Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

O muzyce nade wszystko. Covery, czyli Osiecka raz jeszcze

Nie wymyślono chyba na to powszechnie stosowane angielskie słowo („cover”) polskiego odpowiednika, który w zwięzły sposób opisywałby reinterpretację wcześniej powstałego utworu. Dlatego pozostańmy przy jednoznacznie kojarzonym „coverze”, który doczekał się, jak widać, nawet polskiej deklinacji. Decyzja sięgnięcia po cudzy repertuar rodzi się zwykle pod wpływem fascynacji utworem. Traktowanym jako połączenie tekstu z wszelkimi elementami dzieła muzycznego, zaistniałe dzięki indywidualnej interpretacji. Genezą niniejszych moich rozważań nad coverami jest pojawienie się kolejnej płyty z utworami, które tekstami opatrzyła Agnieszka Osiecka.

Można  kopiować dany utwór, starając się, by pod każdym względem przypominał oryginał, ale takie podejście  jest rzadkością. Sens  coveru polega na tym, by spróbować utworowi nadać nowy wyraz przez przekształcenie jednego lub wielu elementów. Jednym z  zabiegów jest  dostosowanie utworu do współczesnych środków wyrazu. Ballada folkowa, śpiewana pierwotnie przez wokalistkę z gitarą w ręku, potrafi się zmienić w strzelający synkopami utwór funkowy albo popis interpretacji hip-hopowej. To tylko przykłady, a możliwości jest wiele. Tu triumf lub klęska nowej interpretacji  zależeć może zarówno od aranżera, nadającego nowy kształt stylistyczny i proponującego indywidualne, rozpoznawalne brzmienie, jak od wokalisty. Jeśli zaś brać pod uwagę właśnie warstwę wokalną, to elementów decydujących o końcowym kształcie znów jest wiele. Na przykład: barwa głosu, maniera wykonawcza, autentyczność wyrażania własnych emocji, adekwatny przekaz  treści zawartych w tekście, niuanse dynamiki, wyrazista artykulacja tekstu.

Czasem powodem stworzenia coveru  bywa wyzwanie. „To brzmi świetnie, ale potrafimy to wyrazić jeszcze lepiej!” Faktycznie, umiejętności warsztatowe i erudycja większości wykonawców młodego pokolenia, owych magistrów i doktorów gitary, puzonu czy wokalistyki, są na poziomie  tak wysokim, że niebo idealnej interpretacji wydaje się wprost na nich czekać. W jednym wypadku  technika instrumentalna, biegłość w dostosowaniu współczesnej stylistyki do wyrażania emocji i różne „patenty” wynikające ze znajomości techniki nagraniowej dają efekt znakomity, otwierają oczy i uszy na interpretację nie gorszą od oryginału. Niestety, częściej, na ile znam powstałe w ostatnich ponad 20 latach interpretacje piosenek Osieckiej, bywa też odwrotnie – zastosowane efekty  wydają się być sztucznie doklejone, a czasem zamieniają się w parodię.

Moje uwagi  są efektem wysłuchania wydanej ostatnio płyty grupy Bibobit „Co za czas”. Te interpretacje wywołują różne opinie, czasem skrajne. Nie można odmówić zespołowi profesjonalizmu i oryginalności interpretacji – zarówno piosenek najbardziej znanych („Ludzkie gadanie”,  „Małgośka”), jak tych trochę zapomnianych („Zielono mi”, „Uroda”), czy, poza kręgiem najwierniejszych wielbicieli tekstów Osieckiej, prawie nieznanych („Życie nie stawia pytań”, „Rozmowa poety z komornikiem”). Dla mnie te nagrania, odwołujące się głównie do muzyki funky i pop-jazzu, nie gorzej od oryginałów oddają ducha  tekstów, proponując nowe rozwiązania (np. polimetria w Niech żyje bal),  smakowite harmonie. Ale gdy dyskutowałem tę kwestię ze studentami Wydziału Jazzu Akademii Muzycznej, usłyszałem zarzut nieznośnej maniery wokalnej frontmana Daniela Moszczyńskiego czy nadmiaru „udziwniających” efektów. Moje słowa  stanowią więc zaproszenie, by samodzielnie przekonać się, ile z Osieckiej pozostaje w tej  prezentacji.


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama