Ziemie Odzyskane, Ziemie Zachodnie i Północne, czasem niektórzy mówią też: Kresy Zachodnie. Jak nazywać te tereny, które Polska uzyskała po II wojnie światowej?
Wszystko zależy od tego, co chcemy opowiedzieć. Jeśli skupiamy się na historii tych regionów, to oczywiście najfajniej mówić o Warmii i Mazurach, albo osobno o Warmii i Mazurach, o Pomorzu, o Śląsku i o Zachodnim Pomorzu. Natomiast jeśli chcemy opowiedzieć pewne doświadczenie, które było wspólne dla tych wszystkich obszarów po 1945 roku, to moim zdaniem nie uciekniemy od terminu Ziemie Odzyskane. To jedyny termin, który funkcjonuje nie tylko w literaturze, ale przede wszystkim w żywym języku – czy go lubimy, czy nie. Nawet jeśli zdajemy sobie sprawę z tego, że to nie do końca były ziemie odzyskane.
No właśnie, bo w tej nazwie ukryta jest idea rzekomej prapolskości tych terenów.
Oczywiście, jeśli chodzi o genealogię, to jest nazwa czysto propagandowa. Natomiast było parę takich nazw, które też miały taki charakter, a jednak przetrwały. Na przykład Galicja była terminem stworzonym przez Austriaków. Nowy Jork też można byłoby dzisiaj uznać za nazwę postkolonialną, bo wymyślili ją Anglicy, na pamiątkę swego miasta w metropolii. Z czasem ten kolonialny aspekt zanikł i ta nazwa stała się, że tak powiem, wyczyszczona z tej przeszłości. Mam wrażenie, że tak mogłoby być z Ziemiami Odzyskanymi. Choć – drugiej strony uczestnicząc teraz w spotkaniach autorskich, widzę, że ta kwestia wciąż bardzo ludzi emocjonuje.
W PRL akcentowano właśnie ten powrót, że tak wyglądała mapa ziem polskich za pierwszych Piastów. Natomiast w III RP takin argument w zasadzie nie padał. Milcząco przyjmowano, że to terytorium nam się należy, i tyle. Z drugiej zaś strony wynikła pewna potrzeba, żeby jednak mówić o ich odmienności.
Ta potrzeba była przede wszystkim widoczna w wielkiej misji odkrywania tego, co poniemieckie. Dzięki niej proces tworzenia tożsamości tych regionów nabrał nowego tempa. I choć ten filar poniemiecki wydaje mi się bardzo ważny dla tego procesu, mam wrażenie, że trochę zabrakło opowieści o doświadczeniu pokoleń powojennych, szczególnie tych dorastających już w nowej Polsce. Dlatego też sam staram się o tym dużo pisać, tak by włączyć również ich osiągnięcia w to, co moglibyśmy nazwać tożsamością naszych regionów.
Wróćmy jeszcze do samego początku. Żeby te ziemie mogły zostać „odzyskane” dla Polski, zasiedlone przez Polaków, trzeba było wysiedlić mieszkających tam od wielu pokoleń Niemców. I nie ma właściwie w polskiej pamięci historycznej śladu poczucia winy z tego powodu.
To prawda. Choć temat jest znany, takiego rachunku sumienia nikt nie zrobił. Poczucie sprawiedliwości wynikające z wojennych krzywd dokonanych przez Niemców pozostaje tak dominujące, że myślę, że żadna z ważnych osób publicznych w Polsce nie zdecydowałaby się powiedzieć, że to wysiedlenie, to był błąd. Natomiast jeśli chodzi o naukę, to takie głosy się czasami pojawiają. Profesor Piskorski, jeden z największych znawców historii Ziem Odzyskanych, zastanawia się, co by było, gdyby np. jakiś procent Niemców jednak pozostał. Jakie to mogłoby być fenomenalne dla rozwoju tych ziem, bo przecież to byli ludzie, którzy bardzo dobrze znali te tereny i mogliby pomóc w projekcie ich integracji z Polską. Niestety, nie dowiemy się, jak by to wyglądało, bo ta wymiana ludności była niemal stuprocentowa.
Myślę, że po doświadczeniu okupacji takie rozwiązanie byłoby zbyt trudne do zaakceptowania przez ludność polską.
Oczywiście, ta krzywda była tak ogromna, że usprawiedliwiła jedną z największych czystek w etnicznej historii ludzkości. Wysiedlenia na taką skalę to było coś bezprecedensowego.
Ale kiedy niedawno PiS próbowało podsumować polskie straty wojenne, odgrzewając temat reparacji, fakt otrzymania przez Polskę tych ziemi, nie został uwzględniony w tych obliczeniach.
