Grzegorz Perzyński, rocznik 1974. Drugi raz urodził się w 2002 roku.
Kiedy zachorował, miał 28 lat. Wcześniej ukończył filologię angielską i politologię Prowadził kursy języka angielskiego i dość intensywnie trenował.
- Dla siebie - podkreśla. - W drugiej klasie liceum skończyłem karierę piłkarską. Miałem pewne sukcesy. Reprezentowałem kadrę województwa elbląskiego, ocierałem się o szeroką kadrę Polski. Niestety, mój "tatuś" jednym cięciem brutalnie przerwał moją karierę, ponieważ nie był zadowolony z moich ocen w liceum. To był dla mnie dramat. Byłem załamany.
O dzieciństwie mówi, że jest to historia wielowątkowa. Opiekuńcza, pełna miłości matka, jeszcze dwóch braci i ojciec. Przemocowy. Miał poczucie władzy i nie bacząc na cierpienia rodziny egzekwował szacunek.
Mieszkali w Malborku. W pobliskim Ryjewie ojciec uprawiał tytoń. Przez ponad 10 lat Grzegorz ze starszym bratem Mariuszem 90 procent wakacji oraz większość weekendów jesiennych spędzali przy ciężkiej pracy na polu.- Nie mogliśmy się doczekać szkoły - twierdzi Grzegorz. - Dopiero 1 września zaczynało się dla nas życie.
Dziś już z badań naukowych wiadomo, że dzieci były narażone na zatrucie nikotyną. Zwłaszcza wtedy, gdy liście tytoniu są mokre, toksyna przenika przez skórę. Do tego mogło dochodzić zagrożenie kontaktem ze środkami ochrony roślin.
Czy późniejsza transplantacja nerki u Mariusza i marskość wątroby u Grzegorza, także wymagająca przeszczepu były związane z pracą w dzieciństwie?
- Tego nie wiem - przyznaje Grzegorz. - Jedno jest pewne, uprawę tytoniu mam w małym palcu, a w głowie straszne wspomnienia.
Sytuacja rodzinna ukształtowała go psychicznie. Musiał walczyć o przetrwanie w domu, trzymanym twardą ręką przez agresywnego ojca. Był w stanie zmobilizować się mentalnie. I ta walka w nim została.
Cud
Grzegorz ukończył liceum, poszedł na studia w Gdańsku. Już na pierwszym roku był zmuszony udzielać lekcji angielskiego, stał się samowystarczalny, zaczął pomagać mamie. Po anglistyce skończył jeszcze politologię. Pracował w Gdańsku jako lektor języka angielskiego w szkołach i w prywatnych firmach. Nie zapomniał o sporcie - biegał, grał w piłkę. Miał inne pasje, sam nauczył się grać na pianinie i na gitarze. W jego życiu była partnerka.
Wszystko zaczęło się układać. Nawet obawy o starszego brata, chorującego od lat na nerki i wymagającego dializ zmalały, gdy Mariusz wreszcie w 2001 roku doczekał się transplantacji w klinice w Szczecinie.
Choroba przyszła nagle. Zaczęło się od braku apetytu, kompletnego opadania z sił. Był ciągle senny. Chudł. Lekarz wysłał go do szpitala zakaźnego w Gdańsku w celu zrobienia prób wątrobowych. Diagnoza - całkowita niewydolność wątroby, spowodowana wirusem HBV.
Rozpoczęły się dramatyczne poszukiwania wątroby dla Grzegorza.
- Od znanego profesora usłyszałem, że sytuacja, gdy w jednej rodzinie doszło do przeszczepienia dwóch różnych narządów, jest bardzo rzadko spotykana - opowiada Grzegorz Perzyński. - Badania wykazały, że już w dzieciństwie, bezobjawowo, chorowałem na marskość wątroby.
Jeśli ta wątroba nie znalazła się w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ostatnich kilku tygodni, godzin to jakim sposobem miałaby się znaleźć w ciągu kilku godzin następnych? Szanse na powodzenie tego przedsięwzięcia - zdroworozsądkowo myśląc - były prawie żadne. A jednak się udało, rozumie pani? Jeśli istnieje coś takiego, jak cud, to on się zdarzył
Grzegorz Perzyński
Na pilną transplantację do Warszawy zabrano go awionetką.
Do szpitala na Banacha wieźli go "na gwizdkach". Ale potem trafił do wieloosobowej sali na "dostawkę". I czekał. Nie można było znaleźć dawcy, w dodatku przeszkodą w transplantacji była wysoka wiremia, czyli bardzo duży poziom wirusa we krwi. - Czułem, że odchodzę z tego świata - mówi. - Miałem kompletnie wyniszczony organizm, ważyłem z 50 kilogramów. Brakowało nawet siły, by wziąć telefon do ręki. Większość dnia przesypiałem.
