Zapewne od dziecka marzyła pani, że zostanie pielęgniarką?
Zawsze chciałam być archeologiem, kochałam historię. Kiedy jednak w IV klasie liceum zostałam ratownikiem Polskiego Czerwonego Krzyża, połknęłam bakcyla i poszłam do szkoły pielęgniarskiej. Odkąd zaczęłam obcować z człowiekiem w zagrożeniu i zobaczyłam, jak potrzebne jest wsparcie, zrozumiałam, że nic innego nie chcę robić. Miałam oceny jedne z najlepszych w szkole i mama namawiała, bym została lekarzem. Ale ja tego nie chciałam. Pielęgniarka jest blisko człowieka, bliżej niż lekarz.
Jak po szkole pielęgniarskiej potoczyły się pani losy?
Zaczęłam od pracy na intensywnej terapii wcześniaka, jeździłam w karetce. I nie podobały mi się narzucony dystans, rezerwa. Ludzkie odruchy, np. przytulanie mamy małego pacjenta, nie były dobrze widziane w szpitalu.
Na oddziale spotkałam się z uporczywą terapią w czystej formie. Wtedy jeszcze nie potrafiłam tego nazwać. Kiedy zobaczyłam, jak bestialsko umierają dzieci, jak przedłuża się ich agonię, czułam, że coś robimy nie tak. Dzisiaj wiem, że lekarze zlecali nam zbyt wiele nadmiarowych działań, przedłużając cierpienie dzieci.
W tej sytuacji naturalnym wyborem stało się dla mnie hospicjum dziecięce. Poszłam pracować do Pomorskiego Hospicjum dla Dzieci. I wówczas w pełni zrozumiałam słowa Janusza Korczaka, który pisał, że, w obawie przed śmiercią, czasami nie pozwalamy dziecku żyć.
Nie bała się pani obcowania ze śmiercią?
Przejście na tor paliatywny było dla mnie w pełni naturalne. Wierzę, że medycyna ma granice, a śmierć jest nieunikniona i fizjologiczna. Jest to coś, z czym nie walczę. Przyjęłam śmierć jako pewnik. Również swoją śmierć. Jeśli skupię się na tym, że człowiek ma bez bólu, cierpienia być szczęśliwy do końca – nie rozpaczam nad śmiercią pacjenta.
Nawet dziecka?
Praca w hospicjum dziecięcym była specyficzna. Opiekowałam się dziećmi przez lata, zaprzyjaźniałam z nimi. I czasem poczucie straty wypełniało mnie mocno, bo pozwalałam sobie za szybko do małego pacjenta podejść. Dzieci nie akceptują dystansu. Albo jest się z nimi na dobre i złe, albo nie jest wcale, bo cię nie lubią. Przyszedł taki moment w mojej pracy, gdy poczułam, że już nie do końca jestem pielęgniarką paliatywną. Mieliśmy z pięć, może 10 zgonów rocznie. Obecnie w moim hospicjum rocznie odchodzi 220 osób. A mój zawód polega na tym, by towarzyszyć ludziom i dawać im dobrą śmierć.
Długo pracowała pani z dziećmi?
Dziesięć lat. Pod koniec tego okresu przeprowadziłam się na wieś, pod Pruszcz Gdański. Zderzenie z wiejską rzeczywistością medyczną było czymś niewyobrażalnym.
Koleżanka z opieki długoterminowej poprosiła mnie, bym pojechała do pacjentki w Krępcu, wsi położonej 5 km od Gdańska. Chora czekała w kolejce do opieki hospicyjnej, doczekać się nie mogła i nikt nie chciał do niej przyjechać. Pani wymiotowała krwią, i kiedy pielęgniarka dzwoniła do lekarza, na pogotowie, słyszała: to agonia, nic tu po nas. Pacjentka zmarła tuż przed moim przybyciem. Wcześniej pielęgniarka założyła jej sondę do nosa, ale nie miała worka, by krew się gdzieś zbierała. Założyła jej więc na szyję wiadro po ogórkach kiszonych. Zobaczyłam leżącą na boku martwą kobietę z tym wiadrem i poczułam, jakby ktoś mnie w twarz uderzył.
To nie był drastyczny wyjątek?
Niestety, nie. A na wsi, wśród sąsiadów, rozeszło się, że w okolicy mieszka pielęgniarka. Proszono mnie o „załatwianie” miejsc w hospicjum. Odmawiałam, bo, po pierwsze, nie miałam takiej możliwości, a po drugie – czegoś takiego nie można „załatwiać”. Osoba spoza kolejki, trafiająca do hospicjum, oznacza, że ktoś inny w tej kolejce umrze. Zaczęłam więc jeździć po sąsiadach. Byłam już w trakcie specjalizacji z medycyny paliatywnej, dzwoniłam do lekarzy pierwszego kontaktu, wykłócając się o leki przeciwbólowe.
Dlaczego nie przepisywano tych leków cierpiącym ludziom?
Proszę sobie wyobrazić, że dopiero w ubiegłym roku weszło w życie rozporządzenie o leczeniu przeciwbólowym! Lekarze bronili się wcześniej, że nie mogą takich leków przepisywać, że jest to niebezpieczne. Odpowiadałam – proszę o receptę albo zapraszam na wizytę. Trwała jeszcze pandemia, POZ odmawiał wizyt, wysyłając do ludzi po covidzie karetki wymazowe, więc jeździłam sama do chorych. Za darmo, oczywiście. Wreszcie doszło do mnie, że musi powstać hospicjum w powiecie gdańskim.
Aż dziwne, że blisko Trójmiasta była hospicyjna ziemia niczyja...
Trzeba przyznać, że do Pruszcza dojeżdżało Hospicjum Dutkiewicza, a Cedry Wielkie korzystały z Hospicjum Matki Teresy z Kalkuty. Jest też małe hospicjum w Przywidzu, z kontraktem na 15 osób, które obsługiwało powiaty kościerski i gdański. Zdarzało się, że pacjent oczekiwał na miejsce od trzech tygodni do pół roku.
To nie doczekiwał...
Właśnie. Czasem słyszę, że skoro działały hospicja, to nie można mówić o braku dostępu do opieki. A jaki dostęp do opieki może mieć pacjent czekający pół roku? Żaden. Założyłam więc fundację, zatrudniłam lekarza, zbierałam na wypłatę dla psychologa. Sama dalej pracowałam za darmo.
Z czego pani żyła?
Zatrudniona byłam jeszcze w Ośrodku Badań Klinicznych Wczesnych Faz UCK. Przez pierwszy rok mojej działalności pro bono wraz z lekarzem i psychologiem objęliśmy opieką, aż do odejścia, 60 osób. Warunkiem objęcia opieką przez nasze hospicjum było zapisanie się w kolejkę do innego świadczeniodawcy. Kiedy pacjent doczekał, był przekazywany do placówki z kontraktem.
Ilu doczekało?
Pięcioro, a 60 zmarło. Niestety, byłam już na skraju bankructwa, a przez pandemię o pół roku przesunięto termin nowego kontraktowania. W pewnym momencie uratował mnie TikTok, gdzie publikuję krótkie filmy o godnym odchodzeniu. Widzowie wpłacili 7 tys. zł. Do NFZ w końcu dotarło, że w taki sposób nie można działać, i zaproszono mnie na rozmowy. Okazało się jednak, że do konkursu przystąpiła pewna firma sieciowa, która miała specjalistę medycyny paliatywnej. A ja jedynie toksykologa po kursie... Dostałam tylko cztery miejsca, a oni sześć.
I tylko ta czwórka otrzymywała wasze wsparcie?
Co miesiąc miałam w opiece 18 pacjentów. Odbierałam kolejne telefony z prośbą o przyjęcie, wreszcie zaczęłam odsyłać ludzi do drugiej firmy z większym kontraktem. Tam jednak telefon milczał albo mówiono, że kontrakt jest, ale nie ma lekarza. W końcu osobiście poszłam do siedziby firmy na Rotmance. Usłyszałam, że hospicjum tam nigdy nie było. Dziennikarskie śledztwo przeprowadził reporter RMF FM, zrobiło się o tym głośno nie tylko na Pomorzu. Ostatecznie na firmę nałożono karę za nieprzyjmowanie pacjentów z powiatu gdańskiego. W ramach wygranego kontraktu, pomagano osobom z Gdyni. Było to, moim zdaniem, okradanie pacjentów z opieki medycznej. I to robili medycy! Szok.
Naprawiono błąd?
W kolejnym konkursie ostatecznie dostaliśmy kontrakt na 23 miejsca z powiatu gdańskiego. Odetchnęłam. Zatrudniłam pielęgniarkę, lekarz pracował na pełny etat, byli psycholog i fizjoterapeuta. Stać mnie było na zatrudnienie rejestratorki medycznej. Zaczął tworzyć się zespół. I w marcu ubiegłego roku odebrałam telefon z NFZ z informacją o konkursie w Nowym Dworze Gdańskim, gdzie zamknięto hospicjum po rezygnacji z pracy jedynego lekarza. Dotrudniłam medyków, złożyłam ofertę i na Nowy Dwór dostaliśmy 13 miejsc. Obecnie świadczymy opiekę na dwa powiaty, zajmując się 50 pacjentami. Jest to już porządne hospicjum.
Dalej prosicie o wsparcie?
