Czym się różni Manfred od Joachima? Zastanawiał się nad tym pewnie godzinami chłopiec urodzony w Gdańsku w środku wojny. Dowiedział się tego po wojnie. Gdy poszedł do szkoły, Manfred Joachim Białk przestał być Manfredem, został Joachimem. W powojennym Gdańsku dowiedział się, że Manfred to Niemiec, a Joachim – choć może nie bardzo polski, to jednak bardziej niż Manfred.
Opowieść o zwykłych ludziach
Na rodzinnym zdjęciu z 1941 roku widzimy mamę w ciąży z Manfredem Joachimem i jego starsze rodzeństwo - Brygidę, Alfonsa, Huberta, Ingrid, Urszulę, Wolfganga. Zdjęcie rodzinne Białków jest elementem wystawy „Wolę o tym nie mówić”, poświęconej losom mieszkańców Wolnego Miasta Gdańska, którzy po 1945 roku pozostali w mieście.
- Ta wystawa to opowieść o zwykłych ludziach - mówi dr Andrzej Hoja, jeden z kuratorów wystawy w Muzeum Gdańska. Wszyscy wiedzą o żołnierzach z Westerplatte, o obrońcach Poczty Polskiej, o bohaterskich kolejarzach w Tczewie. Pamięć o nich utrwalają nie tylko podręczniki, obchody rocznic, muzea, ale i książki, filmy czy gry. Wystawa ma przypomnieć o tych, których w cieniu bohaterów nie widać - o wojennych i powojennych losach cywilnych mieszkańców Gdańska. Polaków, Kaszubów, Niemców - tych, którzy mieszkali w czasie II wojny światowej w Gdańsku i pozostali tu po 1945 roku, ale przez dziesiątki lat nie wspominali o swoich doświadczeniach.
- Tytuł naszej wystawy w zasadzie był oczywisty. „Wolę o tym nie mówić” - to zdanie słyszeli przez lata historycy nawet od tych, którzy potem jednak zaczynali wspominać – mówi dr Hoja. - Wielu z nich o swoich przeżyciach nie opowiadało nawet najbliższym. Dlatego dziś tak mało wiemy o tym, co spotkało po wojnie tysiące osób.
- To doświadczenie do dziś nie jest łatwe do zaakceptowania i tym bardziej bolesne, że mimo szerokiej wówczas skali, nadal pozostaje nieznane i skrywane – potwierdza Waldemar Ossowski, dyrektor Muzeum Gdańska, w którym powstała wystawa. - Cały czas funkcjonuje poza głównym obiegiem informacji i pamięci o tym, co działo się w mieście u schyłku wojny i tuż po jej zakończeniu.
Polak nie może nazywać się Manfred
W 1946 r. prezydent Gdańska pisał do Urzędu Wojewódzkiego: „- Obowiązkiem naszym wobec historii tych ziem i zarazem Narodu i Państwa Polskiego jest jak najszybsze pozbycie się śladów germanizacji.”
Alfredowi Richterowi, którego paszport Wolnego Miasta Gdańska, wydany w 1937 r. można zobaczyć na wystawie, urzędnik zasugerował zmianę nazwiska na polskie. - Z tym nazwiskiem ojciec jako Polak trafił do obozu Stutthof, więc i ja przy nim pozostanę – miał odpowiedzieć.
Ale obco brzmiące nazwiska były powodem szykan, nie wszyscy więc przy niech pozostawali. Na wystawie pojawiają się dziesiątki wpisów, pokazujących zmiany.
- Za każdą z decyzji o zmianie kryje się osobista historia, motywacja, których dziś nie jesteśmy w stanie odtworzyć - mówi dr Andrzej Hoja. - To, jak się nazywamy, stanowi podstawę naszej tożsamości, możemy sobie tylko wyobrażać, jak trudne to były decyzje i jak trudne chwilę je poprzedzały.
Jest więc Rozert zamieniony na Rzekocki, Stefen zamienił się w Stefanowskiego, Zofia Wuttkopf została Watkowską, a Ursula Kuhnke – Kapuścińską.
