„Wychodzi z domu koło ósmej/w czarnym kapeluszu/ Idzie po bułki, rzodkiewki i biały ser na śniadanie” – tak zaczyna się pani wiersz – „Pisarz z Moreny”.
Cóż, tak zaczyna się zwykle nasz dzień. Mąż idzie rano do sklepu po bułki, warzywa, owoce... Raz sąsiad mnie zaczepił: „Jesteście państwo przyczyną awantur w naszym domu! Moja żona wygląda rano przez okno i mówi do mnie z wyrzutem: O, zobacz! Profesor Chwin znów idzie po bułki... A ty jeszcze śpisz!”. Potem zastanawialiśmy się, czy dla świętego spokoju nie byłoby lepiej, gdyby mąż chodził po bułki inną drogą albo przynajmniej o innej porze.
Kiedyś spotkałam pana profesora w warzywniaku. Kupował kartofle, na placki, „nie za duże, ani nie za małe”, tłumaczył ekspedientce, „o takie prosiła żona”…
Trochę zasłonił się żoną, bo przecież sam ziemniaki na te placki trze. W warzywniaku kupuje też owoce. Latem przygotowujemy mnóstwo przetworów. Głównie konfitur i dżemów. Blisko trzysta słoików każdego roku. Mąż też smaży, zwłaszcza gruszkowe, bo samo obieranie gruszek sprawia mu wyraźną przyjemność. Kupuje też kilogramy wiśni, szczególnie, gdy znajdzie ładne i tanie…
„Potrafi przejść dwa kilometry/by kupić taniej o pięćdziesiąt groszy/kilo pomidorów” – to też z wiersza.
A wiśnie drylujemy razem całymi dniami. Jedna nasza znajoma przekonana, że nas to męczy, sprezentowała mężowi drylownicę. A on na to: „Chcesz nam zabrać całą przyjemność długiego gadania przy drylowaniu?”.
CZYTAJ TEŻ: Stefan Chwin: Mamy w Polsce 7 milionów sobowtórów Jarosława Kaczyńskiego
Ta celebra przy ziemniakach, obieranie gruszek, konfitury to trochę jak pisanie wiersza?
Wybierać odpowiedni kształt ziemniaków to jest prawie dokładnie to samo, co odpowiednie dać rzeczy słowo. Konfiturami, tak jak książkami, obdarowujemy bliskich i dalekich.
Kucharka Iwaszkiewicza powiedziała kiedyś do pisarza: Pan nic nie robi, tylko siedzi i pisze.
Mąż czasem rzeczywiście nic nie robi, tylko siedzi i pisze, ale często też gotuje, na przykład robi znakomite leczo z dodatkiem jabłek i bananów. My w ogóle bardzo lubimy bawić się w dom. Życie domowe jest dla nas ważne. Z niego wszystko. Generalnie, nasza ziemska egzystencja ma dość mało sensu, ale celebrowanie życia rodzinnego bardzo nas duchowo wzmacnia. Bo co innego jest tak naprawdę ważne?
Co jest ważne?
Bardzo nas zbliża wspólna praca, podobne zainteresowania, wspólne podróże i wspólne zmartwienia, pisanie i wydawanie książek. Wszędzie chodzimy razem. I mamy o czym ze sobą rozmawiać. Bo sporo małżeństw nie ma o czym ze sobą rozmawiać, co niestety zwykle kończy się źle...
Celebrowania życia Stefan Chwin nauczył się od żony?
Mąż tak zwykle mówi. Na początku miał do życia domowego duży dystans. Dorastał w innym domu. Była tam babcia, która się zajmowała wszystkim. Mężczyzn trzymała z dala od kuchni. To był zupełnie inny model życia rodzinnego. W naszym domu, jak lubię sobie powtarzać, władza przechodzi z rąk do rąk. Podobnie jak obowiązki.
Podczas kupowania kartofli „zasłaniał się żoną”. Często tak robi?
Dość często. Może dlatego, że mimo iż postrzega się go jako kogoś dość surowego i nieprzystępnego, zbyt łatwo ulega prośbom innych, obiecuje, że coś zrobi lub gdzieś pójdzie, nie umie odmawiać, a potem tych zobowiązań robi się tyle, że trudno nad tym zapanować. Dlatego to ja zwykle odbieram telefony i pilnuję kalendarza. Trochę jak domowy Cerber.
Z wiersza: „Dla młodych jest starcem z białą brodą/ dla starszych pisarzem z telewizji”. Kim jest dla żony?
Wciąż tym samym dziewiętnastolatkiem sprzed ponad pół wieku. Obrazy się nakładają: młody piękny chłopak i dojrzały mężczyzna, uznany pisarz, który razem ze mną brnie ku nieuchronnemu.
