Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama Elektromobilność w komunikacji miejskiej Gdańsk

Diamentowy jubileusz Czerwonych Gitar. Powstali w gdańskim Cristalu

Z Czerwonymi Gitarami jestem cztery lata dłużej, niż z żoną (śmiech). A czy czuję te 60 lat na scenie? Czasami. Ale nadal śpiewamy wszystko na żywo, za każdym razem dając z siebie 100 procent energii, talentu i umiejętności - mówi Jerzy Skrzypczyk, lider zespołu, który powstał 3 stycznia 1965 roku w gdańskiej restauracji Cristal.
Czerwone gitary

Autor: archiwum zespołu

Czerwone Gitary to fenomen na polskiej scenie. Grupa powstała 3 stycznia 1965 r., w kawiarni Cristal w Gdańsku i trwa do dziś. A pan jest jedynym muzykiem występującym od samego początku. Staż w zespole ma pan dłuższy, niż w małżeństwie.

Rzeczywiście z Czerwonymi Gitarami jestem cztery lata dłużej, niż z żoną (śmiech). A czy czuję te 60 lat na scenie? Czasami. Ale nadal śpiewamy wszystko na żywo, za każdym razem dając z siebie 100 procent energii, talentu i umiejętności. Opowiem pani historię, która wydała mi się zabawna. Jesteśmy w Bostonie, podpisujemy autografy. Podchodzi pani w średnim wieku ze starą książeczką o Czerwonych Gitarach. Tak starą, że ma już pożółkłe stronice. Pani zwraca się do naszych młodych muzyków i mówi: patrzcie, panowie, ta książeczka prawie się rozpada, a wskazując na mnie mówi: - a pan Jurek się trzyma. Mnie najbardziej cieszy to, że nazwa Czerwone Gitary cały czas wywołuje przyjazny uśmiech na twarzach naszych słuchaczy. Zresztą nigdy nie byliśmy kontrowersyjni, skandalizujący. I przez to pewnie sympatia do nas nie gaśnie...

Pamięta pan to spotkanie w Cristalu? Jak było?

Mówiąc szczerze – niewiele. Na pewno to spotkanie było bardzo ważne, bo tam podjęta została decyzja o nazwie Zespołu i jego przyszłości. Ale głównie decydowali o tym muzycy, których pozycja była już ugruntowana na polskim rynku muzycznym. Przecież Heniek Zomerski, Jurek Kosela, Benek Dornowski i Krzysiek Klenczon grali przedtem w Niebiesko – Czarnych i ich doświadczenie był tu decydujące. Ja mogłem być tylko biernym świadkiem tych decyzji. Natomiast świetnie pamiętam sopocki Non Stop. Kultowe wtedy miejsce. Pamiętam choćby dlatego, że wszyscy spotkaliśmy tam nasze przyszłe żony.

Jerzy Skrzypczyk

Diamentowy jubileusz na scenie to nie byle co.

To wielkie wyzwanie i wiele związanych z tym emocji. Bo dopiero co skończyliśmy naszą trasę z okazji 55 lecia zespołu. A to dlatego, że w 2020 zagraliśmy zaledwie 4 koncerty i za względu na pandemię musieliśmy na blisko 3 lata opuścić polskie sceny i dopiero po tym okresie mogliśmy powrócić do jej kontynuacji. Dodając koncerty z okazji obu jubileuszy wyszło ich 249, bo do końca roku mamy już zajęty kalendarz.

Ale mimo 60 lat Czerwonych Gitar na scenie, to jednak w zespole jest dużo młodszej, świeżej krwi.

To zależy z jakiej perspektywy patrzymy. Jeden z muzyków jest już z nami 28 lat, a drugi 25. I to oni tworzą od lat dalszą historię zespołu. Jeszcze w starych czasach Czerwonych Gitar podsunąłem pomysł, żeby promować młodych wykonawców. Ale jakoś się nie przyjął. Dopiero kiedy do zespołu wrócili Jurek Kosela i Heniek Zomerski, zaczęliśmy szukać młodych, wartych tego muzyków, żeby ich wesprzeć. Teraz oprócz mnie, w zespole są Mieczysław Wądołowski, Arkadiusz Wiśniewski, i Marcin Niewęgłowski, którego poznaliśmy w 2001 roku, grając w Stargardzie Szczecińskim. Przy okazji tamtego koncertu zorganizowano konkurs na interpretacje piosenek Czerwonych Gitar. Byliśmy w jury i zdecydowaliśmy, że główną nagrodę otrzyma właśnie Marcin, wówczas 12-latek, grający na gitarze i śpiewający. A dzisiaj Marcin jest z nami. Świetnie gra na gitarze, i głos ma podobny do Seweryna. W Ameryce mówią o nim... Śpieweryn.

Ale nie zawsze było tak słodko. Bywały burzliwe lata w historii zespołu. Kłótnie, rozstania. 

Kłótni nie było, raczej spory, które trawią każdy zespół. A rozstania? Owszem. Nie raz i nie dwa byliśmy stawiani w trudnej sytuacji. Po raz pierwszy po tragicznej śmierci Krzysztofa Klenczona.

Ale najpierw Krzysztof musiał odejść z grupy. To zespół zdecydował, że Klenczon odejdzie, a Seweryn Krajewski zostanie.
Wie pani, dla nas to była wtedy bardzo trudna decyzja, koleżeńska i muzyczna. Ale trzeba było ją podjąć. Chociaż kiedy dziś na to patrzę, mając już pewną mądrość życiową i dojrzałość, wiem, że trzeba było szukać innych rozwiązań. Tak, żeby do tego rozstania nie doszło. Bo to był niezwykle silny duet kompozytorski. Ale stało się, jak się stało.

Drugi skład "Czerwonych Gitar"

A potem i tak Seweryn odszedł.
Szanowaliśmy jego decyzję. Nie chcesz dalej z nami grać? Trudno, masz swoje powody - myśleliśmy. Z tym, że to jego odejście postawiło nas w naprawdę dramatycznej sytuacji. Wydawało się, że już jest po zespole. I trzeba było nie lada wysiłku, żeby pociągnąć Czerwone Gitary dalej.

Pan się okazał spoiwem zespołu.

Bo tego chcieli nasi fani. Ta muzyka żyje cały czas w sercach naszych słuchaczy. I pozwolenie na to by tylko inni ją grali, było dla mnie nie do pomyślenia.

W latach 60. był ten pierwszy szczyt waszej popularności. Pan lubi tamte czasy wspominać?
Czasami twardy dysk mi się zawiesi i nie wszystko pamiętam (śmiech). Bardzo wiele dla popularności Czerwonych Gitar zrobili Beatlesi. Szaleństwo na ich punkcie doprowadziło do tego, że każdy kraj chciał mieć swoich Beatlesów. No i trafiła się taka fajna paczka chłopaków. Ubieraliśmy się podobnie jak oni. Krzysiek i Seweryn stanowili świetny duet kompozytorski, jak Lennon i McCartney. Była też smutna analogia, jak śmierć Krzysztofa i śmierć Lennona. Dużo można byłoby znaleźć wspólnego.

A pan był jak Ringo Starr? Perkusista ze skłonnością do wygłupów?
W zespole byłem postrzegany jako śmieszek. Ale jeszcze jedno łączyło mnie z Ringo Starrem. W pewnym momencie mieliśmy takie same perkusje marki Ludwig. Moja to prawdziwy zabytek, z 1964 roku. I bardzo kosztowny dla mnie. Wtedy ten instrument kosztował 65 tysięcy złotych. Zdaje się, że wartość tej sumy była taka sama jak dzisiaj. A za koncert dostawaliśmy 240 złotych. Proszę więc te 65 tysięcy podzielić przez 240. Musiałem zagrać około 300 koncertów, żeby ją spłacić. Troszkę pomogły mi koncerty za granicą, gdzie stawki było nieco wyższe. Więc spłaciłem szybciej. Ale za to jaką miałem satysfakcję, że grałem na takich samych bębenkach co Ringo Starr.

Mieliście takich fanów jak Beatlesi?
Młodzi ludzie naoglądali się filmów o Beatlesach i przenosili to szaleństwo na polskie warunki. Pamiętam, że w Pasłęku musieliśmy tarasować drzwi, żeby fanki nas nie rozgniotły. Otrzymywaliśmy tysiące listów. Jeszcze za czasów Krzyśka Klenczona ogłosiliśmy konkurs na tekst piosenki. I nadesłano nam 80 tysięcy tekstów. To były całe worki. Zatrudniliśmy sztab ludzi, żeby wybrali te najlepsze. I wybrali. Z tym że Czerwone Gitary nigdy ich nie wykorzystały. Ale Krzysiek Klenczon, już po rozstaniu z naszą grupą - tak.

Trzeci skład "Czerwonych Gitar"

Jak wyglądały wasze trasy? Byliście tak różni...
W Beatlesach też każdy był inny. Benek Dornowski to był dusza człowiek, ja bywałem śmieszkiem, Seweryn bywał naszym Słowackim, a Krzysiek Klenczon kowbojem. W początkowej fazie nie było scysji. Mieliśmy tak dużo sukcesów, że rosły nam skrzydła. Czasami bywało zabawnie. Siedzimy przy stoliku w olsztyńskiej restauracji. Obok Seweryna Ala Klenczonowa, czyli Bibi. Podchodzi facet i pyta: - Czy mogę panią prosić do tańca? Alicja mówi: - Dziękuję bardzo, ja nie tańczę. - Ale ja nie panią proszę, tylko tę panią - mówi facet i wskazuje na Seweryna. Seweryn miał wtedy piękne, długie włosy.

