Na ten film czekaliśmy 40 lat. Na upamiętnienie tragedii, która w grudniu 1970 roku wstrząsnęła polskim społeczeństwem. Skąd pomysł na „Czarny czwartek”?
Pomysł na scenariusz narodził się właściwie przez przypadek. Ale myślę, że samo pisanie było konsekwencją pewnej traumy, która siedziała we mnie i w Michale od lat. Obaj jako nastoletni chłopcy byliśmy świadkami tych tragicznych zdarzeń, ja w Gdańsku, Michał w Gdyni. Pisząc, czuliśmy, że dobrze wreszcie wyrzucić to z siebie.
Siedzieliśmy w moim domu na Kaszubach. W pewnym momencie Michał zaproponował: – Zróbmy film o Grudniu ’70. Najpierw żachnąłem się, że takich dokumentów było już wiele, a potem powiedziałem: – To dodajmy sceny fabularyzowane. Pamiętam, że ostro się wtedy na ten temat posprzeczaliśmy. Tak ostro, że przez pół dnia panowała między nami cisza.
PRZECZYTAJ TEŻ: Czarny czwartek. Dzień, którego w Gdyni nie da się zapomnieć
To co się stało, że jednak „Czarny czwartek” powstał?
Wiedzieliśmy, że w 2010 roku będzie okrągła, 40. rocznica wydarzeń grudniowych. Co prawda, był już jeden film o Grudniu ’70 pt. „Skarga”, w reżyserii Jerzego Wójcika. Ale on dotyczył wydarzeń grudniowych w Szczecinie i został nakręcony w konwencji oniryczno-baśniowej. Jest też jedna słynna scena w „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy, kiedy Mateusza Birkuta dopada grudniowa kula na betonowym moście koło stoczni. Ale poza tym, nic więcej fabularnego na ten temat nie było.
Na ten film potrzebne były pieniądze.
Najpierw spotkaliśmy się z prezydentem Gdyni Wojciechem Szczurkiem, przedstawiając mu naszą koncepcję. Prezydent podszedł do pomysłu z sercem, mówiąc, że aby to się na pewno udało, to on zorganizuje nam spotkanie z Agnieszką Odorowicz, ówczesną dyrektorką Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. I rzeczywiście w trakcie festiwalu filmowego w Gdyni spotkaliśmy się na obiedzie, obaj z Michałem, z prezydentem Szczurkiem, panią Odorowicz, dyrektorem festiwalu Leszkiem Kopciem, reżyserem Antonim Krauze i producentem Kazimierzem Beerem. Agnieszka Odorowicz, wysłuchawszy nas, powiedziała: – Panowie, po co tak ważny temat marnować w dokumencie. Napiszcie scenariusz filmu fabularnego. Pamiętam, że troszkę oponowałem, bo w fabule nie miałem doświadczenia, ale prezydent Szczurek, który siedział przy mnie, kopnął mnie lekko w kostkę, dając znak, żebyśmy wyrazili zgodę. Siedliśmy więc i napisaliśmy scenariusz w... półtora miesiąca.
PRZECZYTAJ TEŻ: Gdynia pamięta o ofiarach Czarnego Czwartku 1970 r. Uroczystości przy przystanku SKM Gdynia Stocznia-Uniwersytet Morski
W tak krótkim czasie?
Kiedy już zdecydowaliśmy, że bierzemy się za pisanie, najtrudniejsze dla nas było znalezienie głównego wątku. Poprosiłem Michała, który wówczas pracował w gdyńskiej bibliotece, żeby przygotował spis wszystkich ofiar Grudnia ’70 w Gdyni z ich krótkimi metryczkami. Na tej liście w większości byli bardzo młodzi ludzie, jeszcze bez rozwiniętych życiorysów. Dopiero na samym końcu pojawiło się nazwisko Brunona Drywy, człowieka, który został zabity, kiedy jechał do pracy. Osierocił troje dzieci. W tym momencie w głowie błysnął mi pomysł na film. Trzeba było tylko odnaleźć tę rodzinę.
Dlaczego to film o wydarzeniach grudniowych w Gdyni, a nie w Gdańsku, Elblągu czy w Szczecinie?
Gdynia była dla mnie szczególnie tragiczna. Większość ofiar, tak jak nasz bohater, jechała do pracy, ufając w apel Kociołka. Ale w tym mieście nie było żadnych walk. Nie zdewastowano ani jednego sklepu, nie postawiono ani jednej barykady. Tylko szedł protestujący tłum. Strzelano więc do bezbronnych ludzi, co było dla mnie wielką zbrodnią.
Gdańsk był również tragiczny. Ale to był tragizm innego rodzaju. Protestujący weszli w pewnym momencie w posiadanie broni. Miasto było dewastowane przez strajkujących, sklepy rozkradane. Wiem, że w tego typu rewolucjach to rzecz na marginesie, ale jednak to była inna sytuacja.
Co z tamtych grudniowych dni zapadło ci w pamięć?
Jako uczeń III klasy sopockiego liceum urwałem się do Gdańska na wagary. Widziałem wtedy dramaty ludzi po obu stronach barykady. Na moich oczach rozegrała się tragedia przed dworcem kolejowym. Z prawej strony stał wojskowy transporter nieuzbrojony. Młody żołnierz z hełmofonem na głowie wyglądał przez okienko. W pewnym momencie idący od strony hotelu Monopol tłum ruszył w jego kierunku. Żołnierz nie miał innego wyjścia, jak tylko uciekać. Ruszył bardzo szybko, wzdłuż dworca. Nagle z głównego wejścia dworcowego budynku wyskoczył najwyżej piętnastoletni chłopak. Wpadł prosto pod ten transporter. Została z niego miazga. Żołnierz zatrzymał pojazd, wysiadł z niego. Ukląkł na jezdni, zdjął hełmofon i zaczął tłuc głową o asfalt, wyjąc z rozpaczy. I ten rozwścieczony tłum, który w dużym stopniu przyczynił się do tego, że żołnierz wcześniej ruszył, zamarł.
PRZECZYTAJ TEŻ: Nie żyje Michał Pruski, współautor scenariuszy, m.in. do filmów: „Czarny czwartek”, „Układ zamknięty”
Po długiej chwili z tego tłumu do klęczącego żołnierza podeszło dwóch mężczyzn. Wzięło go pod pachy i podprowadziło pod przychodnię kolejową, gdzie stały inne transportery, oddając go w ręce żołnierzy. Ten obraz pozostanie ze mną do końca życia.
W „Czarnym czwartku” pogrzeb Brunona Drywy jest też jednym z najbardziej wstrząsających kadrów.
W ten sposób chowano wszystkie ofiary grudnia. Taki pochówek miał również Zbyszek Godlewski, legendarny Janek Wiśniewski. To były wręcz nieludzkie pogrzeby, przy latarkach. Rodzinę informowano zazwyczaj godzinę przed, wyciągając zszokowanych krewnych z domu. W tych grudniowych opowieściach jest historia, która zjeżyła mi resztki włosów na głowie. Kiedy robiliśmy dokumentację do scenariusza, trafiliśmy do matki jednego z zabitych. Ona i jej mąż, podobnie jak prawie wszystkie rodziny, przez długi czas kompletnie nie wiedzieli, co się stało z ich synem. W końcu powiadomiono ich, że go znaleziono. I że mogą go pochować. Pogrzeb odbył się oczywiście nocą. Trumna była jednak zaplombowana. Nie można było zajrzeć i zobaczyć, czy to rzeczywiście on.
PRZECZYTAJ TEŻ: Grudzień '70 – pamiętamy. Ta masakra jest przykładem tego, jak nie powinna rozmawiać władza ze społeczeństwem
Minęło kilka miesięcy. Podczas świąt wielkanocnych ojciec zamordowanego chłopaka i brat wypili po kilka kieliszków. I wtedy ojciec powiedział, że od pochówku gnębi go myśl, czy rzeczywiście w tamtej trumnie był jego syn. I musi to sprawdzić. Wzięli więc obaj łopaty, poszli na cmentarz, odkopali trumnę, otworzyli. I upewnili się, że to był on. W kieszonce marynarki, w której go pochowano, miał wsuniętą szkolną legitymację.
Czy warto było ponieść taką ofiarę?
Niektórzy stawiają takie pytanie: W imię czego? Przecież jeszcze wtedy system się nie zmienił. W kraju też zmiany na lepsze nie było. Ale śmiem twierdzić, że ten straszny i okrutny grudzień na Wybrzeżu był prawdziwym początkiem końca komuny.
Co, twoim zdaniem, najbardziej wam się udało w tym filmie?
Udało nam się pokazać nie tylko prawdę historyczną, ale też odsłonić duszę ludzką w najbardziej dramatycznych chwilach. Odsłanianie tej duszy to zasługa wspaniałej gry aktorskiej. Na planie filmowym tego nie dostrzegałem, bo tam widzi się głównie całą tę filmowa kuchnię, artystyczny chaos i rozgardiasz. Natomiast już na ekranie ogląda się czysty kadr. Chylę więc czoła przed aktorami, zwłaszcza przed Martą Honzatko i Michałem Kowalskim. Honzatko, uważam, przeszła samą siebie. Na kolaudacji w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej z udziałem takich reżyserów, jak: Wojciech Marczewski, Ryszard Bugajski i Janusz Zaorski, z ich strony padały do reżysera Antoniego Krauzego pytania: Gdzie ty ją znalazłeś? A przecież to był debiut fabularny tej aktorki.
Film dostał m.in. na jednym z największych festiwali na świecie, w Montrealu, nagrodę FIPRESCI, ale też nagradzano go na festiwalach w Chicago czy Moskwie. Jak widzowie w Polsce i na świecie reagowali na tę filmową historię?
W Polsce odbiór był wspaniały. W większości przypadków reakcja w kinie po obejrzeniu „Czarnego czwartku” była taka sama, przeszły tzw. lista płac i wszystkie końcowe napisy, a ludzie nie wstawali. Siedzieli jak sparaliżowani po seansie. Trzy razy byłem świadkiem tego, że obsługa kina wchodziła po pewnym czasie i bardzo delikatnie prosiła widzów, żeby opuścili salę.
Natomiast film odniósł olbrzymi sukces na festiwalu w Moskwie. W Internecie obejrzałem potem minireportaż, jak Rosjanie wychodzą po projekcji naszego filmu. I utrwaliła mi się w pamięci wypowiedź pewnej starszej pani. Poproszona o komentarz do filmu, powiedziała: – Dobrze, że nas, Rosjan, przy tej tragedii nie było.
Bardzo fajne spotkania mieliśmy z polską młodzieżą. Okazało się, że większość tych młodych ludzi po raz pierwszy dowiadywała się tak szczegółowo o tym, czym był Grudzień ‘70.
Napisz komentarz
Komentarze