– Stres jest ewidentny. Potrzebne są adaptacja, trochę języka i CV. Staram się wyjaśniać, jak to działa. Przychodzi pani bez żadnej znajomości polskiego i mówi, że ma 10 lat stażu pracy w ukraińskim sądzie. Nie wie, co robić. Rozmawiamy i okazuje się, że od dawna robi super handmade! [ang. rękodzieło] Szyje, maluje... tylko nie wiedziała, że z tego mogą być pieniądze, a na początek, dopóki nie ma możliwości pracy w zawodzie, czy innych, ambitniejszych perspektyw, taka praca z hobby to już coś. To jakiś start, z którym można zacząć myśleć, co dalej – zaznacza Wiktor, prawnik z Kijowa, który od lat mieszka w Trójmieście, a od miesiąca wspiera tłumaczeniem czwartkowe spotkania na Młyńskiej w Sopocie.
Pod numerem 11 już od 5 lat organizowano lekcje polskiego, doradztwo zawodowe, porady prawne i konsultacje psychologiczne dla imigrantów, jednak nigdy na takich obrotach, jak po 24 lutego i rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
– Z roku na rok liczba klientów rosła. W całym 2021 roku przyjęliśmy 500-600 osób, ale teraz sytuacja i skala potrzeb zmieniły się diametralnie. Pytania dostajemy z całego Trójmiasta, a tylko w Sopocie mamy około 3 tysięcy uchodźców z Ukrainy. No i imigranci, którzy przyjechali przed wojną, nie zniknęli. Również potrzebują wsparcia – mówi Robert Dukowski, koordynator Sopockiego Centrum Integracji i Wsparcia Cudzoziemców, prowadzonego przez Fundację Społecznie Bezpieczni.
PRZECZYTAJ TEŻ: Emocjonalna sesja Rady Miasta Gdańska. Skandowano: Ukraina, Ukraina!
Jak wspominają w Centrum, budynek dawnego papierniczego młyna na Kamiennym Potoku długo gościł głównie imigrantów ekonomicznych ze Wschodu i przyjezdnych z najodleglejszych zakątków globu, którzy, z różnych powodów, przeprowadzili się do nadmorskiego kurortu – od obywateli Japonii, Brazylii, USA czy Turcji po mieszkańców Uzbekistanu i Kongo. Nowym wyzwaniem było zapewnienie azylu ofiarom represji z Białorusi, przyjętym przez Sopot w 2021 roku.
– Wtedy pojawiły się inne potrzeby, osoby po trudnych przeżyciach, z doświadczeniem traumy – wymienia Robert.
Kilka miesięcy temu, jak każdy, nie spodziewał się, że to tylko wstęp.
(fot. Karol Makurat | Zawsze Pomorze)
Czołgi, pieski, chińczyk
– Olga przyjechała 15 marca z dziećmi: 8-letnią Anią i 15-letnim Arturem. Jechali trzy doby. Tam teraz jest Rosija – mówią. Aż trudno uwierzyć, przez co przeszli. Na zdjęciach pokazywała nam miny i czołgi. Przecież my wojnę znamy tylko z rodzinnych opowieści. Dorosła siostrzenica z nastoletnimi dziećmi mieszka w Wesołej pod Warszawą, i ostatnio zapowiedziała, że, zanim tu też będzie wojna, wyprowadzą się do Skandynawii. Mówi, że weźmie rodziców. No, wierzyć się nie chce – zamyśla się pani Grażyna, dziś emerytka, która przez ponad trzy dekady prowadziła aptekę w gdańskim Wrzeszczu.
Wiosną ubiegłego roku część domku podnajmowała panom z Ukrainy, którzy przyjechali do pracy. Były wspólne grille, a jeden nawet sprowadził żonę i 2-letnią córeczkę. To od nich dowiedziała się o pieszczotliwie nazywanej „Oleną” Oldze, z którą teraz dzieli domek. Na Młyńską przyszły razem, głównie w sprawie kursów językowych.
– Załatwiłyśmy wszystko, co można było załatwić: PESEL-e dla wszystkich, chociaż stać trzeba było w długaśnych kolejkach od 12:00 albo nawet od 5:00 rano, do tego 500 plus dla dzieci i 300 złotych jednorazowej wyprawki w sopockim MOPS-ie – wymienia weteranka farmacji i dodaje: – Artur od 2 tygodni chodzi do ogólniaka, a Ania do podstawówki. Tylko czasem płacze, że zostawiła pieski. Takie wielkie, przepiękne.
PRZECZYTAJ TEŻ: „Solidarnie z Ukrainą!" Wielki wiec w Gdańsku na placu Solidarności
Pieski są dwa i patrzą na nas ze zdjęcia w telefonie Olgi. Muisz i Ralf razem muszą ważyć z 60 kilo. To więcej niż ich właścicielka, drobna trzydziestokilkulatka z Melitpola z urzekającym, lekko speszonym uśmiechem.
– Tam na miejscu zostali mama i tata – mówi o rodzinnym mieście w obwodzie zaporoskim, niecałe 200 kilometrów na zachód od Mariupola.
Nie mają co jeść. Tata trafił do szpitala na intensywną terapię. Teraz leży na sali ogólnej, więc jest lepiej, ale mama sama nie daje rady. Terminale banków nie działają. Nie ma produktów w sklepie. Ludzie przynoszą jajka, mleko i inne rzeczy na rynek. Mama pracuje i tam chodzi, ale jest drogo i produkty dostaje jak za połowę pieniędzy.
Olga
Od wtorku Olga zaczyna kurs polskiego. Póki co, w rozmowie, podpowiada pani Grażyna, która chwali ciasta, torty i inne kulinarne kompetencje swojej współlokatorki – z zawodu cukierniczki. Potakiwaniom i kręceniu głowami towarzyszą gesty, a powietrze raz po raz przecinają dłonie, wskazujące wielkości, kształty, kierunki na mapie...
– Ja jej tak jakoś super to nie rozumiem – przyznaje w trakcie tych kalamburów pani Grażyna. – Niektóre słowa mamy podobne, a czasem można coś pokazać albo narysować. No i wieczorami gramy w chińczyka. To gra, w której bariera językowa nie istnieje. Córka mieszka w Pruszczu i opowiadała mi o wzruszającym polskim małżeństwie, które z 2-3-letnim dzieckiem przeniosło się do jednego pokoju, po to żeby drugi oddać rodzinie z Ukrainy. Podziwiam. Nie wiem, jak sobie tak dają radę, ale podziwiam. Koleżanka córki pracuje w B. [nazwa wielkiej, międzynarodowej korporacji farmaceutycznej]. Firma ma oddział w Kijowie i stamtąd przyjechały dziewczyny z taką forsą, że głowa boli. Wynajęły apartamenty na waterfroncie nad Motławą. To Ukrainki, i to Ukrainki. Różne są sytuacje – zastrzega.
Różne sytuacje to na Młyńskiej norma.
Różne sytuacje
– „Ukraina!” albo „Wyp...aj do Ukrainy!” – tak za mną krzyczeli w magazynie, mówi zaczepionemu na korytarzu Robertowi, całkiem niezłym polskim, inna kobieta koło trzydziestki. – Zgłaszałam pracodawcy, ale to nic nie dało. Powiedział, że jak mi się nie podoba, to powinnam znaleźć inną robotę. Pół roku, jak przestałam tam pracować – dodaje i zaznacza, że szuka porady w sprawie prawa pracy. Zanim zniknie za drzwiami specjalistki w tej materii, na wszelki wypadek nie przedstawi się i więcej do publikacji nie powie. Denerwuje się na sam widok notatnika.
– Tutaj pracowałam jako kelnerka i szukałam innej roboty. Mam, co chciałam, bo nie umiałam języka. Uczyłam się. Brakło... motywacji – po chwili zastanowienia zaznacza po angielsku Masza – dwudziestoparoletnia Białorusinka z Mińska z młodzieżowo zafarbowanymi włosami.
O sobie opowiada polsko-wschodnią mieszanką językową, przeważnie jednak po angielsku, i zaznacza, że pomoc dostała.
– Bardzo dobra była ta dziewczyna po prawej stronie – mówi, wskazując psycholożkę. – Od razu miałam wrażenie, że rozumiała mój sposób myślenia. Prawie nie musiałam niczego tłumaczyć – wyraźnie zadowolona dodaje przed wyjściem.
PRZECZYTAJ TEŻ: Grupa Ukraina w Komitecie Regionów spotkała się w Brukseli
Natalia przyszła z mamą, która znikła na spotkaniu. 20-latka, lekko zagubiona, rozgląda się po korytarzu, kiedy w przelocie zamieniamy kilka zdań.
