Odkąd sięgam pamięcią, zawsze pisałeś o Gedanii. Kiedy Gedania stała ci się bliska? To może jakaś osobista historia?
Pierwszą miłością była, oczywiście, Lechia. Ale to są fascynacje kibiców mojego pokolenia. Gedanią na serio zacząłem interesować się kilka lat temu. Wiedziałem o patriotycznych kartach historii tego klubu, ale nie czułem emocji. Dopiero, będąc dziennikarzem, zacząłem zgłębiać temat. A w minionym roku Gedania, która obchodziła swój jubileusz, stała mi się naprawdę bliska. Jest i wątek osobisty. Szukaliśmy dla syna miejsca, gdzie mógłby realizować swoje pasje sportowe. I tak trafiliśmy do Gedanii. Mimowolnie zbliżyłem się do klubu i ja. Wtedy ta historia wciągnęła mnie po same uszy. Bo to dzieje i piękne, i dramatyczne. A napisanie tej książki zaproponował mi obecny prezes Gedanii 1922 Władysław Barwiński. Propozycję przyjąłem z radością.
„Ta tradycja nie przetrwałaby, gdyby nie ludzie. To gdańszczanie kochający piłkę nożną, ale przede wszystkim patrioci, dla których Gedania znaczyła tyle, co Polska” – czytamy we wstępie.
To klub, który powstał w kontrze do niemieckich klubów działających w Wolnym Mieście Gdańsku. Początki nie miały jakichś kontekstów politycznych, liczyła się pasja młodych piłkarzy. Ale im bardziej niemiecki żywioł dawał się we znaki mniejszości polskiej, tym lepiej organizowała się Gedania. A trzeba pamiętać, że nie mieli łatwo, także pod względem finansowym. Z czasem jednak stali się największym i najlepiej zorganizowanym klubem, nawet względem starych klubów niemieckich. To był klub otwarty, mogli należeć do niego sportowcy różnych narodowości, i Niemcy, i Żydzi. Ważne było, by nikt nie demonstrował wrogości wobec Polski. I tak, jednym z najlepszych napastników w drużynie piłkarskiej był Żyd, Leon „Lipek” Keller. Był też świetny trener pięściarstwa, Niemiec Martin Arlt, do tego stopnia lubiany przez Polaków, że pisano i mówiono o nim - Marcin.
Nieraz podkreślałeś, że ta książka to hołd złożony ludziom Gedanii.
Oni tworzyli tożsamość miasta, które było zdominowane przez Niemców, a jednak potrafili się w tym odnaleźć i na dodatek triumfować. Tuż przed samym wybuchem wojny Gedania była już czymś więcej niż klubem sportowym. Wydziały strzelecki, pięściarski czy motocyklowy to były sekcje, które w dużym stopniu przygotowały młodych ludzi do obrony przed bojówkami hitlerowskimi. Niektórzy zawodnicy działali też w służbach wywiadowczych. Fenomen tego klubu polega na tym, że pod pretekstem zrzeszania się, by uprawiać sport, po pierwsze demonstrowali swoją polskość, po drugie organizowali się, by zapewnić sobie i innym Polakom bezpieczeństwo.
Sport i dziś jest najlepszym tłem do manifestowania patriotyzmu.
To było szczególnie widoczne w czasach PRL. Ówczesne władze mocno windowały sportowców, wiadomo było, że propagandowo nic nie działa lepiej jak sportowe sukcesy naszych zawodników. Niestety, gedaniści nie byli hołubieni. Zwykle autochtoni, wcześniej walczyli o polskość w Wolnym Mieście Gdańsku, a po wojnie - inwigilowani przez władze PRL - wciąż musieli dowodzić swojej polskości. Ostatnie lata życia wielu tych, którzy w 1945 roku reaktywowali Gedanię, zmuszonych było spędzić na obczyźnie. Może to nie będzie popularne, co powiem, ale popularność Lechii rosła wraz ze spychaniem na margines Gedanii. Bo Lechia swoją siłę budowała na „zielonym świetle” od władz PRL. Była klubem, który stwarzał warunki do treningu, podczas gdy Gedania swój zniszczony stadion przy ul. Kościuszki odzyskała dopiero w 1958 roku. Wcześniej sportowcy tego klubu tułali się po niemal wszystkich dostępnych boiskach, łącznie z Sopotem i Gdynią.
W minionym roku Gedania, która obchodziła swój jubileusz, stała mi się naprawdę bliska. Jest i wątek osobisty. Szukaliśmy dla syna miejsca, gdzie mógłby realizować swoje pasje sportowe. I tak trafiliśmy do Gedanii. Mimowolnie zbliżyłem się do klubu i ja. Wtedy ta historia wciągnęła mnie po same uszy. Bo to dzieje i piękne, i dramatyczne.
Adam Mauks / dziennikarz "Zawsze Pomorze"
Czego nowego dowiedziałeś się o gedanistach zbierając materiały do tej książki?