W środę, 21 sierpnia 2002 roku matka Grzegorza usłyszała od lekarzy: - Jeśli do jutra nie znajdzie się wątroba, pani syn będzie musiał umrzeć.
- Wie pani, co w takim momencie czuje matka? - Grzegorz zawiesza głos. - Jeśli ta wątroba nie znalazła się w ciągu ostatnich kilku miesięcy, ostatnich kilku tygodni, godzin to jakim sposobem miałaby się znaleźć w ciągu kilku godzin następnych? Szanse na powodzenie tego przedsięwzięcia - zdroworozsądkowo myśląc - były prawie żadne. A jednak się udało, rozumie pani? Jeśli istnieje coś takiego, jak cud, to on się zdarzył.
Wątrobę dostał w czwartek, 22 sierpnia od nieznajomego mężczyzny. Przyjechała ze Szczecina, miasta, w którym rok wcześniej uratowano brata. Następnym cudem było to, że wątroba się przyjęła. To, że serce wytrzymało przetoczenie masy krwi podczas zabiegu, zawdzięcza już tylko sobie. Uratowało go wcześniejsze uprawianie sportu.
Powrót
Po transplantacji nie miał tkanki mięśniowej. Uczył się jak usiąść na łóżku, jak zrobić dwa, trzy kroki. Była to walka o podstawowe czynności życiowe. O przetrwanie.
- Lekarze mówili, że będzie musiał wieść bardzo spokojny tryb życia, na wiele uważać - wspomina. - Przychodzili rehabilitanci. Zrobiłem pierwsze kroki i już mentalnie zacząłem rwać się do sportu. Nastawiłem swoją głowę na tryb zadaniowy, identycznie jak na boisku, kiedy ze stanu 0:2 wychodziliśmy na zwycięstwo 3:2.
Zależało mu, by w miarę możliwości przy ograniczeniach i mimo tak dramatycznej sytuacji wrócić do normalnego życia. Do pracy i sportu i wielu innych pasji.
Dziś mówi, że to był eksperyment. Jedna wielka niewiadoma. Przy jego realizacji pomogło ogromne wsparcie ze strony mamy, ówczesnej partnerki Iwony oraz młodszego brata Krzyśka. Bez tych trzech osób prawdopodobnie by sobie nie poradził.
- Nie bałem się podejmować walki - przyznaje. - Pracowałem nawet więcej, niż wcześniej. Dziesięć lat po operacji, w 2012 roku, odważyłem się na pierwsze zawody triathlonowe. Skończyłem crossowy triathlon na Kaszubach - jedną czwartą Ironmana. Znałem ten sport już wcześniej, od początku lat 90. W treningach pomagało mi uprawianie sportu od dziecka, znajomość swojego organizmu i jego limitów.
Mam szczęście w tym olbrzymim nieszczęściu, że dostałem tę wielką szansę, że żyję i mogę o tym opowiadać. I taka jest, jak mówił profesor Zbigniew Religa, rola transplantacji. Chodzi o to, by człowiek, który dzięki niej żyje nie siedział w ciemnym kącie, w notorycznym strachu o swoje życie, ale wychodził do ludzi. Normalnie cieszył się życiem. I ja to realizuję w stu, a może nawet 116 procentach…
Grzegorz Perzyński
Potem jeszcze skończył kilka "połówek" oraz "ćwiartek" Ironmana.
W ubiegłym roku podniósł poprzeczkę. Zawody "pełnego" Ironmana to 3,8 km pływania po Zatoce Gdańskiej, 180 km na rowerze po bardzo wymagającej trasie kaszubskiej oraz maraton, czyli 42,2 km biegu. Wszystko po to, by zwrócić społeczną uwagę na problemy transplantologii.
Wcześniej napisał do Roberta Karasia, wielokrotnego mistrza w Ironmanie i rekordzisty świata w Ultra Triathlonie. Opisał swoją sytuację, spytał czy pomoże mu w przygotowaniu do startów. Karaś się zgodził.
Wystartował jako ambasador tego wydarzenia i zabrakło mu, jak podkreśla, tylko 20 kilometrów, by dobiec do mety w czasie 16 godzin. - Gdyby nie zwinęli mety, skończyłbym w założonym, turystycznym tempie - uśmiecha się. - Ale i tak zrobiłem niemały "transplant-szum", by pokazać, że transplantacja ratuje życie. I że dzięki decyzji kogoś, kto zgodził się kiedyś na oddanie swoich organów, dzisiaj żyję i ja.
Bo sport to nie wszystko
- Czy wie pani, że zajmujemy jedno z ostatnich miejsc w Europie pod względem liczby przeszczepów na milion mieszkańców? - pyta Grzegorz. - I że sytuacja covidowa jeszcze dodatkowo potęguje ten problem?
Nie mógł siedzieć bezczynnie. W 2020 roku założył, wraz z obecną partnerką Sylwią, Fundację Transplantację LIVERstrong. Początkowo chcieli skupić się na promowaniu idei transplantacji, ale covid pokrzyżował ich plany.
Okazało się, że co piąta osoba po przeszczepie (a wśród dializowanych co czwarta) była zagrożona śmiercią po zakażeniu koronawirusem. Stało się oczywiste, że przede wszystkim muszą działać na rzecz bezpieczeństwa pacjentów.
Dzięki uporowi Grzegorza udało się zmienić zasady kolejności szczepień przeciw Covid-19. Pacjenci po transplantacji zostali przeniesieni z grupy drugiej do pierwszej, szczepionej priorytetowo.
- Dwuosobowa fundacja bez żadnych kontaktów, zaplecza, finansowania przebiła się w ważnej sprawie do "wszystkich świętych" - w głosie Grzegorza słychać nutę dumy. - Brałem udział w posiedzeniach Sejmowej Komisji Zdrowia, Parlamentarnego Zespołu ds. Transplantacji. Zapraszaliśmy fachowców, którzy rekomendowali poszczególne dawki dla naszych pacjentów. W styczniu tego roku zorganizowaliśmy pierwszy raz w Senacie, w ramach obchodów Ogólnopolskiego Dnia Transplantacji, konferencję poświęconą transplantologii, w której uczestniczyli znani specjaliści z tej dziedziny. A przecież prowadzimy fundację "po godzinach", nadal nie zatrudniamy ludzi, nie mamy zaplecza i budżetu. Na szczęście ostatnio znaleźliśmy partnera, który sfinansował druk ulotek i kart oświadczeń woli. Rozdawaliśmy je podczas Openera, gdzie mieliśmy swoje stoisko w namiocie organizacji pozarządowych.
To wszystko w ramach kampanii społecznej „Od przeszczepienia do Ironmana. 20 lat po dramatycznej transplantacji wątroby”. Grzegorz Perzyński jest partnerem organizatorów imprez z cyklu Ironman - Ironman Poland. Podczas pierwszej, czerwcowej imprezy w Warszawie udało się rozdać dwa tysiące kart w pakietach startowych. Następna odbędzie się już 7 sierpnia w Gdyni, potem w Poznaniu. Tam wystartuje duet: Robert Motyka, współtwórca kabaretu Paranienormalni i dziennikarz sportowy Maciej Kurzajewski, którzy przyłączyli się do kampanii Grzegorza podczas akcji na rzecz transplantologii "Triathloniści - Organiści".
Cieszyć się życiem
Pierwszym człowiekiem na świecie, który po przeszczepie serca został Ironmanem był Amerykanin Derek Fitzgerald w 2015 roku. Po przeszczepie wątroby nikt tego jeszcze nie dokonał. Za niespełna miesiąc Grzegorz Perzyński znów zmierzy się z wyzwaniem Ironmana.
Mówi, że ma jeden problem. Od ponad roku szuka partnera, który gotów byłby użyczyć lub pożyczyć rower triathlonowy. W ubiegłym roku ciężki etap rowerowy o dużej sumie wzniesień pokonał na 15-letnim rowerze szosowym za 1500 zł , wymagającym zresztą naprawy napędu. Niestety, rynek jest trudny, brakuje sprzętu, a rowery triathlonowe są bardzo drogie. Poza tym idea propagowania dawstwa organów ciężko przebija się do potencjalnych sponsorów. Jest tyle nośnych tematów - chore dzieci, onkologia...
Perzyński przyznaje, że mógłby mieć spokój. Pracować dalej jako lektor języka angielskiego, amatorsko uprawiać sport, mieć czas dla siebie, zamiast rozdawać ulotki i pisać apele do polityków. A jednak wola walki jest silniejsza.To, co robi przyrównuje do wiercenia dziury w ścianie, kiedy powoli odpadają kolejne warstwy tynku i cegieł, odczarowując zaniedbaną transplantologię.
- Zawsze powtarzam, że nie chodzi tu o mnie, Grzegorza Perzyńskiego. Jestem jedynie przykładem pacjenta, który akurat tak się nazywa - tłumaczy. - Mam szczęście w tym olbrzymim nieszczęściu, że dostałem tę wielką szansę, że żyję i mogę o tym opowiadać. I taka jest, jak mówił profesor Zbigniew Religa, rola transplantacji. Chodzi o to, by człowiek, który dzięki niej żyje nie siedział w ciemnym kącie, w notorycznym strachu o swoje życie, ale wychodził do ludzi. Normalnie cieszył się życiem. I ja to realizuję w stu, a może nawet 116 procentach…
Napisz komentarz
Komentarze