W niedawnym sondażu „Rzeczypospolitej” ponad 70 procent respondentów odpowiedziało, że wybory do Parlamentu Europejskiego są ważne lub bardzo ważne. A jednak większość analityków spodziewa się, że frekwencja 9 czerwca będzie jeszcze słabsza niż w wyborach samorządowych, czyli zdecydowanie poniżej 50 proc. Co trzeba zrobić, by zachęcić Polaków i Polki do głosowania?
Po pierwsze Parlament Europejski musiałby się stać parlamentem w pełnym znaczeniu tego słowa znaczeniu. Teraz bowiem tylko częściowo pełni funkcje typowe dla władzy ustawodawczej. Gdybyśmy nabrali przeświadczenia, że w sposób bezpośredni nasza przyszłość zależy od decyzji, które w tym parlamencie zapadną, bylibyśmy bardziej skłonni do udziału w wyborach. Druga rzecz wiąże się generalnie z naszym stosunkiem do świata zachodniego. Jesteśmy bardzo mocno okcydentalistycznym społeczeństwem, natomiast Zachód postrzegamy nie realistycznie, ale w kategoriach niemal mitycznych. Nie chcemy przyjąć do wiadomości tego, że bycie częścią świata zachodniego, w tym przypadku Unii Europejskiej, oznacza także wyrzeczenia, podnoszenie kosztów. Tak jak członkostwo w NATO oznacza gigantyczne wydatki zbrojeniowe, a czasem także uczestnictwo w kontrowersyjnych operacjach militarnych, tak przynależność do Unii wiąże się też z płaceniem do wspólnotowego budżetu, czy też z udziałem w regulacjach kwestii imigracyjnych. Jednym z tych kosztów jest też obowiązek udania się raz na pięć lat do najbliższego lokalu wyborczego i zagłosowania. Nam tej świadomości trochę brakuje. Chcielibyśmy mieć wpływ na to, jak wygląda świat zachodni, samemu nie udając się do urn. Mówiąc w skrócie, po prostu chyba brakuje nam świadomości mechanizmów polityki i życia społecznego.
W takim razie ktoś powinien chyba wziąć na siebie obowiązek edukacji społeczeństwa. Tylko kto: szkoła, media, sami politycy?
Jak najbardziej szkoła. Póki co żyjemy w kraju, w którym ograniczono wiedzę o społeczeństwie, zastępując ją dziwadłem pod nazwą „historia i teraźniejszość”, podczas gdy to WOS powinien być, obok historii, jednym z kluczowych przedmiotów, jeśli chodzi o przedmioty humanistyczne. I tam taka elementarna edukacja powinna mieć miejsce, bo tylko szkoła, z jej walorem w powszechności i egzekwowalności obowiązku, może dotrzeć do świadomości wtedy, kiedy ta świadomość się dopiero kształtuje. Co nie znaczy oczywiście, że efekty byłyby natychmiastowe. Bez takich elementarnych podstaw jednak trudno sobie wyobrazić, żeby inne formy nawoływania do uczestnictwa w wyborach, czy to przez media, przez polityków, organizacje pozarządowe i tak dalej, mogły przynieść efekt, jeśli obywatel czy obywatelka nie będzie wiedział w zasadzie o co w mechanizmie wyboru europarlamentu chodzi.
Ale czasami takie akcje profrekwencyjne, czy to inicjowane przez organizacje społeczne, czy nawet same partie polityczne, przynoszą skutki. Byliśmy tego świadkami jesienią ubiegłego roku.
Tak, ale zauważmy, że tamten przykład wiąże się z kontekstem wewnętrznym, wyborami krajowymi, a także z bipolarnym systemem partyjnym, w którym się odnajdujemy. Natomiast jeśli nie istnieje stosowny grunt społeczny, to trudno sobie wyobrazić powtórkę. Pierwszy raz tego typu działania były udane niedługo po wejściu Polski do Unii, trochę też na fali sprzeciwu wobec pierwszych rządów PiS przy okazji wyborów 2007 roku. Dzisiaj też trochę mamy przeświadczenie, że żyjemy w czasach niezwykłych i niekoniecznie chodzi tu o pozytywne rzeczy, które wokół nas się dzieją. To też z pewnością sprzyja partycypacji wyborczej. Ale to przypomina trochę budowanie domu zaczynając od dachu. W rezultacie wychodzi dość chwiejna konstrukcja, dopóki nie zbuduje się solidnych fundamentów. Tymi fundamentami powinna być wiedza szkolna i później bazująca na niej świadomość obywatelska.
A nie jest też trochę tak, że jednym z pierwszych skojarzeń, jakie przeciętny obywatel ma, kiedy słyszy: „eurowybory” czy „europarlamentarzysta”, to są te niebotyczne, z punktu widzenia większości obywateli, pieniądze wypłacane posłom? To też może budzić niechęć, czy nawet zawiść.
Z całą pewnością politykom nie służą tego typu informacje. Zarazem brak takich informacji jeszcze bardziej by tę politykę delegitymizował. Więc w tym wypadku jednak niezbyt możemy coś zrobić. Trudno by na przykład dostosować zarobki europosłów do poziomu życia i poziomu dochodów w krajach, które reprezentują, bo wówczas możliwości działania poszczególnych europosłów byłyby skrajnie nierówne. Europosłowie z Beneluksu czy z państw nordyckich byliby niebywałymi krezusami. Natomiast Rumunii, Bułgarzy czy Polacy pariasami, niemogącymi prawie nic zrobić, niczym posłowie w XIX wieku, stołujący się u swoich wyborców. Na to jednak żadnego remedium nie znajdziemy.
Posłowie stołujący się u swoich wyborców? A gdzie tak było?
Na przykład w Niemczech, co było między innymi jedną z inspiracji do wprowadzenia diet poselskich, które istniały już w niektórych innych państwach. Wtedy funkcjonowały jednomandatowe okręgi, więc one były stosunkowo niewielkie. A wielu posłów socjaldemokratycznych, to byli biedni związkowcy czy dziennikarze. Ich wyborcy też, że tak powiem, groszem nie śmierdzieli i nie byli w stanie im dofinansowywać pracy poselskiej, więc bywało tak, że rzeczywiście wyborcy czasem zapraszali posłów do siebie. W 1906 pod naciskiem SPD wprowadzono wreszcie diety. Skądinąd w Galicji istniało pojęcie „kiełbasy wyborczej”, które wiązało się z problemem kampanii kandydatów w wyborach kurialnych, gdzie też urządzano przyjęcia.
Czyli kiełbasa wyborcza to nie było coś, czym kandydat karmił swoich potencjalnych wyborców, tylko czym wyborcy karmili kandydata?
W zasadzie tak, ale nie oznaczało to wtedy niespełnionej obietnicy wyborczej. Ale w Stanach Zjednoczonych przecież jest tak, że można kupić kolację z kandydatem na prezydenta. To forma zbierania pieniędzy przez polityka.
Można usłyszeć opinie, że w tych nadchodzących wyborach żadna z liczących się w Polsce sił politycznych de facto nie jest proeuropejska, ponieważ nikt nie ma na sztandarach wprowadzenia euro, wprowadzenia Zielonego Ładu czy partycypacji w polityce migracyjnej. Jak pan to widzi?
