Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Problemy psychiatrii dziecięcej. „To beczka prochu, która wybuchnie”

Rodzice często abdykują ze swoich pozycji rodzicielskich. Mówią: naprawcie mi dziecko. Przerzucają odpowiedzialność na nauczycieli, psychologów, lekarzy, dziwiąc się, że nie pomogli dziecku po jednej wizycie - twierdzi dr Izabela Łucka, pomorski konsultant wojewódzki w dziedzinie psychiatrii dzieci i młodzieży.
Problemy psychiatrii dziecięcej. „To beczka prochu, która wybuchnie”

Autor: Karol Makurat | Zawsze Pomorze

Rząd chwali się zwiększonymi nakładami na psychiatrię dziecięcą, trwa reforma opieki psychiatrycznej, która ma odciążyć przepełnione oddziały dziecięco-młodzieżowe. Skoro wszystko idzie w dobrym kierunku, to dlaczego jest tak źle?

Cel jest słuszny. Chodzi o to, by pomagać dzieciom jak najbliżej środowiska i rodziny, kiedy dopiero zaczynają się kłopoty. Jednak aby to zadziałało, potrzebna jest zmiana w myśleniu w całego społeczeństwa. Jeśli pojawia się u dziecka np.nieprawidłowe zachowanie, objawy lękowe czy depresyjne, rodzice powinni zgłosić się z nim do Poradni Przychologiczno-Psychoterapeutycznej.   Następnie konieczne jest szybkie stworzenie zespołu z udziałem psychologów lub terapeutów środowiskowych z Poradni Psychologiczno-Psychoterapeutycznej. W zespole powinny być osoby bliskie dziecku, czyli rodzice, nauczyciele, psychologowie szkolni, by wspólnie zastanowić się jak mu pomóc. Nie wysyłając dziecka od razu do szpitala, ale szukając przyczyn i podejmując na miejscu środki zaradcze.

Najbardziej w tym wszystkim zagubieni są rodzice. Co z ich kompetencjami?

Widzimy, że rodzice często abdykują ze swoich pozycji rodzicielskich. Mówią: naprawcie mi dziecko. Przerzucają odpowiedzialność na nauczycieli, psychologów, lekarzy, dziwiąc się, że nie pomogli dziecku po jednej wizycie.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Akcja społeczna „Zawsze Pomorze”. Ratujmy nasze dzieci – walczymy o pomoc psychiatryczną dla najmłodszych

Traktują dziecko jak sprzęt oddany do naprawy?

Nie wszyscy, ale u wielu tak to wygląda. Żądają np. od wychowawcy klasy, bo w końcu nazwa zobowiązuje, by wychował ich dziecko. A przecież wszystko, łącznie z wychowaniem, czyli przystosowaniem do życia w społeczeństwie, zaczyna się w domu. Tam dziecko musi usłyszeć co wolno, a czego nie wolno robić, bo to kogoś rani bądź uniemożliwia życie w zespole.

Widzimy, że rodzice często abdykują ze swoich pozycji rodzicielskich. Mówią: naprawcie mi dziecko. Przerzucają odpowiedzialność na nauczycieli, psychologów, lekarzy, dziwiąc się, że nie pomogli dziecku po jednej wizycie.

Co sprawia, że niektórzy rodzice o tym zapominają?

Każdy przypadek trzeba analizować indywidualnie. Wydaje się jednak, że coraz więcej dorosłych daje sobie prawo realizowania swoich marzeń i celów, zapominając o odpowiedzialności za małego człowieka, którego sprowadzili na świat. Robią karierę, wchodzą w kolejne związki, decydują się na wyjazd za granicę nie uwzględniając dobra dzieci, które same sobie w tym obcym świecie nie poradzą. Wyruszają do innego kraju bez przygotowania dziecka, które będzie tam realizowało obowiązek szkolny w obcym języku, w innych warunkach, co sprawi, że znajdzie się od razu na gorszej pozycji. Albo po rozstaniu z partnerem wracają do kraju po latach np. i z biegu umieszczają córkę lub syna w realiach polskiej szkoły. Nawet nie kontaktują się wcześniej ze szkołą, by uwzględnić różnice mentalnościowe, językowe, programowe. Dlatego, odpowiadając na pierwsze pytanie, muszę powiedzieć jedno: nie poprawimy sytuacji w psychiatrii dziecięcej póki każdy z nas - nie tylko specjaliści - nie zrozumie, że to dorośli odpowiedzialni są za dzieci. Za ich rozwój, psychikę i za przygotowanie do życia w społeczeństwie.