Faktycznie ten raport, który był podstawą domagania się reparacji, praktycznie w ogóle nie wspomina Ziem Odzyskanych. Dopiero w aneksie autorzy stawiają autorzy stawiają tezę, że nawet gdybyśmy przyjęli, że Ziemie Odzyskane są rekompensatą ze strony Niemiec – choć według nich nie są, bo autorzy uważają je za zadośćuczynienie (też niepełne) za utratę Kresów na wschodzie – to nawet wtedy nie zrekompensowałyby nam one strat wojennych. Te wyliczenia są o tyle wątpliwe, że odwołują się do stanu z 1945 roku, czyli jaki był wtedy tabor kolejowy, stan fabryk, lasów i tak dalej. Zastanawiam się jednak dlaczego w tym ujęciu nie wzięto pod uwagę sukcesu, jakim mimo wszystko była historia Ziem Odzyskanych? Sukcesów czterech pokoleń, które tutaj mieszkały, zakładały różne przedsiębiorstwa, uczelnie, instytucje. Chciałbym, żeby jednak ktoś na to spojrzał z tej perspektywy i ten sukces jednak docenił.
A jak pan ocenia stopień „zrośnięcia się” tych ziem z resztą Polski po prawie 80 latach?
Właśnie refleksja nad deficytem zrośnięcia się, niedopasowaniem, skłoniła mnie do podjęcia tego tematu. Widać to choćby w infrastrukturze. Przez wiele dziesięcioleci dojazd z Wrocławia do Warszawy był sporym wyzwaniem. A ze Szczecina do Warszawy wciąż nie mamy szybkiej drogi. Badam to niezrośnięcie się także na polu kultury. Zastanawiam się na przykład w jakiej roli w warszawskich muzeach czy kościołach funkcjonują dzieła sztuki z naszych terenów. Czy Warszawa rości sobie do nich prawa z tego tytułu, że podbiła te tereny, czy dlatego, że czuje się jakoś za nie odpowiedzialna? Ale jeśli to drugie, to dlaczego wiele z tych dzieł sztuki wisi w warszawskich kościołach incognito, jak choćby obrazy Michaela Wilmanna? Jest pewna dwuznaczność w traktowaniu kultury tych terenów: czy ona jest nasza, czy też jest ona kulturą ziem podbitych? O ile bowiem Wit Stwosz, który nie był Polakiem, został włączony do polskiego imaginarium, tak artyści działający na przykład na Śląsku w epoce baroku – niekoniecznie, i dalej są traktowani jako sztuka obca.
Wit Stwosz, w przeciwieństwie do nich, tworzył dla polskiego dworu...
Być może przyszedł czas na bardziej inkluzywne postrzeganie polskości, nie tylko przez pryzmat polskiego dworu. Zaciekawił mnie też ostatnio temat dysproporcji pomiędzy tym, co napisano o ziemiach, które leżały w orbicie polskości, nawet jeśli przed wojną do Polski nie należały, jak np. Gdańsk, a powiedzmy Słupskiem, który chyba w ogóle w podręcznikach historii się nie pojawia. Ciekawa jest kwestia nazewnictwa. Z jednej strony mamy województwa śląskie i pomorskie, z drugiej dolnośląskie i zachodniopomorskie, choć wydawać by się mogło, że bardziej logiczne byłyby nazwy górno- i dolnośląskie oraz wschodnio- i zachodniopomorskie. Te przymiotniki w nazwie sugerują, że mamy tu do czynienia z jakimś bytem niepełnym – nie do końca Śląskiem czy nie całkiem Pomorzem.
Zaskakujące dla mnie były pańskie analizy dotyczące różnic po obu stronach dawnej granicy wersalskiej, oddzielającej Polskę i Niemcy w okresie międzywojennym. Przywykliśmy do tego, że przy różnych okazjach pokazuje się jak trwałe są wciąż różnice między dawnymi zaborami. Ale o istnieniu tej „czwartej” granicy – przyznaję – nie pomyślałem.
Tak, ona jest widoczna w krajobrazie, w architekturze, ale także w preferencjach wyborczych, a szczególnie w kwestii frekwencji. Jak popatrzymy na ostatnie wybory parlamentarne, czy wcześniejsze, prezydenckie, widzimy, że na pasie pogranicza między Dolnym Śląskiem, a Wielkopolską mamy, między sąsiadującymi powiatami, różnicę we frekwencji często przewyższającą 10 punktów procentowych, na niekorzyść okręgów położonych na Ziemiach Odzyskanych. To jest bardzo wyraźne odwzorowanie. To samo widzimy na granicy między województwem warmińsko-mazurskim a mazowieckim. Zresztą jak popatrzymy na frekwencję na Pomorzu, to ona także maleje – im bardziej się przesuwamy na zachód województwa.