Gedania wciąż pozostaje nieodkryta. Książka poświęcona jest piłkarzom klubu, ale starałem się nie zapomnieć o licznych sukcesach zawodników innych sekcji. Zresztą życiorysy wielu z nich nadają się na osobne publikacje.
Na przykład?
Pierwszym prezesem był Austriak Konrad Rudolf, jego związki z klubem prawdopodobnie kończą się na 1937 roku. Od tego czasu słuch o nim zaginął. Od zakończenia wojny powstanie Gedanii przypisuje się dwóm polskim piłkarzom – działaczom, Jakubowi Bawelskiemu i Edmundowi Matuszakowi. Matuszak zmarł w 1963 roku w Sopocie, ale jego grobu nie udało mi się odnaleźć, ani w Sopocie, ani w rodzinnym Chełmnie. Zniknął. I z cmentarzy, i z ewidencji.
Wojny nie przeżyła blisko setka zawodników.
Wielu trafiło do obozów koncentracyjnych. W 1939 roku hitlerowcy rozstrzelali prezesów klubu, zniszczyli jego siedzibę, do dziś nie wiadomo co się stało z pamiątkami. To kolejna zagadka. W nazistowskich obozach nazwę „Gedania” słychać było często. Z opowieści Romana Bellwona, piłkarza i działacza klubu, wynika, że w Sachsenhausen polscy więźniowie grali w piłkę nożną w drużynie pod nazwa Gedania. Klub przetrwał wojnę dzięki takim postawom. Może gedaniści przetrwali dzięki Gedanii?
To w wielu przypadkach był klub rodzinny, trenowały tu różne dyscypliny całe pokolenia... Potomkowie gedanistów żyją historią klubu.
Nie ma ich już wielu. Pracując nad książką spotkałem się m.in. z rodziną austriackiego trenera Ferdynanda Fritscha, który przed wojną z Gedanią związał swe losy. Arcyciekawa postać, którą zainteresowałem się szczególnie, bo na jednym ze zdjęć wydał mi się podobny do mego dziadka. Ale koneksji rodzinnych się nie doszukałem (śmiech). Był bardzo pogodnym, towarzyskim człowiekiem, potrafił nawet jodłować. W 1958 roku chciał wraz z rodziną wyjechać z Polski, już nie czuł się tu najlepiej. O pozwolenie na wyjazd prosił nawet Władysława Gomułkę. Wkrótce na dworcu w Oliwie żegnali go sąsiedzi, piłkarze i kibice, wołając "Onkel, Onkel". Od jego bliskich Jolanty i Romana Sikorowskich dostałem mnóstwo zdjęć. O pamięć przodków walczą też m.in. Maria Dryżał, córka Brunona Zwarry – który przecież był piłkarzem Gedanii czy rodzina Romana Bellwona. Ta garstka ludzi potrzebuje wsparcia historyków, dziennikarzy
Rok 2022 to stulecie Gedanii. Pamiętam, gdy pisałeś o inicjatywach, dzięki którym można byłoby uczcić ten jubileusz. Czegoś nie udało się zrobić?
Nie było tak źle. Sporo instytucji się zaangażowało. Wystawy, tablice pamiątkowe, turnieje piłkarskie, regaty wioślarskie, ale niestety, nie były to wydarzenia masowe, co dziś nie jest bez znaczenia. Nie udało się nadać imienia Gedanii gdańskiemu tramwajowi. Słyszałem o planach powstania przystanku tramwajowego na Grudziądzkiej przy obiektach Gedanii 1922. W grudniu 2021 napisałem o tym, by uczcić klub tablicą na Domu św. Józefa na Garncarskiej, tam narodził się pomysł założenia klubu. Bez odzewu. Zresztą w Gdańsku jest sporo takich miejsc. Boisko, gdzie grała Gedania, hala sportowa na ul. Gazowniczej, gdzie jeszcze widać napis „Gimnastikaus”. To już są właściwie ruiny, ale tam też trenowali gedaniści. Nie ma miejsc związanych ze sportem w Gdańsku, które nie dotyczyłyby Gedanii. Choćby te wszystkie zarośnięte, stare boiska. Przydałyby się symboliczne tablice…
Moje kolejne pytanie zatem chyba sensu nie ma.
Co to za pytanie?
Czy Gedania jest w Gdańsku widoczna? Obecna?
W Polsce mamy problem, by pamiętać o ludziach, nawet o zwycięzcach. A jest się czym pochwalić. Wiemy gdzie gedaniści mieszkali, gdzie trenowali, wyróżnienie tych miejsc - to mogłoby wspierać tożsamość klubu, gdańszczan, uwrażliwiać młodych. Zresztą chciałem, by moja książka była przewodnikiem po gdańskich śladach Gedanii. Pamięć o tych ludziach zginie, jeśli nie będziemy przypominać.
Książkę wydało Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Promocja odbędzie się 15 czerwca o godz. 17.30 w sali kinowej MIIWŚ.
Napisz komentarz
Komentarze