Dziś to samo mógłby o sobie powiedzieć premier Donald Tusk. Z tym, że on nie tyle jeździ, pomijając wyjazdowe zarządzanie kryzysem powodziowym, co wzywa do siebie na dywanik i stawia do pionu, żeby nie użyć mocniejszych określeń. Choć on sam mocnych słów swoim podwładnym podobno nie szczędzi.
Za czasów poprzedniego premierowania Donalda Tuska w jednym z felietonów przyrównywałem jego sposób zarządzania do strategii alkoholika: długie okresy znikania z oczu opinii publicznej, przedzielane krótkimi okresami wzmożonej aktywności politycznej, jak na przykład wtedy, gdy zapowiadał, że przeniesie swoje biuro do Sejmu, żeby pilnować tempa wychodzenia ustaw. Z czego oczywiście nic nie wynikło.
Po ośmiu latach pisowskiej smuty powrót do takiego modelu działania nie miałby racji bytu. Spraw do odkręcenia i pchnięcia na nowe tory jest zbyt wiele, żeby rządzący mogli pozwolić sobie na luksus pozorowania pracy. A jednak wyborcy, którzy rok temu wyjątkowo tłumnie pofatygowali się do urn, żeby wymienić „rządy dobrej zmiany”, na coś lepszego, oczekują bardziej spektakularnych rezultatów. Stąd już nie okresowe, ale rutynowe chwytanie przez premiera za bacik i poganianie ministrów, wojewodów, etc. do skuteczniejszej roboty.
Trzeba przyznać, że w tej sytuacji dziennikarze zajmujący się polityką mają bardzo ułatwione zadanie. Wystarczy z rana dowiedzieć się na co lub na kogo „wściekł się dziś Tusk” i już można spokojnie grzać temat do wieczora, bez konieczności wdawania się w jakieś bardziej subtelne analizy.
Ostatnio medialna wściekłość premiera skierowała się nie przeciw podległym mu urzędnikom, ale producentowi zdrowych musów owocowych, który zdrowo przekombinował uruchamiając linię kolorowych saszetek z zawartością wódki. To takie bardziej wygimnastykowane „małpki”, które dają się ukryć nawet w rękawie. A poza tym w ogóle nie przypominają niczego, co wygląda jak opakowanie na alkohol. „Nie, ten numer u nas nie przejdzie. Postawiłem na baczność wszystkich urzędników, którzy mają za zadanie znaleźć skuteczne metody przeciwdziałania temu procederowi” – zapowiada premier niesiony słusznym gniewem. Tymczasem firma zapewnia, że ich towar został wyprodukowany i oznaczony zgodnie z obowiązującymi przepisami, w co akurat jestem skłonny uwierzyć. Producent, choć nie przewidział skali negatywnych reakcji (przez co ostatecznie wycofał się z pomysłu), musiał sobie zdawać sprawę, że będą protesty i z pewnością zlecił wcześniej solidną analizę prawną.
I w tym właśnie rzecz, żeby nie urządzać kolejnego pospolitego ruszenia urzędników, sprawdzających do czego można by się tu na siłę przyczepić, ale przygotować takie ramy prawne, które z góry wyeliminują możliwość różnych „małpich” figli branży alko. O konieczności istotnego ograniczenia dostępności napojów wyskokowych cały czas mówią przedstawiciele świata medycyny i działacze antyalkoholowi, ale kolejnym rządom najwyraźniej wychodziło z badań, że elektorat tego nie łyknie. Może więc warto wykorzystać obecne powszechne saszetkowe oburzenie i uregulować rynek spirytualiów na wzór skandynawski? Przy rekordowej liczbie sekretarzy i podsekretarzy stanu, może znajdzie się ktoś, kto umiałby się tym zająć tak, żeby premier nie musiał się znów wściekać?
Napisz komentarz
Komentarze