Manfred Joachim Białk po 1945 r. usłyszał: „Jeśli nazywa się Manfred, proszę jechać do Niemiec”. Do swojego pierwszego imienia wrócił dopiero w 1958 roku, zaczynając naukę w szkole w Orłowie. Jego brat Wolfgang już na zawsze został Bogdanem.
Ewa szuka męża
Nie ma na wystawie wspomnień Manfreda o tym, jak po wojnie porozumiewał się z kolegami.
- Od 1939 r. nie można było używać języka polskiego, więc dzieci go nie znały – zwraca uwagę Andrzej Hoja. - Mamy relacje ludzi, którzy mówią, że po zakończeniu wojny musiały się polskiego uczyć od podstaw.
Tymczasem po wojnie znajomość polskiego stała – obok nazwiska – podstawą bytu i mogła zdecydować o tym, czy rodzinie pozwolono zostać w Polsce albo sprowadzić z Niemiec męża czy syna.
Jedną z takich opowieści jest historia Hildegardy Ewy, która jako 24-latka podczas wojny wyszła za mąż za gdańskiego murarza Herberta Domańskiego. Herberta z rosyjskiej niewoli odesłano bezpośrednio do Niemiec, a Hildegarda Ewa w marcu 1945 została ewakuowana do Danii. Dwa lata później wróciła jednak do Gdańska i zaczęła zabiegać o przyjazd męża. W końcu jednak postanowiła dołączyć do męża. Na jednym z dokumentów pod jej podpisem (już jako Ewy Domańskiej, bez Hildegardy) jakiś urzędnik zapisał „po polsku mówi słabo”. Mógł to być jeden z powodów zgody na wyjazd Domańskiej i jej córeczki do Niemiec.
Znamienne są w tym kontekście także losy właścicieli Cafe Bischöfshohe. W lokalu, znajdującym się na miejscu dzisiejszej ul. Biskupiej 23 zbierała się niemiecka i polska antyhitlerowska opozycja. Właściciel - Franciszek Oliński był członkiem Związku Polaków w Gdańsku, za sprzyjanie przeciwnikom Hitlera pobito go i zniszczono kawiarnię.
W marcu1945 r., gdy płonęło śródmieście Gdańska, również Cafe uległo zniszczeniu. Nie wiadomo czy to utrata źródła utrzymania była głównym motywem wyjazdu Olińskich do Niemiec. Być może zdecydowało to, że członkowie rodziny nie znali polskiego i obawa przed tym, jak będzie wyglądało życie w powojennym Gdańsku.
- Jedna z bohaterek naszej wystawy, której ojciec w czasie wojny znalazł się w niemieckim obozie, wspomina, że najpierw była „polską świnią”, a potem „niemiecką świnią” – zwraca uwagę Mateusz Jasik, jeden z kuratorów wystawy.
Nie Polak, nie Niemiec, a gdańszczanin
Ci, którzy zostali, musieli podpisać „deklarację wierności narodowi i demokratycznemu państwu polskiemu”. - Mamy wiele świadectw osób, które nie zostały wysiedlone z Gdańska tylko dzięki temu, że taką deklarację podpisały - mówi Andrzej Hoja. - Tylko deklaracja wierności gwarantowała udzielenie pozwolenia na pobyt i dawała szansę na zachowanie mienia.
Elżbieta Kolm w kwietniu 1946 roku podpisała „deklarację wierności” i choć kilka miesięcy potem poprosiła o zwrot niemieckiego obywatelstwa, to w 1947 r. znów pisała do urzędników prośby o zmianę decyzji. Pewnie wyjechała, bo brak woli rehabilitacji (a tak traktowano niezłożenie deklaracji wierności) mógł zakończyć się skierowaniem do pracy przymusowej lub do obozu koncentracyjnego. Tysiące ludzi czekało tam na transport do Niemiec, setki zmarły, nie doczekawszy podróży. W Gdańsku największym takim punktem był obóz Narvik w Nowym Porcie, w czasie wojny wykorzystywany przez Niemców.