Czy to niezrozumienie jest przyczyną epidemii depresji i zaburzeń u dzieci?

Przyczyny na pewno są złożone, ale to kondycja dorosłych ma niewątpliwy wpływ na kondycję dzieci. W ostatnim czasie doświadczyliśmy dwóch globalnych zagrożeń - pandemii i wojny w Ukrainie, która sprawiła, że powróciła trauma wojenna. Ze świata, który nie miał granic przeszliśmy nagle do lockdownu i kompletnego poczucia zagrożenia egzystencji. Globalne przerażenie wstrząsnęło psychiką wielu dorosłych. Jeśli dorośli są w lęku, to nie mają przestrzeni na lęk własnych dzieci. Jeśli są w agresji, to albo takich reakcji uczą swoje dzieci i wówczas nie reagują na agresję u córki lub syna,  albo rozładowują swoją złość na domownikach. Wtedy dzieci są ofiarami przemocy.

ZOBACZ TEŻ: Już działa poradnia dla dzieci i młodzieży na Srebrzysku

Nie można liczyć na to, że instytucja szkoły wspomoże będące w nie najlepszej kondycji rodziny?

Niestabilna szkoła, ze zmieniającymi się programami, nie jest miejscem, gdzie można suplementować niekompetencję rodziców. Szkoły są przeładowane, nauczyciele przepracowani, bombardowani kolejnymi zaleceniami i ograniczeniami. Ich kompetencje są nieustannie podważane. To też nie sprzyja zajmowaniu się dzieckiem w potrzebie. W dodatku do naszych szkół, rozchwianych działaniami quasi reformatorskimi, trafiły setki tysięcy ukraińskich dzieci. Umieszcza się je w łączonych klasach, z nauczycielami nie znającymi języka ukraińskiego i podstaw programowych obowiązujących w Ukrainie. Nauczyciel staje wobec podwójnego wyzwania - ogarnięcia polskiego ucznia, nie będącego w komforcie psychicznym i dotkniętego wojną dziecka z Ukrainy.

Sytuacja bez wyjścia.

Wyjście jest, wystarczy posłuchać nauczycieli. Potrzebne są mniejsze klasy i ukraińscy nauczyciele dla ukraińskich dzieci.

Te przepełnione oddziały dziecięce i młodzieżowe to beczka prochu, który nie wiadomo kiedy wybuchnie. Mówimy o nadmiarze agresywnych i autoagresywnych osób stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Tych miejsc jest zwyczajnie za mało.

Wróćmy do reformy psychiatrii dziecięcej z podziałem ośrodków na trzy poziomy referencyjności. Te pierwsze, ośrodki środowiskowej opieki psychologicznej i psychoterapeutycznej, działające w każdym powiecie miały u zarania rozwiązywać problemy dzieci,pozwalając na uniknięcie hospitalizacji. Czy widać już efekty?

Cele stawiane przez urzędników są możliwe do osiągnięcia w przyszłości, a nie teraz. jednym rozporządzeniem. Szpitalne oddziały są nadal przeciążone, dzieci przyjmujemy więcej, niż mamy miejsc. Tak jest w Wojewodzkim Szpitalu Psychiatrycznym w Gdańsku, podobnie w Starogardzie Gdańskim i w całej Polsce. Słyszymy od urzędników, że pacjenci przebywają u nas zbyt długo i należy przekazywać ich do ośrodków drugiego poziomu referencyjnego, czyli do poradni i oddziałów dziennych. Tylko że nie mamy gdzie ich przekazać! W naszym województwie są dwa oddziały dzienne - w Gdańsku Nowym Porcie i otwarty niedawno oddział na 15 miejsc w Gdyni. Do tego dochodzą długie kolejki do psychiatry dziecięcego. Podobnie jest w poradniach psychologiczno-psychoterapeutycznych. W czasie pandemii zachęcano poradnie do przyjmowania wszystkich, bo sytuacja była trudna i dzieci w potrzebie. Potem jednak nadeszła informacja od urzędników, że poradnie przyjmują za dużo pacjentów i zbyt wiele kosztują. Należy więc ograniczyć przyjęcia. Jak widać te sygnały są niespójne. Wyczerpują psychoterapeutów, zmuszanych do wykreślania części pacjentów. Urzędnicy nie rozumieją chyba, że w trakcie takich sesji nawiązują się relacje, niezbędne w procesie terapeutycznym. I jak wytłumaczyć dziecku i jego rodzinie, że nie otrzymają pomocy, bo płatnik odmawia finansowania? To cios w serce zarówno rodziny, jak i terapeuty. I zarazem bardzo demoralizująca sytuacja.