– Mieszkanie? Rental [ang. wynajem] – kręci przecząco głową, dopytywana o to, czy w Sopocie trafiły do kogoś w gości.
Jej 16-letnia siostra już się tu uczy, a mama właśnie zapisuje się z córką na kurs polskiego. Mają dużo szczęścia – w kurorcie dołączyły do taty, który mieszka i pracuje tam od stycznia. Poza tym, są ze względnie spokojnej zachodniej części kraju – spod Lwowa.
Julia, koło 50-tki, pochodzi z Zaporoża i jako dziecko wyprowadziła się z Kijowa
– Symon ranny w nogę od ognia – mówią jej słowa i gesty.
Głównie z ruchów palców, rysujących w powietrzu strzałki wskazujące rodzinne powiązania, wynika, że to chyba kuzyn, który jest w szpitalu gdzieś na zachodzie kraju.
PRZECZYTAJ TEŻ: Za Waszą i Naszą Wolność, czyli solidarni z Białorusią i Ukrainą
– Cała rodzina została. Chciałam, żeby wyjechali. Nie chcieli jechać. Kontakt – pokazuje w telefonie rosyjskojęzyczny komunikator i chce zaprezentować zdjęcia, gdy otwierają się drzwi, a ona, równie nagle, jak się zatrzymała, znika bez słowa.
Otucha
– Szukają każdej pracy, żeby mogły opłacić życie. Ono dla Polaków też jest teraz bardzo drogie. Chcą się utrzymać, zarobić, żeby mogli opłacić mieszkanie, żywność, ubrania – wymienia inna Olga z sopockiego Stowarzyszenia Białorusinów Pomorza.
Na Młyńskiej jest tłumaczką-ochotniczką, ale pracuje też w punkcie informacji o pracy w Urzędzie Miasta Sopotu.
Tam jest dla nich pierwsza próba. Nie wiedzą, gdzie i jak w ogóle szukać pracy. W Ukrainie często ludzie starają się o to po znajomości, jak to się mówi: „na gębę”. Tu nie ma kontaktów. Pielęgniarek było kilka, ktoś robił paznokcie, kto inny pracował w dużej firmie. Po wizycie u nas mają CV i CV w wersji cyfrowej. Jest z czym przyjść, żeby starać się o rozmowę o pracę, ale komunikacja to problem.
Olga
– Główna przeszkoda to język – przyznaje Wiktor. – Bez niego jest dużo trudniej o pracę, zwłaszcza dla wyspecjalizowanych, z doświadczeniem w jakiejś branży. Przychodzą nawet lekarze, ale angielskiego też nie znają. W Ukrainie bardzo mało ludzi uczyło się angielskiego, bo nie był potrzebny. Pracowali w swoim państwie. Z tego, co wiem, to ponad 80 procent chce wrócić, a może i więcej. Nie wiedzą tylko, czy jutro, za tydzień, dwa, czy kiedy to się skończy. Spotkałem kobietę, która miesiąc przed wojną kupiła mieszkanie w Kijowie. Ona jest tutaj, ale jej głowa cały czas jest w tym mieszkaniu. Ta wojna musi się skończyć. Jeszcze przed tym wszystkim, 20 lutego, byłem w Kijowie i nigdy go takiego nie widziałem. Ulice były puste. Teraz korki wróciły, może to znak, że to się skończy?
– W pierwszym zdaniu często słyszę: Ojej, ale kto mi da pracę? Co ja w ogóle umiem robić i do czego się nadaję? Czytają swoje CV pisane cyrylicą, a my wklepujemy je w komputerze już po polsku. Od razu pokazuję popularne portale z ogłoszeniami o pracy, które mają specjalne zakładki dla Ukraińców. Mówię: Popatrz, jest 800 ogłoszeń z pracą w samym Trójmieście, i momentalnie, zamiast tego: „O rany, czy ja dam radę?”, przechodzą do: „Jak ja przez to przebrnę?” – śmieje się Dominika, która na Młyńską trafiła jako wolontariuszka z jednego z biurowców w części Oliwy nazywanej gdańskim Mordorem.
Ta gadatliwa, „kozacko” energiczna 40-latka momentalnie poważnieje i dodaje:
– Niesamowicie pracowite dziewczyny, ale też bardzo niepewne siebie. Czasem mówią, że wcześniej słyszały, że sobie w Polsce nie poradzą. Jest dużo emocji. Pracując w rekrutacji, od znajomych na co dzień słyszę prośby o poradę typu: „Hej, rzucisz okiem na moje CV?”. Oczywiście, pomagam, by ich potencjalny nowy pracodawca wiedział, z kim ma do czynienia, co dana osoba potrafi, jakie ma doświadczenie, a sama „cefałka” wyglądała reprezentacyjnie i profesjonalnie. Tutaj robię z tego dobry użytek. Może zabrzmi to trochę górnolotnie, ale to, co robię zawodowo, od wielu lat mam szansę wykorzystać, wspierając kogoś w trudnej sytuacji.
Często mężowie tych kobiet walczą, a one się o nich martwią i jednocześnie mają na głowie potwornie trudną sytuację mieszkaniową, utrzymanie się, załatwianie codziennych spraw, szkoły i przedszkola dla dzieci. Nie ukrywam, zdarzają się panie, które ze względu na postawę oraz kompetencje z miejsca kradną mi serce i chcę je zatrudnić u nas.
Dominika
– Zdarzyło mi się dzwonić z propozycją rozmowy o pracę w mojej firmie, i słyszeć w słuchawce szloch z pytaniem: Jak ja przyjdę na to spotkanie, skoro cała się zapłakałam? Rozmowa nie była oczywiście tego samego dnia i wcześniej przesłałam informacje o tym, o jakie stanowisko chodzi, na czym polegają wymagania, a nasz rekruter spokojnie wytłumaczył, jak się do tego przygotować. Pisanie CV, pisaniem CV, pokazywanie portali, pokazywaniem portali, ale najbardziej zależy mi chyba na tym, by panie, które do nas trafiają, odeszły od stolika trochę spokojniejsze. Z tym spokojem są już w stanie zawojować świat – dodaje Dominika.
Zawojować świat, obok Dominiki, pomaga około 30 ochotników, głównie z oliwskich biurowców, których przekonać udało się Annie Dukowskiej, doradczyni zawodowej w Sopockim Centrum Integracji i Wsparcia Cudzoziemców.
– Pomysł na akcję pod hasłem „Wolontariat HR” [ang. Human Resources – zasoby ludzkie, kadry] pojawił się już pod koniec lutego. Na początku pomogła nam Marta Stolińska z DNV Poland, której należą się ogromne podziękowania, bo rozesłała wiadomość do swoich kolegów i koleżanek po fachu. Odzew jest ogromny, wsparciem w poszukiwaniu pracy, tłumaczeniami i opieką nad dziećmi uchodźczyń zajmują się HR-owcy, m.in. właśnie z: DNV, Arrow Electronics, Thyssenkrupp Group Services Gdańsk, Arla Global Shared Services, Kemira Gdańsk, PwC Polska, IPK Agencja Rekrutacji, LSEG Gdynia, gdańskich State Street i Wipro Limited – wymienia Anna, która do tej długiej listy zaangażowanych firm dorzuca wspomniane wcześniej Stowarzyszenie Białorusinów Pomorza i bardzo nietypową korporację: Siostry Karmelitanki Misjonarki Terezjanki.
PRZECZYTAJ TEŻ: Uchodźcy z Ukrainy sprzątali Tczew. Chcieli się odwdzięczyć za pomoc
– Bardzo ważne jest, aby każda osoba wyszła stąd z pakietem niezbędnym do dalszego szukania pracy. Chodzi o kierunek działania, CV, list motywacyjny i ważne adresy, a przede wszystkim, by wyszła z poczuciem, że ma szanse na podjęcie pracy i rozwój zawodowy. Kluczowe jest, aby podczas rozmowy pokazać możliwości i dodać otuchy. Nasi klienci to osoby o różnej historii pracy i edukacji. Każdy jest inny, ma różne zdolności i oczekiwania – zaznacza doradczyni zawodowa, która nieustępliwie przekonuje, żebyśmy wspierali uchodźczynie i każde: „A pamiętasz, jak na Wyspach ukrywaliśmy wykształcenie, żeby dostać fizyczną pracę?”, zbywa swoim: „A wiesz, ilu mamy znajomych, którzy porobili tam kariery naukowe?”.
*Niektóre imiona bohaterek tekstu zostały zmienione.
Napisz komentarz
Komentarze