzieniach, których bliscy i przyjaciele byli ścigani, ginęli w stanie wojennym. Trwał cały proces pokojowego przejścia od dyktatury, która dysponowała narzędziami nacisku i represji, ale jednak nie było jednego symbolicznego aktu, który zostałby zapamiętany jako moment przełomu. 

Medialne obrazy obalenia muru berlińskiego bardziej wbiły się w powszechną pamięć w różnych miejscach Europy niż pokojowa transformacja w Polsce. Mówimy „4 czerwca”, ale przecież to był bardzo złożony i rozciągnięty w czasie proces, który rozpoczął się – jeśli chcielibyśmy mówić o symbolach – debatą Miodowicz-Wałęsa w 1988 roku.

Naprawdę dzień wyborów nie był na tyle istotny, żeby stać się dla wszystkich symbolicznym punktem w zbiorowej pamięci?

Najwyraźniej potrzeba do tego gotowości wszystkich. 

Tymczasem, pamiętajmy – po 1989 roku kolejne ekipy rządowe nie były zainteresowane poszukiwaniem jednego symbolicznego momentu, wokół którego zbudowano by wspólnotową narrację. Świętem narodowym nie stał się 4 czerwca albo początek lub koniec Okrągłego Stołu czy nawet wejście do Unii Europejskiej. Brakuje nam w naszym zbiorowym imaginarium momentu, w którym świętowalibyśmy demokratyczność Polski. 

To jest, moim zdaniem, poważny deficyt – a każda z tych okazji: Okrągły Stół, czerwcowe wybory, zaprzysiężenie rządu Tadeusza Mazowieckiego, pierwsze wybory samorządowe, wejście do Unii, nadaje się do tego, aby je demonstracyjnie i radośnie świętować. W moim przekonaniu to naprawdę są święta.

Więc dlaczego nie ma takiego święta? Politykom zabrakło determinacji czy świadomości, że taki dzień jest potrzebny dla poczucia wspólnoty?

Pewnie trochę i tego, i tego. Ale przede wszystkim w różnych stronach sceny politycznej różnie te zdarzenia interpretowano. Bardzo szybko pojawiły się głosy, które, np., zaczęły mówić o zdradzie Magdalenki. A paradoksalne i paranoiczne jest to, że o zdradzie Magdalenki mówią ci, których najbliżsi współpracownicy, ba – brat bliźniak, w Magdalence byli.

A potem pojawia się teza, że do 2015 roku żyliśmy w jakimś komunizmie. I tak moglibyśmy przedstawiać różne interpretacje wszystkich pozostałych wydarzeń z krainy schorowanej wyobraźni. 

Jak więc znaleźć zgodę na świętowanie zdarzenia, które dla jednych jest świętem, a dla drugich splotem podejrzanych wypadków? Nie da się?

Nie potrafimy oddzielić tego, co jest trudne i traumatyczne w procesie zmian – bo przecież takie momenty były – od tego, co jest istotą pozytywnego zwrotu, głębokiej zmiany politycznej. Nie potrafimy myśleć, że choć co prawda kłócimy się w tym naszym polskim grajdołku, ale najważniejsze jest to, że jest wolny. A w takich momentach święta trzeba o tym pamiętać. Szczególnie, że nie zawsze musi być wolny, demokratyczny i niepodległy.

Tymczasem wszystkie kłótnie w tym grajdołku, dąsanie się, wzajemne niezrozumienie czasami przesłaniają najistotniejszą rzecz, która wydarzyła się 4 czerwca. To nie był gwałtowny skok do krainy wolności, to było przestawienie wektorów w stronę innej rzeczywistości, do której udało nam się dotrzeć.

Okrągły Stół można by interpretować jako dzieło polityków. Jednak wybory były zrywem społecznym. A jednak nie doceniamy tego, że sami obywatele mieli wpływ na to, że zaszła zmiana.

Nie zgodzę się z tym, że Okrągły Stół to dzieło wyłącznie polityków. Co prawda, po stronie rządowej byli politycy, ale po stronie społecznej byli bardzo ludzie, którzy wówczas jeszcze nie pełnili ról politycznych albo w ogóle nie stali się politykami. A wokół Okrągłego Stołu, przy wszystkich podstolikach, wśród doradców i ekspertów była masa ludzi reprezentujących obywateli. W moim przekonaniu Okrągły Stół nie mógłby się odbyć, gdyby nie było powszechnego poczucia, że cały proces ma głęboką legitymację społeczną. To samo możemy powiedzieć o wyborach. 

Pamiętajmy, że o drugiej połowie lat osiemdziesiątych mówiono, że to lata marazmu społecznego. W 1988 roku z Polski wyjechało ponad 100 tysięcy osób, pisano wówczas wprost o emigracji z beznadziei. Byliśmy w bardzo trudnym momencie, nie tylko politycznym, ale i społecznym. A gdy pojawiły się zdarzenia prowadzące do Okrągłego Stołu nagle objawił się ogromy ruch Komitetów Obywatelskich, nastąpiła, krótka co prawda, ale bardzo intensywna, kampania wyborcza – po obu stronach. 