Mówimy o decyzji urzędników Narodowego Funduszu Zdrowia?

NFZ nie jest państwem samym w sobie, ale instytucją związaną z Ministerstwem Zdrowia. Pochodną polityki resortu są wytyczne Funduszu, których skutki odczuwamy my i pacjenci. Nie można dać kompleksowej opieki, jeśli na nią nie stać. Uważam, że Ministerstwo Zdrowia powinno porozumieć się z innymi resortami - edukacji, rodziny i polityki społecznej. Oni też dysponują konkretnymi finansami i narzędziami wspierającymi rodzinę. Mogą finansować leki, usługi opiekuńcze oraz usługi psychoterapeutyczne dla szczególnie potrzebujących.

Mam poczucie deja vu. Oddziały dziecięce i młodzieżowe są przepełnione jak rok i pięć lat temu. O kłopotach z dostaniem się do lekarza i psychoterapeuty też nie raz pisaliśmy...

Bo to wszystko już było! Te przepełnione oddziały dziecięce i młodzieżowe to beczka prochu, który nie wiadomo kiedy wybuchnie. Mówimy o nadmiarze agresywnych i autoagresywnych osób stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Tych miejsc jest zwyczajnie za mało. Muszą więc powstać jakieś oddziały buforowe, pozwalające na ocenę kondycji psychicznej dziecka i jego zabezpieczenie, do czasu znalezienia wolnego, regularnego miejsca w oddziale psychiatrycznym dla osób w wieku rozwojowym.

Do dziś nie ma żadnych działań, pozwalających na zmniejszenie liczby pacjentów na przepełnionych oddziałach. Niestety, decydenci zamiast cokolwiek postanowić, przerzucają odpowiedzialność na nas. A wystarczyłoby wydzielić pomieszczenia, zatrudnić dodatkowych psychologów, wychowawców, pielęgniarki i potraktować to jako "ostry" oddział, selekcjonujący pacjentów.

O jakich oddziałach pani mówi?

Mogą to być rodzaje SOR-ów pediatrycznych wzmocnionych o opiekę psychiatryczno-psychologiczną ,z większą obsadą personelu pedagogiczno-pielęgniarskiego. Lub też wydzielone oddziały psychiatryczne-ogólne, zatrudniające więcej pedagogów i psychologów. Nie każdy młody człowiek po ustabilizowaniu stanu psychicznego musi być długotrwale leczony na oddziale psychiatrycznym. Jeśli alkohol lub substancje psychoaktywne są przyczyną działań agresywnych i autoagresywnych, to po wytrzeźwieniu taka osoba dochodzi do autorefleksji, że nie jest z nią tak źle i może sobie poradzić. Może wówczas skorzystać z opieki ambulatoryjnej, a nie koniecznie trafić do zamkniętego oddziału.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ: Posłowie apelują do premiera i ministra zdrowia o zwiększenie nakładów na psychiatrię dziecięcą!

Kto miałby podjąć decyzję o stworzeniu oddziału buforowego?

Nie załatwi tego dyrektor szpitala czy lokalny samorząd, musi zapaść decyzja na szczeblu ministerialnym. Rozmawialiśmy na ten temat nie raz, było też spotkanie wszystkich zainteresowanych w Urzędzie Wojewódzkim, po którym nasze wnioski zostały przesłane do Ministerstwa Zdrowia. Najgorzej, że nikt nie chce wziąć na siebie takiej odpowiedzialności. Pamięta pani sytuację sprzed ponad trzech lat, gdy Ministerstwo Zdrowia zgodziło się na umieszczanie nastolatków, dla których nie było miejsca na oddziałach młodzieżowych razem z dorosłymi pacjentami?

Oczywiście. Wybuchła afera, że doszło do molestowania nieletnich pacjentek na Srebrzysku.

Wówczas wszyscy się wycofali. I do dziś nie ma żadnych działań, pozwalających na zmniejszenie liczby pacjentów na przepełnionych oddziałach. Niestety, decydenci zamiast cokolwiek postanowić, przerzucają odpowiedzialność na nas. A wystarczyłoby wydzielić pomieszczenia, zatrudnić dodatkowych psychologów, wychowawców, pielęgniarki i potraktować to jako "ostry" oddział, selekcjonujący pacjentów. Bo na oddziale psychiatrycznym nie może być więcej pacjentów niż miejsc. I jeśli nic z tym nie zrobimy, to prędzej lub później zdarzy się coś złego. To wybuchnie.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama