Sprawie katastrofy promu Heweliusz, poświęciłeś kilka, jeśli nie kilkanaście, lat zawodowego życia. Czy z książki Adama Zadwornego „Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku” dowiedziałeś się czegoś nowego na jej temat?
Że na promach biznes dominował nad pracą, jeśli to prawda. Poza tym niczego nowego się nie dowiedziałem, a moja pierwsza ocena, zamknięta w jednym przymiotniku, brzmi: ta książka jest podła. Mówię to wprost, choć poznałem autora i oceniam go jako osobę łagodną, ciepłą i wręcz dobroduszną.
Tym bardziej tak ostra ocena wymaga wyjaśnienia.
Podłość tej książki wynika z przyjętej techniki pisania, czy może raczej z analizowania materiałów. W sprawie Heweliusza, gdyby próbować ją podzielić, da się wyodrębnić około 40 wątków. Autor najwyraźniej został przygnieciony masą faktów i – obrazowo mówiąc – zrobił coś takiego, że w tę stertę włożył blender i wszystko zmiksował. W efekcie fakty, które należało połączyć i pokazać związki między nimi, są porozrzucane po całej książce.
Ok, ale gdzie tu podłość?
Weźmy opis ostatnich godzin rejsu przed katastrofą, który stawia w bardzo złym świetle kapitana. Sugeruje, że nie panował on nad statkiem, że na mostku był bałagan, kapitan podejmował decyzje nie wiadomo czym podyktowane. I to jest przedstawione w stylu relacji reporterskiej, trochę tak, jakby autor tam był, albo przynajmniej dysponował jakąś czarną skrzynką z zapisem katastrofy. Tymczasem żadnej czarnej skrzynki wówczas na statku nie było. Jedynym źródłem wiedzy o tym, co działo się na mostku, jest relacja trzeciego oficera. Na ile jest ona wiarygodna, możemy się dowiedzieć dopiero na stronie 132, gdzie autor cytuje dopisek sędziego z akt Izby Morskiej: „Podczas przesłuchania III oficer pozostaje w głębokim stresie, relacje przerywa, długo zastanawiając się, jest zdekoncentrowany. Często powtarza, że nie pamięta chronologii zdarzeń”. Sam Zadworny na str. 200 pisze o „rozrzuconych puzzlach jego chaotycznych zeznań, których nigdy nie udało się złożyć”. A jednak on sam jakoś je złożył, mimo że – pozostając przy tej analogii – elementom układanki brakowało „wypustek” pozwalających je o siebie zazębić. W dodatku napisał to tak, że zwykły czytelnik nie dostrzeże tych sprzeczności. Zwróć uwagę, że dopiero na samym końcu książki Zadworny wspomina o statku, który pojawił się z prawej burty Heweliusza, a który trzeciego dręczy do końca jego morskiej kariery – to ten fragment: „on zawsze ustępuje” [str. 203 – red.].
Ustaliłeś, że to musiał być niemiecki Frank Michael.
Tak. Ten statek spina mnóstwo zdarzeń tych ostatnich dwóch czy trzech godzin na mostku, gdzie kapitan ze starszym oficerem mieli trzy problemy naraz: wściekły sztorm, niesprawny statek i sytuację kolizyjną, którą musieli rozwiązać, czyli musieli ustąpić z drogi. Jak oni ustąpili, to jest w zeznaniach trzeciego, bo te zeznania nie są bezwartościowe. A wracając do potraktowania kapitana, Zadworny przypisał mu podanie przez UKF błędnej pozycji Heweliusza. W rzeczywistości w komunikacie o pozycji na zachód od Arkony słyszymy głos radiooficera.
Autor sugeruje, że niespójność zeznań trzeciego wynika z faktu, że miał coś do ukrycia. Na przykład to, że zawiadomił kapitana o krytycznej sytuacji statku dużo później, niż twierdził w zeznaniach.
Trzeci oficer przeżył trzygodzinną torturę podtapiania. Na skutek tego mógł mieć nawet zmiany korowe w mózgu, stąd te dziury w pamięci i nieumiejętność odtworzenia chronologii zdarzeń. Sądziłem, że Zadworny zapyta o to jakiegoś neurologa, ale z książki nie wynika, by to zrobił. Zamiast tego woli snuć rozważania, co trzeci miał do ukrycia.
A nie miał?
Mógł mieć, ale według mnie to nie było nic związanego z przyczyną wywrotki, ani zaworami – do czego jeszcze wrócimy. Na tym statku były dwa systemy dzwonków alarmowych: osobno dla załogi, osobno dla pasażerów, żeby przy ogłaszaniu alarmu ćwiczebnego, co często robiono w nocy, nie budzić pasażerów. Zresztą pasażerowie, czyli kierowcy, spali też za dnia, jeśli mieli za sobą nockę za kierownicą. Takie stałe używanie jednego przycisku wywołuje nawyk i – prawdopodobnie – w stresie trzeci obudził załogę, ale nie zadzwonił, żeby zaalarmować pasażerów. Członkowie załogi zdążyli się więc ubrać, a niektórzy jeszcze mieli czas, żeby nałożyć kombinezony, a pasażerowie wychodzili na pokład nieubrani.
Poza Agnieszką Goldman, zastępczynią dyrektora Euroafriki, która płynęła służbowo do Ystad.
Nie wiadomo, czy ona się w ogóle kładła spać, bo żegnając się wieczorem, mówiła, że będzie pracować. Ale nie wykluczam, że zdążyła się ubrać, tylko nie zdążyła wyjść z kabiny. Wśród zaginionych, oprócz załogi maszynowej, są przede wszystkim pasażerowie, czyli część z nich w ogóle nie wyszła z kabin. Ci, którzy wyszli, byli niekompletnie ubrani, czy wręcz w jakiejś tam nocnej bieliźnie, w slipach. Z plotek opowiadanych między wdowami wiadomo, że obudził ich bosman.
Skąd wdowy miałyby to wiedzieć?
Prawdopodobnie niektórzy z ocalonych byli z nimi bardziej szczerzy, niż na formalnych przesłuchaniach, czy podczas spotkań z dziennikarzami. Bosman jest w tych opowieściach absolutnie pozytywnym bohaterem. Wyszedł na pokład jako jeden z pierwszych. Zwolnił tratwę i zaczął ją otwierać na pokładzie, a kiedy prom się przechylił, na szocie [ścianie – red.] nadbudówki. A gdy się zorientował, że nie ma pasażerów, poszedł ich budzić. Tak się mówiło wśród wdów. I to jest, że tak powiem, okoliczność, która może wskazywać na przyczynę obniżonego nastroju, czy poczucia winy trzeciego oficera. Natomiast sugerowanie, jakiejś jego tajemniczej, bliżej nieokreślonej odpowiedzialności za całą katastrofę, jest nie fair.
Chciałeś powiedzieć coś więcej o zaworach systemu balastowego. Miał on służyć do wyrównywania przechyłów statku, ale w książce pojawia się plotka, że zawory były praktycznie cały czas otwarte i woda balastowa przelewała się swobodnie z burty na burtę, powodując jeszcze większe rozchybotanie promu. Marynarze jakoby tylko udawali przed oficerami, że zakręcają i odkręcają zawory.
W tym wątku także widać podłość tej książki. Przedstawia ona opowieść o tym, że na statku był jakiś gang przemytniczy, który w zasadzie przejął władzę nad jego bezpieczeństwem, łamiąc dyscyplinę i oszukując oficerów na mostku. Ta hipoteza jest nieprawdziwa, bo w domniemanej grupie nie dałoby się osiągnąć jednomyślności w sprawie zbiorowego wyrzeczenia się instynktu samozachowawczego i profesjonalizmu. I tu kolejny argument do mojej oceny: Zadworny bezwiednie – właśnie przez blendowanie – w swojej rekonstrukcji zdarzeń wskazuje imiennie osobę, która tamtej nocy nie zamknęła krytycznego zaworu.
Czy po ponad 30 latach, żyją jeszcze osoby, którym mogłoby zależeć na tym, żeby przyczyny katastrofy i inne historie wokół zatonięcia Heweliusza nie ujrzały światła dziennego?
Chyba tak. Jeśli to jest wciąż tajemnica służb, to te tajemnice się dziedziczy. Co prawda w różnym stopniu, no bo na przykład Szwedzi ostatecznie przyznali się, że wozili broń promem Estonia, który zatonął w 1994.
No dobrze, ale czy sam fakt, że na Heweliuszu nielegalnie przewożono broń – o ile faktycznie ją przewożono – mógł mieć wpływ na przyczyny katastrofy?
Nie, nie miał. Tam zadziałał banalny mechanizm wynikający z niekompetencji. Niekompetentne było przede wszystkim wożenie broni Heweliuszem, jeśli faktycznie tak było, bo jest to hipoteza. To był przecież najgorszy prom pod względem bezpieczeństwa. W śledztwie przesłuchiwano także wopistów [oficerów Wojsk Ochrony Pogranicza – red.] pracujących na terminalu promowym. I oni też wiedzieli, że ten statek pływa od awarii, do awarii. Więc służby odpowiedzialne za domniemany transport tej broni nawet „swoich” nie spytały, czy to bezpieczne. A druga sprawa to pokawałkowane zwłoki, które podnoszono z wody. W pierwszej chwili zinterpretowano to tak, że to były ofiary wybuchu. Tak dosłownie napisano w niemieckim raporcie. Pisano też o oparzeniach. Tymczasem – prawdopodobnie – nie było żadnych oparzeń, tylko masywne otarcia, bo jak komuś śruba nie ucięła kończyny, ale przejechała mu po ciele, to miał zdartą skórę i wyglądało to jak oparzenie. I ten sygnał spowodował natychmiastowe wkroczenie MSW z obu stron, polskiej i niemieckiej. I zaczęto kręcić. Te niekompletne, zakrwawione, poszarpane zwłoki, które podnieśli ratownicy niemieccy nigdy nie zostały wydane rodzinom. Przekazano je polskim służbom i zostały skremowane, a te osoby są wciąż na liście zaginionych. Więc jak podejmiesz takie decyzje, to potem trudno się z nich wycofać. Jeden delikt pociąga za sobą drugi, potem tworzy się łańcuszek i nie wiadomo jak to odkręcić.
Nikt potem tego nie próbował?
Opowiem ci taką historię. W 1995 Lecha Kaczyńskiego odwołano ze stanowiska szefa NIK. Wyczytałem gdzieś, że wrócił do Gdańska i pracuje na uniwersytecie. Ponieważ słyszałem opinię, że jest tak szczery, że nie potrafi kłamać, postanowiłem go wypytać. Przyjął mnie między egzaminem a wykładem. Zacząłem mocno: – Na pewno słyszał pan, jako prezes NIK, że Polska jest krajem tranzytowym dla broni rumuńskiej. Są poszlaki, że ta broń była na Heweliuszu, opisałem to w prasie, itd. A on na to: – Że przez Polskę prowadzi szlak tranzytowy wiem, ale do dzisiaj myślałem, że tylko do portów niemieckich, a teraz od pana się dowiaduję, że do portów skandynawskich też. I poprosił o kopie moich tekstów. Zapytałem gdzie mu to przynieść, a on, że nigdzie, że jak będę gotowy, mam do niego zadzwonić. Ta konspiracja wydała mi się trochę śmieszna, bo wyglądało, jakby bał się, że jest obserwowany, ale nie bał się podsłuchu telefonu. W każdym razie jak zadzwoniłem kazał mi przekazać kopertę z wycinkami jego żonie, która czekała na mnie w samochodzie zaparkowanym dwie przecznice od ich domu przy ul. Armii Krajowej w Sopocie.
Coś z tego wynikło?
Minął jakiś czas i Kaczyński został ministrem sprawiedliwości w rządzie Buzka. Mnie natomiast w międzyczasie, w związku z moimi publikacjami o Heweliuszu, oskarżono o zniesławienie sędziów, Izby Morskiej i tak dalej. I z jakichś powodów, związanych z tym procesem, poszedłem do prokuratury wojewódzkiej w Gdańsku. Tam na korytarzu spotkał mnie Ireneusz Tomaszewski, wówczas prokurator wojewódzki, i wyraźnie zdenerwowany zaprosił do swojego gabinetu. Dał mi do zrozumienia, że mają kontrolę z ministerstwa w sprawie Heweliusza i zapytał: – Czy nam pan pomoże rozwikłać sprawę tej katastrofy? Odpowiedziałem: – Nie mówię nie, ale piłka w tej chwili jest po waszej stronie. To wy mnie ścigacie karnie. Zróbcie coś z tym, a dogadamy się na pewno.
I co?
Nie wiem, czy pamiętasz, ale Kaczyński szybko przestał być tym ministrem. I jego biografowie piszą, że to na skutek konfliktu o jakiegoś kapitana UOP z południa Polski, którego chciał usunąć.
To miałoby mieć coś wspólnego z Heweliuszem?
Rozmawiałem z kimś, kto odszedł z UOP. Ten człowiek o Heweliuszu nic nie wspominał, natomiast twierdził, że Kaczyński, jako minister, zabrał się za sprawy, które w UOP były zamiatane pod dywan. Mój rozmówca mówił, że nie wyklucza, iż w związku z tym były nawet naciski z zewnątrz, czyli spoza kraju, żeby Kaczyńskiego, że tak powiem, spacyfikować z tym jego zapałem badawczym.
Zaraz wyjdzie na to, że rację miał Adam Zadworny pisząc o tobie: „Ostrzegano mnie przed Błusiem, twierdząc, że jest przywiązany do teorii spiskowych, przez co chętnie cytowali go dziennikarze”. Swoją drogą zastanawiam się po co on się z tobą spotkał, skoro lwią część relacji z waszej rozmowy poświęcił temu, co mówiłeś o katastrofie... m/s Nysa z 1965 roku.
Rozmawialiśmy na wszystkie kluczowe tematy – o stateczności, remoncie z betonem, Franku Michaelu i dowodach, że wywrotkę poprzedził sprawnie wykonany zwrot na południe. Zapytałem, czy czytał wszystkie moje artykuły. Odpowiedział, że tak, więc nie proponowałem skanów ani kserokopii. Ale z bibliografii wynika, że czytał tylko dwa z około 40 moich tekstów… Albo stwierdził, że jednak musi się ocenzurować i że nie może o wszystkim napisać, o czym przeczytał. Ta uwaga dotyczy także akt prokuratury, które czytałem 25 lat przed nim. Podsumuję to tak: pan Bóg zesłał Adama Zadwornego na ziemię po to, żeby ukarał rodziny ofiar za to, czego nie zrobiły przez 30 lat.
A czego nie zrobiły?
Tych rzeczy jest mnóstwo. Na przykład żadna osoba pokrzywdzona, a była ich ponad setka, nie odwołała się od decyzji prokuratora pierwszej instancji o umorzeniu śledztwa. Także osoby reprezentowane przez adwokatów. Druga sprawa – rozwiązanie Stowarzyszenia Wdów i Rodzin Marynarzy Promu „Jan Heweliusz”. Kolejna rzecz – Irena Brudnicka, wdowa po pierwszym mechaniku, która była twarzą tej sprawy w Strasburgu [Brudnicka przeciwko Polsce – red.] przyznała się Zadwornemu, że zniszczyła archiwum stowarzyszenia. Wywiozła wszystko na działkę i spaliła. To były także setki wycinków, kawał historii. Nikt tego nie jest w stanie odtworzyć. Jak jej to przeszkadzało, mogła to oddać do archiwum państwowego, mogła spieniężyć. Dalej – niezłożenie wniosku o wznowienie spawy w Izbie Morskiej. Można to zrobić na podstawie polskiego kodeksu postępowania karnego. Choćby samo odkrycie betonu, wylanego podczas remontu na najwyższym pokładzie, jest dostateczną podstawą, żeby złożyć taki wniosek. I wreszcie to milczenie. Przecież one co roku powinny się odzywać, przypominać, że ta sprawa nie została dostatecznie wyjaśniona.
A kiedy ty napiszesz swoją książkę o katastrofie Heweliusza?
Nie wiem, czy napiszę. Może będę zmuszony okolicznościami. Mnie też przeraża ogrom materiału, konieczność ponownej lektury sterty nudnych dokumentów. A poza tym mam inne zajęcia i nie nadążam z realizacją planów; np. muszę, choć dla rodziny, opracować i wydrukować listy mojej Matki.
Jak nie ty, to kto?
I to jest problem.
Napisz komentarz
Komentarze