Rozmawiamy z okazji półwiecza twojej twórczości poetyckiej. Powiedz kiedy odkryłeś w sobie poetę?
Pierwsze próby zacząłem w liceum. Nie powiem ci, dlaczego zacząłem pisać, bo mam na to trzy teorie i już nie pamiętam, która jest prawdziwa. Najbardziej mi się podoba ta związana z bigbitem, którego byłem fanem. Przeczytałem kiedyś, że zespół Czerwone Gitary ogłosił konkurs na tekst piosenki, do której oni zrobią muzykę, i którą potem zaśpiewają. Postanowiłem więc spróbować napisać coś zabawnego, bo ich piosenki były raczej wesołe. Tylko że mnie wychodziły jakieś przerażające smutki. Ale w ten sposób zacząłem pisać.
Wysłałeś coś wtedy na ten konkurs?
Nie. Ja w ogóle długo byłem byłem tak zwanym młodym poetą szufladowym. Pisałem do szuflady. Strasznie się wstydziłem tego, że piszę wiersze, bo wydawało mi się to zajęciem absolutnie niemęskim, niepoważnym. Pokazywałem te wiersze może dwóch-trzem osobom. I kiedyś siedziałem w domu, na ulicy Politechnicznej we Wrzeszczu, z moim przyjacielem Markiem Bieńkowskim. On był wtedy na pierwszym roku studiów, ja powtarzałem klasę maturalną. Siedzimy, gadamy, a tu wpada nasz wspólny wtedy przyjaciel, Stanisław Esden-Tempski i mówi: Słuchajcie, w Radiu Gdańsk jest fantastyczna dziennikarka. Nazywa się Alina Kietrys, jest młoda, ale świetnie się zna na poezji. Miałem już u niej audycję. Dajcie mi wiersze, to teraz będziemy mieli audycje we trzech. Obaj z Markiem, z lekkim wstydem, daliśmy mu po cztery czy pięć wierszy. Po dwóch tygodniach milczenia Tempski wpada. U mnie znowu był Marek Bieńkowski, bo często bywał. Coś taki zły? – pytamy Esdena. Ta Kietrys to się w ogóle nie zna na poezji – on na to. Dlaczego? Przecież tak ją chwaliłeś? Nie, nie zna się, odrzuciła wiersze. Nas wszystkich? Nie, tylko moje, a wy macie audycję.
I to tę rocznicę świętujesz?
Tak, to był październik 1972, ale nie pamiętam dokładnie jaki dzień. Właściwie mogę powiedzieć, że to ta audycja uczyniła ze mnie poetę. Był w tym wszystkim dosyć zabawny podtekst, bo w tym samym czasie, kiedy debiutowałem w państwowym radiu, jednocześnie chodziłem na przesłuchania do SB za ulotki antywyborcze.
Wystarczyła jedna audycja i zaistniałeś jako obiecujący poeta?
Nie. Potem napisałem list do redaktora naczelnego „Liter”, pana Edgara Milewskiego, że to skandal, że nie drukuje tak fantastycznych poetów, jak my. Napisałem to w imieniu swoim, Ola Jurewicza, Marka Bieńkowskiego i Esdena. I o dziwo, po tygodniu red. Milewski zaprosił nas do siebie i kazał przynieść wiersze. Potem mi opowiadał, że tak naprawdę zaprosił nas po to, żeby nas ośmieszyć, ale wiersze mu się spodobały, więc je wydrukował. Ja wtedy chodziłem do pomaturalnej szkoły spółdzielczości mieszkaniowej w Sopocie. Na przerwie podeszły do mnie dwie koleżanki i mówią: Antek, zrobiłyśmy sobie w weekend prasówkę i w „Literach” trafiłyśmy na wiersze Antoniego Pawlaka. Czy to ty? Poczułem, że robię się czerwony, jak burak i coś tam wybąkałem, że to nie ja.
Nie próbowałeś ich poderwać „na poetę”?
Moi koledzy to robili, ale ja jakoś nie potrafiłem. Dla mnie pisanie wierszy – jak mówiłem – było wstydliwą sprawą. A ich prezentacja publiczna, to już w ogóle jakby striptiz. Przez całe lata najpierw musiałem sobie strzelić setkę lub dwie na odwagę, potem rozkładałem przed sobą maszynopisy, a ręce wsadzałem pod uda, żeby nie było widać jak mi się trzęsą. Dla mnie to było strasznie ciężkie przeżycie. Zarówno fakt, że czytam wiersze, ale też w ogóle to, że występuję publicznie. Tego ostatniego nauczyłem się dopiero, jak byłem rzecznikiem prezydenta Gdańska.
Miałeś dość skomplikowaną drogę edukacyjną. Mówiłeś o powtarzaniu klasy. Potem szkoła pomaturalna...