Mówiąc, czy pisząc o mieszkańcach ziem zachodnich, myślimy o nich przede wszystkim, jako potomkach wysiedlonych kresowiaków czy ewentualnie ofiarach akcji Wisła. Tymczasem większość z nich trafiła tam z centralnej Polski i to dobrowolnie – szukali tam lepszego życia. Jak w związku z tym tłumaczyć te różnice? Wykorzenieniem?
Na pewno wykorzenieniem, a także takim podejściem pionierskim, kultywującym zaradność, ideę, że musimy sobie sami dać radę, co czasami wiąże się z dość swobodnym stosunkiem do prawa, bo „jak my o siebie nie zadbamy, to nikt o nas nie zadba”. To mogło mieć też wpływ na zaangażowanie społeczne, polityczne. Tych czynników jest oczywiście bardzo dużo, nie chciałbym, żeby tylko ten jeden tutaj wybrzmiał. Wiadomo, że na to nałożyła się też trudna sytuacja na terenach popegeerowskich, kwestie infrastrukturalne oraz samo umiejscowienie komisji wyborczych. To wszystko mogło mieć znaczenie. Natomiast faktem pozostaje, że ta różnica, jeśli chodzi o frekwencję wyborczą, jest bardzo wyraźna.
A mówimy przecież o czwartym pokoleniu.
To wydaje mi się najciekawszym wątkiem, że pewne mechanizmy, pewne kody kulturowe, mają taką moc międzygeneracyjną, że potrafią nie mieć końca. Wspominam w książce analizę Zdzisława Macha, dotyczącą społeczności Lubomierza, niewielkiego miasteczka, w którym kręcono „Samych swoich”. Mach pokazuje, że mechanizmy wyobcowania i apatii społecznej są międzypokoleniowe. Osadnicy z 1945 mieli do swojego nowego miejsca życia stosunek trochę eksploatacyjny, ale też w kolejnych pokoleniach zdarzały się akty wandalizmu, braku poszanowania miejsca, w którym ci ludzie mieszkali. Moja książka w dużej mierze jest właśnie o tym jak z tymi „demonami”, czy traumami z przeszłości, próbujemy sobie radzić dzisiaj, w czwartym pokoleniu. Oczywiście one nas w całości nie definiują, ale nadal są elementem naszej tożsamości, któremu warto się przyjrzeć.
Pierwszy istotny zwrot miał miejsce około trzech dekad temu, kiedy wśród mieszkańców tych ziem zaczęło się zainteresowanie wcześniejszymi, niemieckimi dziejami ich małych ojczyzn. Ale pojawiło się także odkrywanie własnych rodzinnych historii, które były przemilczane bądź wyparte. Pan sam przyznaje się do takiej w swojej rodzinie.
Ten sukces odkrywania poniemieckiego dziedzictwa jest, według mnie, bardzo ważny dla tworzenia tej tożsamości. Natomiast to nie jest koniec jej poszukiwania. Cały czas się pojawia pytanie, dlaczego tak mało wiemy o mieszkańcach naszych miast z lat 50., 60. czy 70. Dlaczego ten etap tworzenia się tej tożsamości został gdzieś zmarginalizowany? Dlaczego w tej opowieści o tożsamości brakuje wiedzy o tym, że tę społeczność tworzyli nie tylko profesorowie, ludzie kultury i potomkowie dawnej elity, ale że często to byli też ludzie pochodzenia chłopskiego, przybywający z centralnej Polski. Pytanie brzmi: na ile ich los moglibyśmy też włączyć w budowanie tej tożsamości?
Profesor Wojciech Browarny zauważa w mojej książce, że to zachłyśnięcie się tym, co poniemieckie, nosiło jednak pewne znamiona tworzenia się nowej klasy mieszczańskiej, która potrzebowała swojej historii, swojego nowego rodowodu. Czy my w tym właśnie nurcie zachwycania się niemieckimi filiżankami, sztucami i zabytkami nie zapomnieliśmy o tym, co teoretycznie powinno być nam bliższe, czyli pokoleniach rodziców i dziadków? Chciałem wyjść w tej książce poza poszukiwanie „poniemieckiego”. Mam bowiem wrażenie, że mamy do opowiedzenia znacznie więcej. I wcale nie wszystko jest estetyczne i warte chwalenia się. Pewne tropy przywodzą wręcz na myśl społeczeństwa postkolonialne. Oczywiście zupełnie inny los jest Gdańska, Wrocławia, a zupełnie czymś innym jest prowincja, której chciałem poświęcić w książce trochę więcej miejsca.
Jako gdańszczanin, nie mogę nie zapytać o nasze miasto. Przed chwilą pan wymienił je na jednym oddechu z Wrocławiem, ale w pańskiej książce Gdańska praktycznie nie ma.
Tak, podobnie jak nie ma za dużo Śląska. A to dlatego, że skupiam się na tych miejscach, które były najbardziej marginalizowane. A więc terenach, które znajdują się na zachodniej ścianie oraz w mniejszym stopniu Warmii i Mazurach. Tam kolektywizacja rolnictwa przebiegała w najbardziej ostrym wydaniu. To były tereny, gdzie rozmieszczono najwięcej baz wojsk radzieckich. To były też tereny, gdzie poziom przestępczości do dzisiaj jest najwyższy, a najniższa jest frekwencja wyborcza. Gdzie zamiast o realnych wartościach kulturowych mówi się o tajemniczości, o niesamowitości, o bajkowości, jakichś mitycznych „złotych pociągach”, itp. To są zjawiska, które noszą pewne znamiona postkolonialne i na nich przede wszystkim chciałem się skupić. Gdańsk od stuleci należy do polskiego imaginarium, ale już Gorzów, Zielona Góra, czy Szczecin – nie.
Czy da się określić kiedy u mieszkańców Ziem Odzyskanych ustał lęk przed ich odebraniem przez Niemcy?
Właśnie to jest niesamowite, że już drugie pokolenie nie miało żadnych lęków. W książkach pisanych przez historyków bardzo często wskazuje się na rok 1970 i układ z RFN. To jednak zupełnie nie współgra z tym, co wynika z moich ustaleń. Moi rozmówcy, urodzeni już na tych ziemiach, czuli się tu zupełnie zadomowieni już w latach 60. Nie mieli poczucia wyobcowania. Szukali normalnego życia, możliwości robienia kariery, szukali domów, mieszkań itd. To poczucie zagrożenia bywa mitologizowane. Ja przynajmniej się z takimi głosami nie spotkałem. Nawet krajobraz, poniemiecka architektura, nie wydawały im się czymś obcym. Piotr Siemion mówił mi, że dla niego wrocławski modernizm to była prawdziwie polska architektura, a jadąc do Warszawy czuł się obco wśród tamtejszej zabudowy.
A teraz, kiedy pierwszy raz od 80 lat wojna jest tak blisko, a Putin grozi, że Ziemie Obiecane to był dla Polski prezent od Związku Radzieckiego i mamy uważać, bo możemy go stracić?
Od tej wypowiedzi zaczynam też książkę. Oczywiście to jest nowa sytuacja. Natomiast przyszłość jest nieprzewidywalna, trudno powiedzieć na ile Polska mogłaby być na serio zagrożona. Nie wydaje mi się jednak, żeby polityka Rosji, nawet jeśli przyjmiemy, że te ziemie są darem Stalina, mogłaby odnowić kwestie ich przynależności. Wydaje mi się, że jest tylko rozgrywka propagandowa.
Domyślam się, że na Ziemiach Odzyskanych zainteresowanie pana książką jest duże. A co jeżeli chodzi o „starą” Polskę?
Dla mnie bardzo ważne było, żeby ukazała się ona w warszawskim wydawnictwie, żeby to był głos, który będzie słyszalny w całej Polsce. Oczywiście chciałbym, żeby czytelnicy z Ziem Odzyskanych odnaleźli swoje emocje w tej książce, ale równie ważne jest dla mnie to, żeby ludzie z centralnej Polski poczuli potrzebę pewnego rachunku sumienia: na ile te ziemie przez 80 lat były traktowane jako pełnoprawna część Polski, ile było tam marginalizacji, polityki, która bardziej eksploatowała, niż dawała rozwój? Czy i na ile do dzisiaj centrum rozliczyło się na przykład z wywiezionych zabytków?
Słabo. W Gdańsku też coś o tym wiemy.
No właśnie. Dlatego chciałbym bardzo, żeby warszawiak, który pójdzie do Muzeum Narodowego albo któregoś warszawskiego kościoła, zadał sobie pytanie: dlaczego obraz, na który patrzy od wielu dekad, i który wydawał mu się najbardziej warszawski z możliwych, nie został choćby opatrzony adnotacją, że pochodzi z Ziem Odzyskanych. Albo dlaczego ktoś, kto przychodzi do poznańskiej katedry, nie wie, że ołtarz, na który patrzy od dekad jest ołtarzem przewiezionym tu po 1945 roku. To są rzeczy, które chciałbym, żeby wybrzmiały.
Napisz komentarz
Komentarze