- Warto pamiętać, że mieszkańcy powojennego Gdańska byli społecznością bardzo zróżnicowaną – zwraca uwagę Andrzej Hoja. - Prócz osób, które mieszkały tu przed rokiem 1945, pojawili się także przybysze z Polski centralnej, z dawnych kresów wschodnich, ale także spora grupa tych, którzy mieszkali na Pomorzu od pokoleń.
„Gdańszczanami” nazywano po wojnie jednak tylko tych, którzy zostali, autochtonów. Niektórzy sami też z ostrożności tak się określali, uciekając od narodowościowej identyfikacji.
Brat i brat
Bo jak określić np. braci Pawła i Klemensa Chmieleckich? Obaj byli obywatelami Wolnego Miasta Gdańska, wychowanymi w polskości. Jednak podczas gdy Paweł, starszy z braci, po wybuchu wojny wraz z ojcem został uwięziony w Stutthofie, młodszego wcielono do armii niemieckiej. Paweł wrócił do Gdańska, Klemens zginął na froncie.
- Spotkaliśmy osoby, których doświadczenie było podobne do tego, jakie mieli bracia Chmieleccy – przyznaje Mateusz Jasik.
- Nie były przecież rzadkością sytuacje, gdy wcielony do niemieckiego wojska brat lub ojciec ginął na froncie – mówi Andrzej Hoja. - Po wojnie rodzina mogła opowiadać o nim tylko między sobą. Wspomnienia się zacierały, dokumenty chowano, pamiątki ginęły.
Jednym z niewielu śladów po Klemensie Chmieleckim były zagubione listy, pisane do kuzynki. Po Stanisławie Focie ze Starogardu Gdańskiego – kalendarz z 1944 roku, gdy jako 17 wcielono go do Wehrmachtu. Na stronie z sierpnia jest wpis o dostaniu się do niewoli, zamieniony na: „wyzwolenie z niemieckiego wojska, czyli dostanie się do niewoli”.
Znikający mundur
- W 1944 roku z Pomorza wcielano do wojska niemieckiego niemal wszystkich, alternatywą często był tylko obóz koncentracyjny - przypomina Mateusz Jasik. - I mimo że wcielenie do Wehrmachtu, wysłanie na front wschodni, było wobec mieszkańców Pomorza formą represji, to do dziś jest to nadal powód do oskarżeń o zdradę.
Patrzymy na zdjęcie – a właściwie dwa zdjęcia - Gertraut i Viktora Krajewskich. - Ona pochodziła z niemieckiej rodziny z Malborka, gdzie rodzice mieli sklep kolonialny niedaleko cukrowni - opowiadał kilka lat temu ich wnuk Andreas Kasperski. - Wiktor pracował na kolei, pochodził z gdańskiej Pohulanki, gdzie również jego rodzice prowadzili sklep kolonialny. Po wybuchu II wojny światowej kuzyn Wiktora był jednym z obrońców Poczty Polskiej i został rozstrzelany, on sam (Wiktor) wcielony do Wehrmachtu.
Oboje i ich córka Rosemarie są na zdjęciu, zrobionym w Gdańsku w 1943 r. Viktor jest na nim w mundurze. Gertraut zmarła w 1945 roku, zdjęcie – jedną z pamiątek, pokazujących cała rodzinę, po wojnie postawiono w reprezentacyjnym miejscu mieszkania Krajewskiego na Dolnym Mieście. Viktor zamalował jednak elementy niemieckiego munduru tak, by wyglądał jak marynarka.
- Ta poprawiona fotografia to symbol wymazywania wojennych losów gdańszczan z rodzinnych historii – ocenia Andrzej Hoja.
Może ktoś dostrzeże symbolikę także w ich zestawieniu – tej prawdziwej i tej poprawionej – razem. Wiktor w mundurze to ten sam Wiktor, który pracował na gdańskiej kolei.
Wystawa „Wolę o tym nie mówić" w Galerii Palowej w Ratuszu Głównego Miasta jest otwarta dla zwiedzających do 7 maja 2023 r.
Napisz komentarz
Komentarze