Wprawdzie NFZ zniósł limity na opiekę paliatywną, ale nadal nie stać mnie na zainwestowanie w sprzęt, wymianę samochodu-staruszka na bardziej niezawodny. Trudno, prosimy.
Ma pani poczucie wygranej?
Jestem dumna, że udało się zaopiekować ludźmi. Mając doświadczenie i wiedzę związaną z medycyną paliatywna, byłam kołem zamachowym, ale będę podkreślać, że tak naprawdę ludzie – „wieśniacy” z powiatu gdańskiego – zrobili to dla siebie. Sami, bo nikt nam nie chciał pomóc.
Trudno dziś uwierzyć, że człowiek, który całe życie pracował, płacił składki, pamięta II wojnę światowa, umierając w XXI wieku, zostaje sam w obliczu śmierci. Nikt się nim nie przejmuje! Nie rozumiem, dlaczego są pieniądze na nieistotne rzeczy, a ja musiałam udowadniać, że trzeba człowiekowi pomóc w kwestiach najważniejszych.
Słyszałam, że zabieracie się za budowę hospicjum stacjonarnego? Gdzie i za co?
Zaproszono mnie do radia, gdzie opowiadałam, jak powstało nasze hospicjum. Po audycji zadzwonił pan Eugeniusz Balicki z Gołębiewa Wielkiego. Powiedział, że marzy, by na jego ziemi powstało hospicjum, i, słuchając mnie, wierzy, że je wybuduję! Spotkałam się z panem Eugeniuszem i jego żoną. Dwojgiem skromnych, głęboko wierzących starszych ludzi, którzy już wiedzą, że w tym życiu nic nie jest ważne i chcą, by coś po nich pozostało. Pamięć. Relacje. Przekazali 13 tys. metrów ziemi we wsi. Architekt w wolontariacie zrobił bryłę, wycenę, kosztorys. Mamy zaakceptowane warunki zabudowy. Pieniędzy na budowę jeszcze nie mam, ale jakoś dziwnie się tym nie martwię. Czy wie pani, że w Polsce jest tylko jedno wiejskie hospicjum, na Podlasiu? Chcę, by drugie takie powstało w Gołębiewie. Nieduże, na 20 osób, będące wsparciem dla naszej opieki domowej. Bo z naszymi domowymi pacjentami też czekamy w kolejce. Pragnę także, by powstało 40 miejsc opieki wytchnieniowej i 20 miejsc dziennej opieki geriatrycznej dla seniorów ze wsi, z Polski powiatowej.
Mówi się, że na wsi osobą starszą częściej opiekuje się rodzina.
Mamy ogromny problem z wdowami, które nie mają żadnej opieki. Dzieci masowo wyemigrowały, teraz dzwonią z Anglii i pytają o formy wsparcia dla chorych rodziców, do których nie mogą wrócić z Wysp. Wieś jest pełna takich samotnych osób, dla których nie ma miejsc w DPS-ach. I to nimi powinno zająć się nasze hospicjum. W porównaniu z sytuacją na wsi, mieszkańcy Gdańska nie mają powodów do narzekania.
Od kilku lat walczy pani o wiejskie hospicjum, prowadzi fundację, na wezwanie w nocy jedzie do pacjentów. Co na to bliscy?
Partner bardzo mnie wspiera w tym, co robię. Był pierwszym wolontariuszem w hospicjum, wraz z sąsiadkami zza płotu jako pierwszy stanął z puszkami, do których wrzucano datki na naszą działalność. Zawsze mówię, że to hospicjum powstało dzięki sąsiadom. Jestem też dumna z dzieci. 19-letni syn gra w Lechii, jest tam trzecim bramkarzem, córka ma 10 lat i jest zainfekowana pomaganiem. Mówi o sobie „wolontariuszka”.
Syn ostatnio napisał na Messengerze: Mamo, kocham cię, podziwiam, jesteś dla mnie wzorem. Wzruszyłam się. Doszłam do wniosku, że pomaganie innym daje mi siłę. Czasem telefon dzwoni o godzinie 2 w nocy. Choć wszystko krzyczy, żeby jeszcze pospać, wkładam buty i jadę. I kiedy ten ból pacjentowi odchodzi, wiem, po co jestem. Praca pielęgniarki paliatywnej w domu u chorego różni się od pracy w szpitalu, gdzie pacjent bywa nierzadko petentem.
Nie spotyka pani agresja ze strony pacjenta, jego bliskich?
Bywa, ale jest to sytuacja jedna na sto. W szpitalu coś takiego zdarza się częściej. Przeważnie na wsi wchodzimy w krąg rodzinny, dodający energii.
O czym pani marzy?
Chciałabym żeby – kiedy zamknę oczy – ktoś powiedział: „To był dobry człowiek”. I to fajne jest.
Napisz komentarz
Komentarze