W latach 80. Czerwone Gitary zniknęły z polskiej sceny. Można było odnieść wrażenie, że zespołu już nie ma. A tymczasem wy jeździliście po świecie.
Przyszedł zespół Breakout, potem inne grupy. Czerwone Gitary przestały być modne. Ruszyliśmy w trasę po NRD. Tamten rynek chłonął nas jak gąbka. Nasze płyty sprzedawały się w milionowych nakładach. Żartujemy, że piosenka "Weißes Boot", znana w Polsce pod tytułem "Trzecia miłość - żagle", była tylko trochę u nich mniej popularna, niż hymn niemiecki.

Koncerty w Stanach Zjednoczonych też były.
Do Stanów mieliśmy jeszcze jechać w latach 60. Wtedy wyjazdy organizował Pagart - jedyna grupa eksportowo-importowa dla artystów. Powiedziano na w Pagarcie, że pojedziemy do Ameryki jako zespół Czerwone Gitary i jako zespół akompaniujący. Mieliśmy akompaniować wszystkim solistom z Polski, jacy tam tylko będą występować. Usłyszeliśmy, że jak będzie duet cyrkowy, to im też mamy podgrywać. No to stanęliśmy okoniem, mówiąc, że albo pojedziemy jako gwiazda, albo wcale. Długo trwały przetargi. I kiedy już nam termin wyznaczono, cofnięto nam wizy. Bo to był rok 1968 i Czechosłowacja. Dopiero po dwóch czy trzech latach wyjechaliśmy do USA. Tam spotkaliśmy się z Krzysztofem, który już mieszkał w Stanach. Było serdecznie, spontanicznie i... do rana.

Jerzy Skrzypczyk

A w Stanach czego najchętniej słuchano?
Podobnie jak w Polsce, wszystkiego. No, może "Biały krzyż" był wyjątkowo traktowany. Pamiętam, jak śpiewaliśmy w klubie polonijnym. Było ciasno. Widownię mieliśmy niemal na wyciągnięcie ręki. I podczas wykonywania "Białego krzyża" spojrzałem na płaczące osoby. Niektórzy nawet wychodzili, nie wytrzymując tych emocji. Widząc to, sam miałem kluchę w gardle. A w tej piosence śpiewam najwyższe partie. No i z tą kluchą nie dawałem rady. Zabawne, ale nazwa Czerwone Gitary nie zawsze była dla nas nazwą szczęśliwą za granicą. Pierwszy raz do Związku Radzieckiego pojechaliśmy jako wokalno-instrumentalny zespół z Polski. Potem dowiedzieliśmy się, dlaczego. Bo tam czerwony może być sztandar, czerwona może być krew, ale nie gitary. W niektórych miastach w Ameryce też nie przechodziło im przez usta słowo czerwone. Bo jak czerwony to komunistyczny. Zmieniano nam więc nazwę na Purpurowe Gitary. Tak było bezpieczniej.

Scena to taki eliksir młodości dla pana?

Tak właśnie jest. Nie wyobrażam sobie siebie przed telewizorem, w szlafroku i kapciach, rozmyślającego o minionych latach. Człowiek ciągle jest w podróży, w dodatku z młodszymi ludźmi… Dużo się dzieje.

Mam pan swój ulubiony koncert?

Wydaje mi się, że to koncert jubileuszowy na 40-lecie Czerwonych Gitar w sopockiej Operze Leśnej. Ta integracja publiczności z nami była taka, że do dziś na samo wspomnienie mam ciarki na skórze. Publiczność była jak ten dwunasty zawodnik podczas meczu albo piąty członek zespołu. Takich koncertów się nie zapomina.

A gdyby pan miał wybrać jeden przebój Czerwonych Gitar?

Marcin Niewęgłowski, który z nami układał program na jubileusz 60-lecia powiedział: - wiecie, na czym polega nasz problem? Na czym? - pytam. Na tym, że Czerwone Gitary mają za dużo przebojów. Musimy rezygnować z piosenek, które są znane i lubiane. Wiadomo, musimy zaśpiewać te kilkanaście złotych przebojów jak „Matura”, „Tak bardzo się starałem” czy „Historia jednej znajomości” itd. Ale jest jeszcze kilkanaście piosenek, które są też warte zaśpiewania i na które publiczność czeka. Którą wyrzucić, którą zostawić? To nasz ból głowy. Bo koncert trwa tylko dwie godziny.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama