Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama

Kobiety w stoczni nie miały łatwo. Ale potem nikt im nie podskoczył

Na liście zawodów wykonywanych przez kobiety w stoczni były: spawaczki, suwnicowe, traserki, rdzeniarki, niterki. Tylko kobiety-montera nie znalazłam – mówi Anna Miler, badaczka i popularyzatorka historii kobiet
Kobiety w stoczni nie miały łatwo. Ale potem nikt im nie podskoczył

Autor: Archiwum Państwowe w Gdańsku syg. 1291_3_7851_260

Zacznijmy od feminatywu. „Stoczniówki” – o pracownicach stoczni – to brzmi mało poważnie. 

To jest nazwa, której panie same używały w rozmowach z nami. 

Używano jej w czasach kiedy jeszcze stocznia była w rozkwicie?

Wydaje mi się, że tak, bo nie sądzę, żeby panie wymyśliły ją po 20 latach od przejścia na emeryturę. Ale raczej mówiły tak między sobą, bo żadnych w dokumentach takiego określenia nie znalazłam.

Jak myślimy o – niech będzie – stoczniówkach, to przede wszystkim nasuwa się postać Anny Walentynowicz. Ikony – przynajmniej dla niektórych. Czy ona jakoś przyćmiewa tę kobiecą historię stoczni? 

Na pewno jest najbardziej znana i przez wydarzenia strajku ‘80 stała się rzeczywiście twarzą kobiet stoczniowych. Pracowała w stoczni ponad 30 lat. Zaczęła w momencie, kiedy stocznia przyciągała do siebie kobiety hasłami propagandowymi. Była przodownicą pracy, potem zaangażowała się w różne wydarzenia, Wolne Związki Zawodowe, strajk w sierpniu… Była obecna w zakładzie także w czasie jego restrukturyzacji, bo przez to, że brakowało jej stażu do emerytury, na początku lat 90. wróciła tam jeszcze na chwilę. Jest więc uniwersalną bohaterką, choć trochę wyjątkową, bo większość z tych kobiet jednak nie była aż tak zaangażowana. 

Anna Miler jest współtwórczynią projektów: Metropolitanka oraz Stocznia jest kobietą, zajmujących się historiami Pomorzanek. Pracuje jako managerka Programu Mentoringowego DareIT dla kobiet (fot. Natalia Poniatowska)

Czy konflikt między Lechem Wałęsą a Anną Walentynowicz w 1980 roku można rozpatrywać w kategoriach gender? 

Myślę, że trochę tak. Można postawić pytanie czemu to nie ona była liderką tego strajku? Bogdan Borusewicz wspominał, jak na początku strajku sierpniowego podeszli do niego młodzi pracownicy stoczni i powiedzieli, że owszem, będą strajkować, ale „za babą” nie pójdą. Więc to przywództwo Lecha Wałęsa było, powiedziałabym, bardziej adekwatne do tamtych czasów. Łatwiej było je zaakceptować. Joanna Duda-Gwiazda mówiła, że to nie był czas na kobietę-liderkę. Alina Pienkowska też spotkała się z tym zjawiskiem, choć ona akurat została ważną figurą Solidarności służby zdrowia. Ale też pamiętajmy, że służba zdrowia była w ogóle sfeminizowana. 

Z jednej strony mamy: „Za babą nie pójdziemy”, czy to niesławne sierpniowe hasło: „Kobiety nie przeszkadzajcie, my tu o Polskę walczymy”, a z drugiej faktem jest, że to kobiety powstrzymały strajkujących stoczniowców przed rozejściem się trzeciego dnia, kiedy dyrekcja zgodziła się na podwyżki. 

Z cytowanym przez pana hasłem sprawa nie jest taka jednoznaczna. Istnieje ono w przekazach, ale nie ma żadnego zdjęcia, na którym ten napis byłby utrwalony, ani nie udało się znaleźć nikogo, kto by potwierdził, że je widział. Na pewno był za to inny napis: „Pamiętaj żeś Polka/ o polską sprawę walka/ obowiązek ją bronić/ to twoja rywalka”. Natomiast dokumenty z 1980 roku potwierdzają istotną rolę kobiet w strajku. Po pierwsze to Alina Pienkowska poinformowała o strajku Jacka Kuronia, a ten Radio Wolna Europa, dzięki czemu informacja poszła w świat. Po drugie właśnie trzeciego dnia, kobiety zatrzymały ten strajk. No i one przez cały czas strajku odgrywały znaczącą rolę. Alina Pienkowska, Ewa Ossowska, Henryka Krzywonos, Joanna Duda-Gwiazda i Anna Walentynowicz były jednymi z głównych aktorek tych wydarzeń, a część z nich podpisała się pod porozumieniami. Ale potem, właśnie z powodów ambicjonalnych, tych różnych stereotypów, zostały odsunięte albo same w pewnym momencie zdecydowały, że się wycofują. Można zauważyć taką prawidłowość: kiedy następują przemiany polityczne, kobiety często stają na równi, ramię w ramię, z mężczyznami. A jak nadchodzi czas spokoju i podziału władzy, to są odsuwane. I w Solidarności to też się stało, nie tylko w przypadku Walentynowicz. Na przykład Maryla Płońska szybko bardzo odeszła z Solidarności, bo nie zgadzała się z tym w jaki sposób kształtował się tam podział władzy i wpływów. Więc to było szersze zjawisko, ale konflikt między tymi dwoma postaciami – Walentynowicz i Wałęsą – rzeczywiście był wyjątkowo ostry. 

(fot. Archiwum Państwowe w Gdańsku sygn. 1291_3_7633_P50_02)

Anna Walentynowicz była najpierw spawaczką, a potem suwnicową. Suwnicowa to przykład „kobiecego zawodu” na produkcji. 

Jeśli chodzi o produkcję, to należałoby wyróżnić pracowników produkcji bezpośredniej, czyli tych, którzy walą młotami i spawają, oraz tych, którzy są inżynierami, czyli albo tworzą projekty statków albo poszczególnych instalacji. Wśród nich były też inżynierki, technolożki. No i cała administracja: sekretariaty, kadry, księgowości – to działy zdominowane przez kobiety. Do tego zaopatrzenie, stołówki oraz obszar kultury, którą animowały głównie kobiety.

Był nawet zespół pieśni i tańca.

Tak, istniał przez kilkanaście lat, jeździł po całej Polsce z kaszubskimi przedstawieniami, za które był nagradzany. 

No więc jeśli chodzi o bezpośrednią produkcję, to gdzie tam było miejsce dla kobiet? 

To też zależy od okresu, o którym mówimy. W pierwszej połowie lat 50. kobiety były właściwie wszędzie. Zrobiłam kiedyś listę zawodów, które pojawiają się w dokumentach. Były tam: spawaczki, suwnicowe, traserki, rdzeniarki, niterki. Właściwie każdy zawód fizyczny, tylko kobiety-montera nie znalazłam. Ale jak rozmawiałyśmy z osobami, które zatrudniły się już w latach 70. i pytałyśmy o spawaczki, to słyszałyśmy, że nie było kobiet na tych stanowiskach. Widać, że pamięć się dosyć szybko zacierała. W latach 60. i 70., kobiety to były głównie suwnicowe, izolatorki, sprzątaczki, magazynierki, operatorki wózków elektrycznych. Początkowo były to głównie osoby z wykształceniem zawodowym albo podstawowym, po trzymiesięcznych kursach stoczniowych. A później zatrudniano absolwentki techników, m.in. Conradinum, Zasadniczej Szkoły Budowy Okrętów, Wydziału Budowy Okrętów na Politechnice Gdańskiej. Chociażby Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, zanim wypłynęła w samotny rejs dookoła świata, przez kilkanaście lat projektowała w stoczni wyposażenie pokładowe. Gdy te kobiety po studiach wyższych zaczęły napływać, stoczniowe kadry były trochę skonsternowane. Nie wiedziały, gdzie mają je zatrudnić, mimo że miały te same kompetencje, co ich koledzy. I długo trwało zanim inżynierki znalazły swoje miejsce. 

A jak wyglądała kwestia równości płac? 

Tu mamy sprzeczne informacje. Są osoby, które mówiły, że były różnice w płacach między kobietami i mężczyznami, a są takie, które mówiły, że jeśli nawet tak, to wynikało to przede wszystkim z różnych kategorii płacowych. Było kilkanaście grup zaszeregowania. W zależności od tego, w której grupie kto był, taką miał pensję. Tutaj płeć też mogła mieć wpływ, bo żeby np. zdobyć wyższą grupę zaszeregowania, trzeba było skończyć kolejny kurs. Kobiety rzadziej chciały robić takie kursy, więc też nie awansowały w tych kategoriach zaszeregowania. To jest o tyle trudne do sprawdzenia, że dokumenty płacowe, jakkolwiek zachowały się, zaliczają się do akt osobowych i dostęp do nich jest ograniczony. 

Wspominała pani o izolatorkach. Ich praca to był właściwie ciągły kontakt z azbestem. Zajęcie wyjątkowo szkodliwe. 