Powiedziałbym, że woluntaryzm niekoniecznie byłby proeuropejski. To znaczy złożenie obietnic, o których z góry wiadomo, że są niemożliwe do realizacji, byłoby skrajnie nieodpowiedzialne. Poza tym wizje przyszłości Europy są różne, a także wizje jednoczenia Europy nie we wszystkim są takie same. Mało gdzie występuje euroentuzjazm na polskim poziomie. Więc dobrze byłoby, żeby polscy politycy nie licytowali się w symbolicznych kwestiach, kto jest bardziej europejski, tylko pokazali realne możliwości rozstrzygnięcia różnego rodzaju problemów. Włącznie z problemami migracyjnymi – jaką mamy prowadzić politykę w tym względzie. I nie chodzi wyłącznie o nasz stosunek do tego, co w tej materii jest wymyślane w Brukseli. Te kwestie wiążą się przecież także z nadchodzącą nieuchronnie zapaścią demograficzną na niewyobrażalną skalę, którą zresztą już widać w niektórych polskich przedszkolach. Dobrze byłoby także, gdybyśmy się odnosili do różnych dyskusji toczonych w innych krajach, żebyśmy nie ulegali łatwym stereotypom. Vide Słowacja, gdzie za populistę uznawany był – ledwo żyjący w tej chwili, w sensie dosłownym – premier, który wprowadził ten kraj do strefy euro. Brak świadomości tego faktu pokazuje, jak niska była wiedza w Polsce na ten temat. Natomiast jedno nie ulega wątpliwości, że bez względu na euro samo w sobie, jako społeczeństwo stoimy przed koniecznością udzielenia odpowiedzi na pytanie, czy Polska będzie uczestniczyć w pogłębianiu integracji europejskiej czy nie. Z wszystkimi tego konsekwencjami: i dobrymi, i kontrowersyjnymi. Ale takiej odpowiedzi po prostu będziemy musieli udzielić. Wbrew nadziejom olbrzymiej części polskich polityków, zwłaszcza prawicowych, wojna na Ukrainie nie wzmocniła pozycji Polski. Wszelkie Międzymorza i tego typu koncepcje legły z hukiem w gruzach. Natomiast Niemcy i Francja wykorzystały tę wojnę – po fiaskach pierwszych prób pokojowych w ich wykonaniu – do tego, żeby przyspieszyć, żeby pod hasłami domniemanego zagrożenia militarnego dla Europy pogłębić integrację europejską. Może nam się to podobać, może to nam się nie podobać, ale do tego będziemy musieli się odnieść i wziąć w tym udział. Albo nie wziąć w tym udziału. I w tym sensie czeka nas wybór. Obecne wybory są pośrednim krokiem do dokonania takiego wyboru. I dyskusja o Zielonym Ładzie czy o polityce migracyjnej pokazuje, że każda decyzja, jaką podejmiemy w tej materii, będzie decyzją, za którą trzeba będzie zapłacić.
Nietypowy sposób podziału mandatów w eurowyborach
Reguły wyborów do Parlamentu Europejskiego są proste i skomplikowane zarazem. Polsce przypadają 53 mandaty do 705-osobowego gremium. Głosujemy w 13 okręgach, które z grubsza pokrywają się z podziałem na województwa (wspólne okręgi tworzą zachodniopomorskie z lubuskim, warmińsko-mazurskie z podlaskim, świętokrzyskie z małopolskim i dolnośląskie z opolskim, a okręg warszawski „wyjęty” jest z mazowieckiego). Nie sposób jednak określić z góry ilu posłów wejdzie, z konkretnego okręgu. Najpierw sumuje się bowiem głosy poparcia na wszystkich kandydatów w całym kraju i dzieli na poszczególne partie czy komitety. Mandatów nie dzieli się zatem w okręgach, ale wszystkie wspólnie. Dopiero kiedy już wiadomo, która partia wprowadzi ilu posłów, mandaty „wędrują” do okręgów według liczby (a nie procentu) głosów oddanych na partię w danym okręgu. Powoduje to, że mniej liczebne okręgi „stoją” dalej w kolejce po mandat. Teoretycznie może się nawet tak zdarzyć, że z danego okręgu do Strasburga nie pojedzie żaden poseł.
Województwo pomorskie w 2004 reprezentowało w PE dwoje europosłów (Anna Fotyga – PiS i Janusz Lewandowski – PO). W kolejnych kadencjach mieliśmy już trzech deputowanych, po dwóch z Platformy i jednego z PiS.
Partnerem cyklu jest Komisja Europejska
Napisz komentarz
Komentarze