Który czas był najlepszy?
Każdy był najlepszy, chociaż zdarzały się nam naprawdę trudne chwile. Młodość, ojcostwo, macierzyństwo, choroby, starość. Ale nad scenariuszem, który pisze nam życie, trzeba czuwać. Wystarczy jeden nieopatrzny gest czy słowo, a robi się niebezpiecznie. Na przykład, gdy do scenariusza zgody wpadnie coś ze scenariusza dysharmonii. Lawina leci! Trzeba nad tym panować. Myślę, że lepiej robią to kobiety niż mężczyźni.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: Stefan Chwin: Aby wygrać w Polsce wybory, należy pluć na Niemców
W „Dzienniku życia we dwoje”, Stefan Chwin pisze, iż chciałby zgłębić tajemnicę ludzkiego szczęścia, choć nie tylko po to pisze ten dziennik. Pisze go dla pani?
Czytając zapiski męża z dziennika wiem, kim jestem dla niego, ale nie wiem, kim nie jestem. Być może istnieje coś, czego on nie chce ujawnić i co w swoim dzienniku głęboko ukrywa? Co to jest, może nawet wolałabym nie wiedzieć. Mąż jest bardzo tajemniczą osobą. Tak to czuję, chociaż jesteśmy razem już 54 lata…. Jego dziennik trzeba czytać ostrożnie, bo sporo tam rzeczy mocno zaszyfrowanych.
Razem, ale też osobno. Profesor pisze: „Nigdy nie miałem kłopotów z samotnością”.
Mąż co jakiś czas potrzebuje samotności. Wtedy jest bardzo ekspansywny, próbuje zawłaszczyć całą przestrzeń wokół siebie. A ja nauczyłam się tej jego potrzeby samotności, bo też sama czasem odczuwam podobną potrzebę. Wyczuwam, kiedy przestrzeń gęstnieje. I wtedy znikam. Ale jak tylko znikam, on od razu dzwoni: „Gdzie jesteś? Co robisz? Powiedz mi, gdzie są te duże nożyczki do papieru?”. Mówi zwykle, że musi zawsze mieć w swojej głowie, w którym miejscu ja się znajduję na mapie miasta.
Poza tym wcale nie chodzi o nożyczki.
On lubi mieć świadomość, że ja jestem blisko, nawet jeśli jestem daleko. Ja sobie z moim znikaniem doskonale radzę, spotykam się z przyjaciółmi, pracuję, piszę, mam swoją własną „samotność”, którą zagospodarowuję sobie, jak chcę.
„Kiedy idzie przez osiedle/ betonowych bloków/niesie w naczyniu głowy cały Gdańsk” – to kolejny fragment wiersza-biografii.
W maju ukaże się jego nowa książka „Mój Gdańsk”. To antologia tekstów drukowanych i tych nigdy niepublikowanych, z których wyłania się jego Gdańsk osobisty. Wymyśliłam ją i zredagowałam.
„Gdyby nie ona pisałbym, a kartki spadałyby pod łóżko” – pisze.
Lubię zbierać te kartki, układam, kompletuję rękopisy, potem mówię: Zobacz, zupełnie niezła książka z tego będzie… Tak powstały dzienniki. Dla niego ważniejszy jest sam akt pisania, a czy wyjdzie z tego książka i czy ktoś ją przeczyta...
Zbiera pani jego zapiski, ale też rysunki, fotografie...
Podziwiam przede wszystkim jego ilustracje piórkiem do powieści, które publikował pod pseudonimem Max Lars. I graficzne, tajemnicze alfabety, inspirowane architekturą Gdańska i Pomorza, prezentowane na wystawach m.in. w Lipsku i w Wiedniu… Cieszę się, że mąż po latach wrócił do rysowania. Planujemy wydanie albumu jego rysunków.
Rysunki wszystkie?
To niemożliwe, jest ich tak dużo. Zachowały się w naszym archiwum nawet te z czasów przedszkola. Na nich – statek z lat pięćdziesiątych, ulica, przy której mieszkał.
Jest w zbiorze portret żony?
Niejeden. Nawet uwiecznił czas mojego błogosławionego macierzyństwa, i to na każdym etapie. Nigdy nie pokazywaliśmy tych prac.
W „Dzienniku” wyznaje, że uwielbia kobiety w woalkach.
Kojarzą mu się z XIX wiekiem… Noszę staroświeckie woalki może dlatego, że żyjemy trochę inaczej niż inni. Drylujemy te wiśnie na konfitury, czego raczej dzisiaj ludzie nie robią, bo mogą kupić wszystko gotowe. Nie chcemy też, by nasze relacje były podobne do relacji, jakie obserwujemy w różnych związkach. Oczywiście, wcale nie jesteśmy jakąś parą idealną, ale uważamy, że są zasady, których nie powinno się przekraczać. I że piękne są takie słowa jak zaufanie, wzajemne oddanie, czasem nawet poświęcenie dla bliskiej osoby, chociaż dzisiaj wielu ludzi lęka się takich słów. Podobnie jak określenia „wzajemna troska”. Powtórzę jeszcze raz, cóż jest ważniejszego… Myślę, że czasem nasza relacja nie jest zrozumiała dla innych. Ale ja, mimo bezgranicznego oddania mężowi, mam też swój własny świat, swoje własne życie, swoją „samotność”. Czuję się spełniona. I jako matka, i jako autorka, i jako redaktorka, i jako wydawca.
Z „Dziennika” dowiadujemy się, że czasem mieszkacie osobno.
To z powodu „gęstniejącego powietrza”, o którym wspomniałam. Na Ujeścisku jest ład, porządek, gdzie mogę odpocząć, w naszej pracowni na Morenie jest trochę… inaczej.
Jest na przykład przyczynek do awantur - wiecznie „niedomykająca się szuflada z krawatami”.
Kiedy czuję, że zaczynamy sobie troszkę przeszkadzać, domykam szufladę i znikam.
Z „Dziennika”: „Toleruje moje dziwactwa, tak jak ja jej lunatyczną osobowość i tak sobie pływamy w tym morzu śmierci”.
Jest w tych słowach lęk, który mu towarzyszy, nie tylko na kartach książek. Lęk, że któreś z nas kiedyś odejdzie. I że to będzie straszny cios dla tego, kto zostanie. W „Hanemannie” pojawia się marzenie, by odejść we dwoje, równocześnie, w jednej chwili.
Co do dziwactw… Nie na wszystkie się zgadzam. Trwa u nas na przykład odwieczny spór o gołębie, które upodobały sobie nasz balkon. Mąż uważa, że skoro nas wybrały, to trzeba je ugościć, nasypać im ziarna, dać wody, jakoś ułatwić im życie. Ja wypędzam gołębie, bo brudzą… Wtedy on na pomoc przywołuje św. Franciszka. „Nie tolerujesz moich dziwactw”, mówi. Cóż, gołębi – niestety, nie.
SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: Jak czyta Gdańsk? Dwie wizyty w bibliotece, trzy książki w roku
A on pisze: „Jej obecność przy mnie. Dlaczego coś nas tak ułożyło razem na mapie Ziemi jak dwa przylegające do siebie skrzydła gołębia”.
Lubi też fotografować chmury, gdziekolwiek jesteśmy, w Meksyku czy w Pruszczu Gdańskim. Potem porównuje, zachwyca się, analizuje, rysuje. Ile jest osób, które coś takiego robią? A propos… Kiedyś fryzjer podczas strzyżenia opowiadał mu, jak chciał popełnić samobójstwo na torach kolejowych w Pruszczu… Innym razem ktoś zaczepił go na ulicy, przejęty jego słowami, że gdy dwojgu ludzi przestaje sprawiać przyjemność wzajemny dotyk, to to jest koniec miłości. Czasem dziwię się, gdy małżeństwa, by wyjechać na wakacje, organizują grupę towarzyszącą, żeby tylko nie być sam na sam we dwoje. „A o czym gadać, co robić przez cały ten czas?” - tłumaczą. A my po tylu latach lubimy spędzać ze sobą cały czas. Gadać, wędrować, ale też siedzieć sobie razem i milczeć. I cieszyć się tym, póki to jeszcze jest nam dane... Lęk, że to się kiedyś skończy, towarzyszy mi każdego dnia.
„Prawie wszystkie moje książki są hołdem złożonym Kobiecie, która zjawiła się w moim życiu jako dar całkowicie niezasłużony i nieprzewidywalny, i przy której w zachwycie i przerażeniu, poznałem, czym jest dobro złączone z miłością i miłość złączona z dobrem. (…) I jednym z głównych wyrzutów mojego sumienia pozostaje to, że nie potrafiłem napisać książki o Niej, tylko rozpraszam jasne światło Jej obecności w prawie wszystkim, co piszę”.
W każdej jego książce dostrzegam okruchy mojej przy nim obecności, moje słowa, gesty, żarty, zmartwienia, trudno, by było inaczej… I tak się „Dziennik życia we dwoje” kończy. A jutro zacznie się kolejny nasz dzień, gdy wyjdzie z domu koło ósmej, w czarnym kapeluszu, po bułki, rzodkiewki i biały ser na śniadanie…
Napisz komentarz
Komentarze