Nawet dwie, dlatego, że dwa razy bez powodzenia startowałem na historię na uniwerku. A szkoła pomaturalna dawała ten luksus, że chroniła przed wojskiem. Za trzecim razem dostałem się na tę historię, ale po pierwszym roku – już w Warszawie, bo się przeniosłem – wyleciałem za brak postępów w nauce. W następnym roku dostałem się wprawdzie na historię filozofii do Akademii Teologii Katolickiej, ale ponieważ „zerwałem ciągłość studiów” wzięli mnie do na dwa lata do wojska, co było dosyć upiornym, ale z drugiej strony bardzo interesującym doświadczeniem życiowym.
Przyznałeś się przed kolegami z wojska, że jesteś poetą?
Nie, natomiast jak się o tym dowiedział mój dowódca kompanii, to mi zlecił zrobienie gazetki ściennej. Polegało to zresztą na tym, że brałem „Trybunę Ludu” i ręcznie przepisywałem teksty.
Po wojsku wróciłeś na ATK.
Wróciłem, ale nie skończyłem, bo zaczęła się Solidarność. W wakacje, będąc u teściów w Gdańsku, poszedłem do stoczni, gdzie było mnóstwo moich przyjaciół. A po powrocie do Warszawy udało mi się załapać do biura kultury w Regionie Mazowsze. Uznałem, że to ciekawsze, niż kończenie studiów. Pracowałem tam do końca, to znaczy do stanu wojennego, a nawet dłużej, bo wojskowy komisarz Regionu Mazowsze zwolnił ostatnich pracowników bardzo późno. Formalnie byłem tam zatrudniony i dostawałem całkiem spore pieniądze za nic, bodaj do połowy 1984 roku, w międzyczasie zaliczając siedem miesięcy internowania.
Mieszkałeś w Warszawie przez blisko ćwierć wieku, miałeś ugruntowaną pozycję zawodową i towarzyską. Jak to się stało, że wróciłeś do Gdańska?
W 1997 norweska firma Orkla zwróciła się do Jacka Rakowickiego by przygotował projekt naprawczy tygodnika „Przekrój”. A Jacek poprosił mnie o pomoc. Ta nasza przygoda z „Przekrojem” trwała prawie rok i większość tego czasu spędziliśmy w Krakowie. Wtedy zrozumiałem, że jest życie poza Warszawą, a skoro tak, to wracam do Gdańska. Miasto rodzinne ma dwie gigantyczne zalety. Po pierwsze tylko tu można spotkać na ulicy kolegę z podstawówki albo z liceum. A po drugie zna się wszystkie tajemne przejścia. Jak idę Grunwaldzką i mijam bramę, to wiem, że jak w nią skręcę i przejdę przez podwórko, to wyjdę na Waryńskiego. Ta wiedza jest mi kompletnie niepotrzebna w praktyce, ale ona buduje taką pewność, że to jest moje miejsce. A ja chciałem mieć swoje miejsce. Przez 25 lat nie byłem w stanie zaakceptować Warszawy. Miałem i mam tam mnóstwo przyjaciół, dobrych znajomych, ale Gdańsk to jest Gdańsk.
W dodatku można tu dostać pracę rzecznika prezydenta miasta.
O rzecznikowaniu w ogóle, nie myślałem, natomiast faktycznie gdzieś na początku 2006 pomyślałem, że chętnie bym popracował dla Pawła Adamowicza, ponieważ wydawał mi się bardzo dobrym prezydentem i fajnym facetem. Zagadnąłem o to Piotrka, jego brata i tak to się zaczęło. Z początku byłem doradcą do spraw kultury, ale po paru miesiącach, z dnia na dzień, odszedł rzecznik, Maciek Turnowiecki. Miesiąc szukaliśmy kogoś na jego miejsce, aż w końcu Paweł powiedział: To musi być ktoś, kto nie tylko orientuje się w sprawach miasta, ale też ja muszę mu ufać. To może ty byś został? Postawiłem mu trzy warunki. Po pierwsze, że nigdy nie będę musiał chodzić w krawacie. Po drugie, że zaufanie jest dwustronne i wobec tego wiem o wszystkim, co on robi. I po trzecie – że w każdej chwili mogę wejść do gabinetu i go opieprzyć, jeżeli na to zasłużył, a on nie będzie miał pretensji. I de facto wszystkie te warunki zostały spełnione.
Często wchodziłeś?
Na początku wchodziłem z każdym drobiazgiem, ale potem zaproponowałem mu taki układ, że w naprawdę ważnych sprawach będę z nim konsultował odpowiedzi, a w innych sam odpisuję w jego imieniu i nawet mu tego nie pokazuję. Potem bywało tak, że po różnych moich niby-Pawłowych komentarzach, on dzwonił do mnie wieczorem i pytał: co ty powiedziałeś moim imieniu, bo tu dzwonią ludzie i mi gratulują, a ja nie wiem o co chodzi?
Czyli dużo tekstów Pawlaka krąży podpisanych nazwiskiem Pawła Adamowicza?
Tak, ale mieliśmy do siebie zaufanie – to raz. A po drugie – poznałem tok jego rozumowania, jego poglądy i wiedziałem, że się z niczym nie wychylę. Do tego stopnia, że raz jak składałem nowy tomik u wydawcy, to w ostatniej chwili wycofałem jeden wiersz, bo byłem pewien, że ktoś się przyczepi o to, że rzecznik Adamowicza takie rzeczy wypisuje.
Piszesz wiersze od 50 lat, ale jednak szersza publiczność kojarzy cię przede wszystkim jako rzecznika Pawła Adamowicza. Nie denerwuje cię to?
Bardzo często mi się w życiu zdarzało, że byłem rozpoznawany nie przez to coś, co dla mnie wydawało się najważniejsze. Przez wiele lat mówiono nie o moich wierszach, ale że Pawlak to autor „Książeczki wojskowej”. A po śmierci Jacka Kaczmarskiego moim głównym wyróżnikiem było „przyjaciel Jacka Kaczmarskiego”. I tutaj jest coś podobnego. Terasa Bogucka, którą niesłychanie cenię za inteligencję i orientację w tak zwanym „tym, co się dzieje w naszej rzeczywistości” rok czy dwa lata temu powiedziała mi chyba największy komplement, jaki usłyszałem w życiu: że – po pierwsze, jestem mistrzem krótkiej formy, a po drugie, że kompletnie przewartościowałem pojęcie „rzecznik prasowy”. Stworzyłem nową jakość rzecznikowania. No, nie mnie to oceniać, ale myślę, że coś w tym jest.
Trzecia część tego poematu była niezwykle erotyczna (Misiorny potem w „Trybunie Ludu” napisał, że jestem Michaliną Wisłocką dla małolatów). Zostało to opublikowane w niezależnym kwartalniku literackim „Puls” i zrobił się skandal. Na KUL-u na przykład sprzedawano ten numer z wyrwanymi stronami, bez mojego poematu.
Wracając do poezji. Pamiętasz jakieś szczególnie żywe reakcje na twoją twórczość?
Jeden raz, to było w 1978, kiedy umierała na białaczkę dziewczyna, z którą się miałem ożenić. Zacząłem wtedy pracować nad poematem, którego tytuł zaczerpnąłem z Walta Whitmana: „I śmierć, wiele śmierci...”. Trzecia część tego poematu była niezwykle erotyczna (Misiorny potem w „Trybunie Ludu” napisał, że jestem Michaliną Wisłocką dla małolatów). Zostało to opublikowane w niezależnym kwartalniku literackim „Puls” i zrobił się skandal. Na KUL-u na przykład sprzedawano ten numer z wyrwanymi stronami, bez mojego poematu. A na spotkaniu Komitetu Obrony Robotników profesor Józef Rybicki powiedział, że „Puls” trzeba zamknąć. I dopiero Stanisław Barańczak wykazał się przytomnością umysłu, mówiąc: Panie profesorze, my walczymy z cenzurą, a pan chce cenzurować? A drugi raz to było w roku 1981, kiedy napisałem wiersz pod tytułem „Feliks Dzierżyński chce wyjechać na wieś”. Dałem go do gdańskiego kwartalnika „Punkt”, cenzura go zaakceptowała. Magazyn miał wyjść w pierwszym kwartale 1982, a tu wprowadzono stan wojenny i cenzor zażądał przemiału kilku tysięcy egzemplarzy dosyć grubego pisma. Wtedy ktoś z redakcji, już nie pamiętam kto, ściągnął zastęp harcerzy, którzy pracowicie wycinali strony z moim wierszem, żeby uratować nakład. Czyli miałem takie dwie, troszeczkę oddolne ingerencje cenzury.
Nie miewasz czasem wrażenia, że poeta w naszych czasach to trochę relikt przeszłości?
Poeta to margines i to nie od dziś, ale od dłuższego czasu tak jest. Parę lat temu Jerzy Sosnowski robił w Lublinie rozmowy z pisarzami. Spotkanie ze mną zaczął od pytania ile się zarabia na poezji. Ja mu na to: Chyba żartujesz? Są pisarze, którzy zarabiają na książkach, ale to nie są poeci. Natomiast jest inny gigantyczny plus tego, że piszę wiersze. Otóż gdybym tego nie robił, to bym nie spotkał połowy tych fantastycznych, cudownych ludzi, których poznałem. A ja wyznaję zasadę, że to, co jest w życiu najważniejsze, to poznawanie drugiego człowieka.
Napisz komentarz
Komentarze