Z higieną i bezpieczeństwem pracy był problem przez cały czas istnienia stoczni. Dobrze obrazują to teksty w „Głosie Stoczniowca”. Właściwie w każdym numerze był jakiś artykuł o tym, jak bezpiecznie pracować. Także żartobliwo-złośliwe komentarze Bolesława Faca, który był tam felietonistą, pokazują, że problem był z tym ogromny. Zagrożenia były związane z wykonywanym zawodem, ale też płcią. Mężczyźni częściej ulegali poważnym wypadkom, jak uszkodzenie kończyny albo nawet obcięcie palców, bo częściej pracowali przy maszynach. Natomiast kobiety częściej pracowały przy szkodliwych materiałach, jak azbest, lub przy czyszczeniu, jako sprzątaczki, więc się zatruwały oparami różnych chemikaliów. Pomieszczenia zwykle były źle wentylowane. Zdarzało się, że kiedy kobiety z nich wychodziły, ludzie myśleli, że są pijane, a one po prostu były tak odurzone oparami. Gdy ktoś poważnie się zatruł, przeprowadzano śledztwo, czyje to niedopatrzenie. Były jakieś nagany, kary, ale zwolnienia dyscyplinarne – raczej nie. Anna Walentynowicz też mówiła, że kiedy jeszcze spawała, kobiety wysyłano do najciaśniejszych pomieszczeń, bo z reguły były drobniejszej budowy niż ich koledzy. Brakowało tam miejsca nawet na to, żeby zabrać maskę, rękawice, więc spawały nie zabezpieczywszy ciała, co prowadziło do poparzeń. Izolatorki pracujące przy azbeście niby miały jakieś maseczki, ale też niekoniecznie ich używały. I niestety dużo kobiet zmarło w młodym wieku, nawet około czterdziestki. Te, które dożyły do 80-90 lat, to są, niestety, wyjątki. 

(fot. Archiwum Państwowe w Gdańsku sygn. 1291_3_5599_095)

Czy była jakaś polityka kwotowa przyjmowania do pracy w stoczni względem płci?

Tak. Z zaskoczeniem odkryłam na przykład, że w latach 60. praca na suwnicach była zastrzeżona dla kobiet. I kiedy w 1965 albo ‘66 roku Anna Walentynowicz przekwalifikowywała się, to była na kursie tylko z jednym kolegą. Oboje trafili tam z tego powodu, że mieli problemy zdrowotne, więc już nie mogli wykonywać dotychczasowej pracy. W tym samym czasie inni stoczniowcy też chcieli dołączyć do tego kursu, ale dostali odmowę. Uzasadnienie: to jest zawód przeznaczony dla kobiet, ewentualnie dla mężczyzn, którzy mają bardzo poważne problemy zdrowotne i nie mogą już robić nic innego. Inny przykład: na początku lat 60. brakowało osób, które by trasowały statki. I w Zasadniczej Szkole Budowy Okrętów powstała klasa dla dziewcząt – jedyna chyba w dziejach szkoły – żeby uzupełnić te braki. W wcześniej, latach 50., kiedy popularne było hasło „Kobiety na traktory”, którego lokalna wersja brzmiała: „Kobiety do stoczni”, kładziono odgórny nacisk na to, żeby zatrudniać kobiety. Z drugiej strony jednak budziło to dużo nieufności wśród kadry stoczniowej. Żeby ją pokonać kobiety często musiały udowadniać swoją wartość. Były też poddawane różnym testom, czasem złośliwym, ze strony kolegów, więc nie miały łatwo. Ale jak to już przetrwały, to naprawdę nikt im potem nie mógł – jak to się mówi – podskoczyć. 

Na pewno zdarzały się przypadki molestowania. Wiadomo coś na ten temat? 

Najbardziej znany jest przypadek gwałtu, który miał jakoby miejsce w stoczni. Relacje o tym, kiedy do niego doszło są rozbieżne, natomiast bardzo wiele osób o nim słyszało, czy to od swojego majstra, czy od koleżanek. Można odnieść wrażenie, że ta opowieść pełniła funkcję dyscyplinującą, żeby kobiety na siebie uważały. I rzeczywiście w pewnym momencie wydano nakaz, żeby przemieszczały się tylko dwójkami, by nie być narażone na takie ataki. Ta historia, z tego co ostatecznie ustaliłam, wydarzyła się na początku lat 70. Jedynym dowodem, poza tym, że wiele osób o tym słyszało, jest artykuł w „Głosie Stoczniowca”. I tam jest jeszcze kilka historii m.in. o podglądaczu, który podglądał kobiety w szatni. Nikt nie chciał na to zareagować, więc one same załatwiły z nim sprawę. Prawdopodobnie go jakoś nastraszyły. Nasze panie ze stoczni też opowiadały historie o podglądaczach - rozwiązywały je m.in. zamalowując okna do wysokości wzroku. Kobiety w stoczni często musiały się wykazywać niezwykłą pomysłowością, żeby o siebie zadbać.

„Stoczniówki. Kim były kobiety ze Stoczni Gdańskiej?” – to tytuł popularnonaukowego wykładu Anny Miler, który odbędzie się w czwartek 21 marca o godz. 18.00 na terenie wystawy Stocznia w budynku Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku, plac Solidarności 1. Wstęp wolny

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama