Nie wiem czy autor rysunku solidaryzował się z tymi pragnieniami, czy też chciał je wykpić, tak czy siak, tego typu tęsknoty są na tyle powszechne, że warto się nad nimi pochylić. Albowiem przyjecie do wiadomości faktu, że nie ma ani takiego świętego, ani tym bardziej grzesznika, który mógłby tak sformułowane życzenie spełnić, może sprawić, że nasze czasy będą choćby odrobinkę lepsze.
Dlaczego? Bo żadnych starych, dobrych czasów nigdy nie było. To znaczy, owszem bywały one dobre, chwilami może nawet lepsze od obecnych, tyle że dla wybranych, a nie dla wszystkich. Zresztą to niezadowolenie tych, którym przypadały w udziale jedynie skąpe resztki z pańskiego stołu, albo jeszcze mniej, było jednym z kół napędowych zmian, jakich doświadczała ludzkość przez całe swoje dzieje. Natomiast większość bajdurzenia o „starych, dobrych czasach” wynika z braku należytej wiedzy historycznej, zastąpionej chciejstwem w interpretacji dziejów. Tu przypomina mi się rozmowa z moim dawnym kolegą, wówczas doktorem habilitowanym, a dziś już profesorem filozofii, który dowodził wyższości moralnej średniowiecznych chłopów przeżywających uniesienia duchowe w gotyckich katedrach, nad współczesnymi, wyjałowionymi pod każdym względem, konsumentami telewizyjnych reklam. Nie dociekając nawet skąd u kolegi wiedza o doświadczeniu religijnym XIV- czy XV-wiecznego plebsu (nie słyszałem o żadnych badaniach w tej dziedzinie, bo niby skąd źródła), zaproponowałem inne kryterium porównawcze: stan uzębienia wtedy i teraz. Kolega szybko zmienił temat.
Zaryzykowałbym wręcz tezę, że marzenie o „starych, dobrych czasach” jest jednym z największych nieszczęść ludzkości, bowiem skłania ludzi do działań irracjonalnych. Najlepszy przykład mieliśmy niespełna dwa miesiące temu, gdy wyborcy omamieni wizją powrotu „Wielkiej Ameryki”, oddali ster władzy patologicznemu kłamcy i narcyzowi, pozbawionemu choćby śladowych pierwiastków empatii. Ok, wiem że jeśli ktoś szuka empatii, to świat polityki nie jest najlepszym adresem, ale inni przynajmniej udają. To już coś, bo jak mawiał François de La Rochefoucauld – hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek. Trump takich hołdów nie składa. A nie, przepraszam, przed Wielkanocą sprzedawał, po 59,99 dolara za sztukę, własną (?) wersję „swojej ulubionej książki”, czyli biblii. To wystarczyło, żeby wzbudzić entuzjazm rzeszy komentatorów, także w Polce, którzy obwołali go obrońcą wartości chrześcijańskich. Zapominając przy tym, co bohater tej książki myślał o tych, którzy „mówią, ale sami nie czynią”.
I znów: możemy się spierać kiedy Ameryka była największa. W latach prosperity, bezpośrednio po II wojnie światowej? Ale czy to oznacza, że należy na powrót wprowadzić segregację rasową na Południu, prześladować osoby nieheteronormatywne czy karać nauczycieli, którzy wykładają teorię ewolucji? Jeśli chodzi o to ostatnie, to podobno w niektórych stanach nadal pojawiają się takie próby. Warto też przypomnieć, że w latach 50. amerykański sen o domku z ogródkiem na przedmieściu obejmował także schron przeciwatomowy pod tymże ogródkiem. Wielkość Ameryki realizowała się bowiem w sytuacji zimnej wojny z Sowietami. Przede wszystkim jednak w tamtych latach ludowe Chiny walczyły z głodem i ani im w głowie były rojenia o rywalizacji z USA na płaszczyźnie globalnej. Dziś to się trochę zmieniło. Samą polityką celną Trumpowi, ani nikomu innemu, nie uda się cofnąć Chin do epoki Mao. Natomiast wycofując USA z NATO może dać Putinowi nadzieję na realizację stalinowsko-chruszczowowsko-breżniewowskich planów wasalizacji całej Europy.
I z takimi właśnie obawami wkraczamy w ten 2025 rok. Jeśli ma nie być tak zły, jak się wydaje, że będzie, nie spoglądajmy w wyimaginowaną przeszłość, tylko szukajmy rozwiązań na miarę tych czasów i wyzwań.
Napisz komentarz
Komentarze