Mecz Polaków z Arabią Saudyjską miał nawiązywać do mundialowej tradycji. Od mistrzostw świata w 2002 roku nasi piłkarze już po pierwszym meczu w grupie muszą grać o „być albo nie być”. Chociaż z Meksykiem nie przegrali, to jednak remis w meczu z Arabią nie mógł ich zadowalać, bo wtedy przed ostatnim meczem w grupie z Argentyną nasi mieliby tylko 2 punkty, a to kiepska perspektywa.
W wyjściowej jedenastce trener Czesław Michniewicz znalazł miejsce dla Przemysława Frankowskiego, czyli wychowanka Lechii Gdańsk. Zrobił, jako jeden z nielicznych, dobre wrażenie w meczu z Meksykiem, więc nie tylko selekcjoner kadry wiele sobie obiecywał po występie „Franka” w meczu z Arabią Saudyjską. Problem w tym, że pozostali też musieli zagrać znacznie lepiej niż w pierwszym spotkaniu, a tu już gwarancji nie było.
PRZECZYTAJ TEŻ: Z Arabią Saudyjską znowu zagramy o wszystko
Nerwowo się zaczęło, bo nasi w ciągu czterech minut dostali trzy żółte kartki. To nie wróżyło łatwego meczu, a co dopiero wygranej, tym bardziej, ze Saudyjczycy byli szybcy i wiedzieli, gdzie jest ich szansa na boisku. W przeciwieństwie do meczu z Meksykiem, nasi piłkarze udźwignęli ciężar. Dali temu dowód w 39. minucie, kiedy to Piotr Zieliński zdobył dla Polski prowadzenie. To, co zrobił jednak Wojciech Szczęsny, broniąc karnego, przypomniało mi mistrzostwa świata 1974 roku i to, co w bramce robił wówczas Jan Tomaszewski.
Rozsądek i odwaga w taktyce oraz jej realizacji dały efekty w drugiej części meczu i pozwoliły z nadzieją patrzeć na grę Polaków na mundialu w Katarze. Nareszcie. Co ważne, drugą bramkę dla Polski, a swoją pierwszą w finałach mistrzostw świata, strzelił Robert Lewandowski. Ona przypieczętowała nasze zwycięstwo. A w środę, 30 listopada gramy z Argentyną...
Napisz komentarz
Komentarze