Gdyby porównać nastroje społeczne w czerwcu 1987 roku i te w czerwcu 1989 roku, to były dwa różne społeczeństwa. Pojawiły się nowe media, nowe organizacje – to wszystko, jak wiemy dzisiaj, stało się początkiem tworzenia obywatelskiej świadomości. 

Rok 1989 nie pogodził nas wszystkich, ale zapoczątkował społeczeństwo obywatelskie. 

Rok temu zapytałabym pana, czy taki zryw, jak ten z 1989 roku, jest jeszcze w naszym społeczeństwie możliwy. Po ubiegłorocznych wyborach wiemy, że jest. Ale czy 35 lat, dzielące nas od tak ważnych historycznych wydarzeń, pozostawiło większy osad w naszym poczuciu sprawczości?

Z jednej strony wiemy, że nie ustrzegliśmy się przed kolejnymi zwrotami, popadaniem w populizm, ocieraniem się o autorytaryzm – to pokazuje, jak duże są obszary braku zaangażowania i pasywności. Ale po drugiej stronie mamy takie wydarzenia, jak 15 października, który nie wziął się znikąd. Była co prawda mobilizacja obu politycznych stron, ale też masa społecznych mobilizacji. Nie pojawiła się nagle jakaś fala, to był efekt zaangażowania, które tliło się wcześniej, mimo że przez 8 lat zrobiono wiele – i formalnie, i instytucjonalnie, prawnie, politycznie, by tę aktywność przydusić albo skanalizować na swoją korzyść.

Dzisiaj, choćby na przykładzie Funduszu Sprawiedliwości, dowiadujemy się, jakie są mechanizmy korumpowania społeczeństwa. Ale właśnie na tym polega specyfika polskiego społeczeństwa – im bardziej ktoś chce nas ograniczyć czy uformować na swoje wyobrażenie, tym bardziej odzywa się w nas duch sprawczości. Jego wyrazem okazały się działania, czasem wielkich, jak milionowe manifestacje, czasem duże, jak marsze kobiet, a czasem pojedyncze – jak tego człowieka, który stał sam na rynku w Cieszynie i mówił, że się nie zgadza. 

Wszystko to przez lata szło z nami. Ktoś był, ktoś zorganizował, ktoś zobaczył, zapamiętał. To doświadczenie i skumulowana energia w nas zostają i – gdy trzeba – znajdą swój wyraz i ujście. A w czasie, gdy nie trzeba manifestować, zajmą się działaniem. Jeśli to nie jest wyraz poczucia sprawczości, to nie wiem, co miałoby nim być. 

Jeśli ktoś ma wątpliwości, to wystarczy, że przyjdzie 1 i 2 czerwca do ECS na Święto Wolności i Praw Obywatelskich oraz posłucha w Strefie Społecznej dyskusji o aktywizmie społecznym użytecznym publicznie.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

wystarczy być... 02.06.2024 21:04
taaa... Gdzie "obatele" uważają się za nową arystokrację... Zgodnie ze wzorcami wygryzionej "komuny", zachowując sobie prawo do decydowania i opinii, odżegnując się natomiast od kosztów i odpowiedzialności... Szczególnie wobec pobratymców, którzy nadali im status "wybrańców".

tekst na zamówienie? 02.06.2024 00:35
Jak niepogodzeni, to jakie to obywatelstwo??! Jaka to Rzeczpospolita?! Pospolita, czyli wspólna... Jakieś zaklinanie rzeczywistości, jak zwykle, gdy coś się spieprzyło i trzeba sprzedać klęskę jako sukces... W komunizmie żyjemy do dzisiaj, nikt nie miał ochoty tego zmieniać a jedynie zająć bardziej intratne pozycje i uwalić konkurentów. Pozbyć się społecznych zobowiązań i zająć się wyłącznie sobą... Swoim "kokonem komfortu" a reszta won! Taki był wydźwięk pierwszego okresu rządów gdańskich "liberałów". Ich własna arogancka ignorancja zrobiła prezent PiS'owi. I ta wypchnięta poza społeczny margines "reszta" dwukrotnie sprawiła "liberałom" wyborcze baty. Nic dziwnego, skoro w tym czasie udział płac w PKB kraju z trudem przekraczał 30%. Obecnie wyraźnie przekracza 40%. I nie jest to przekupstwo, jak uparcie sugerujecie, bo w normalnych krajach jest to 60%. Żadnej nauki nie wyciągnięto, szczególnie w Gdańsku, gdzie wypuszczani "na ulicę" aktywiści zapewniają spokój ciszy gabinetów.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama