Sopocianka, Polka, Amerykanka. To dobra kolejność, czy może by pani coś przestawiła?
To najlepsza kolejność. Bo Polskę mam we krwi. A Amerykanką jestem, mówiąc żartobliwie, dlatego, żeby się lepiej podróżowało. Kiedyś jeden z moich wywiadów zatytułowano: „Życie Leny to kino drogi”, może coś w tym jest.
A Sopot, jak bardzo jest ważny?
Sopot to smak dzieciństwa i dojrzewania. Niedawno znalazłam dzienniki, które prowadziłam jeszcze jako uczennica sopockiej szkoły koszykarskiej. Oglądałam je z sentymentem, myśląc, że nie byłabym tym, kim jestem, bez Sopotu, bez tamtejszej enklawy artystów, wernisaży ojca, SPAtiFu czy Sfinksa, w których już jako dziecko bywałam z rodzicami, bez plaży i wody Bałtyku. Woda mnie zresztą zawsze przywoływała, a jak byłam mała, to myślałam, że jestem syrenką. Pewnie dlatego też wylądowałam w Kalifornii.
Pani życiorys rzeczywiście przypomina scenariusz filmu drogi. Zacznijmy od pierwszej sceny. 16-latka z dobrego, artystycznego domu postanawia sama wyruszyć do Londynu. Nie musiała jechać za chlebem.
Czy dobrego? Czasami zastanawiam się, co to w ogóle znaczy „dobrego”. Rodzice mieli głęboką, wręcz egzystencjalną potrzebę tworzenia, i to się bardzo mijało z zarabianiem kasy, czy z takim klasycznym „dobrym domem”. Tata jest artystą malarzem, mama była wokalistką zespołów, m.in. Apteka i Pancerne Rowery, działających w ramach sceny alternatywnej w Trójmieście.
Pieniądze były mało istotne albo za trudne do zdobycia. To sama sztuka ciągnęła moich rodziców za nos. Ja też tak mam. I za to im dziękuje. Kiedy skończyłam 16 lat, strasznie dusiłam się w liceum, no więc jakoś tak zadarłam kiecę i poleciałam.
Dlaczego Londyn?
Bo w miarę blisko. No i pociągnął mnie teatr. Życie w tym mieście otworzyło mi oczy na wiele spraw. Mieszkałam we wschodnim Londynie, obracałam się w queer'owym towarzystwie artystów i projektantów mody. Mieszkałam z nimi, opiekowali się mną, ubierali na pokazy i poza nimi, a ja dzięki temu zarabiałam na życie jako modelka. Jeździłam do Paryża, poznawałam ludzi. Pomyślałam wówczas, że ten wielki świat, znany z kolorowych magazynów, nie jest aż taki niedostępny.
No i studiowałam aktorstwo, najpierw w Londynie, potem także w Nowym Jorku i Los Angeles. Ale, tak szczerze, to dużo więcej nauczyłam się poza szkołą albo nawet się oduczyłam. Bo aktorstwa to raczej trzeba się oduczyć. Żeby nie „grać”, tylko „być”. A dyplom to w moim zawodzie naprawdę tylko kawałek papieru... Bo co, pójdę do Jima Jarmuscha i powiem mu: – Zobacz, skończyłam szkołę i byłam grzeczna?
Scena druga to wyjazd do Stanów Zjednoczonych w wieku 19 lat. To już pewnie była łatwizna?
W moim życiu wydarzyło się wtedy kilka trudnych spraw. Pewne drogi zamknęły się przede mną, a inne otworzyły.
A co zdecydowało o pani wyjeździe do Ameryki?
Wyjechałam po trudnej operacji kolana. Przeleżałam po niej w łóżku 6 miesięcy. I świat się wtedy dla mnie zatrzymał. Lekarze straszyli, że może będę kuśtykać. Powiedziałam sobie wtedy, że jeśli tylko moje nogi będą zdrowe, to będę mogła wszystko. A tym kamyczkiem, który uruchomił decyzję, stał się spektakl „Juliusz Cezar” na OFF Brodway'u, jego uliczna adaptacja. Dostałam propozycję wzięcia udziału w castingu. Sprzedałam większość swoich rzeczy, co wystarczyło na bilet do Stanów i na... pierogi w Chinatown. Łatwo nie było, ale rolę jakoś dostałam. I już w Stanach zostałam.
Scena trzecia. Z Nowego Jorku ruszyła pani do Los Angeles, żeby tam grać już nie w teatrze, tylko w filmach, i pisać scenariusze.
W Los Angeles liczy się tylko kino. Marnie tam, niestety, z teatrem. Ale trzymały mnie w tym miejscu kalifornijskie słońce i woda, za którą tęskniłam. Więc zaczęłam pisać scenariusze z rolami dla siebie. Jako aktorka, chciałam pracować z tekstem, który mnie: wciąga, boli, uwiera, otwiera, skłania do myślenia. A że nikt mi takich nie wysyłał, to nie miałam wyjścia, musiałam zacząć pisać sama. I to stało się bardzo ważną sprawą w moim życiu.
Bardziej pisanie niż granie?
W pewnym sensie tak. Pisanie pozwala mi czuć się godną tego, żeby pracować jako aktorka z twórcami, którymi się fascynuję. Pozwala mi zapracować na to, umacnia mnie w przekonaniu, że coś potrafię.
Pisanie to obserwacja świata, słuchanie. Zwłaszcza jeśli się chce pisać nie po to, żeby głaskać własne ego, tylko żeby coś przekazać w treści widzowi, a tym czymś jest historia, w której widz, miejmy nadzieję, na chwilkę może się zgubić, schować przed absurdem, pustką czy szukaniem sensu świata, w którym żyje.
Które z ostatnich swoich ról i filmów uważa pani za ważne?
Wyjątkowe znaczenie mają dla mnie dwa ostatnie filmy, nad którymi pracowałam. Jednym z nich jest „Imago” w reżyserii Olgi Chajdas.
Przeczytałam w Internecie, że „Imago”, którego jest pani główną współautorką, to film oparty na życiu i karierze pani mamy Eli „Malwiny” Góry. I będzie opowiadać o trójmiejskiej scenie alternatywnej w latach 80. A pani gra w tym filmie główną rolę, czyli właśnie swoją mamę.
Na razie, niestety, nie mogę wiele o filmie powiedzieć, ale już niebawem, obiecuję!
A ten, o którym możemy powiedzieć?
Tak, film pt. „Roving Woman” w reżyserii Michała Chmielewskiego, którego producentem wykonawczym jest Wim Wenders, w co do dziś trudno mi uwierzyć.
Teraz rozumiem, skąd to marzenie wypowiedziane w jednym z internetowych kwestionariuszy, żeby zaadoptował panią Wim Wenders!
Ach. No tak. Czyli można powiedzieć, że w jakimś sensie zaadoptował (śmiech). Jego „Paryż, Teksas” zmienił moje życie, poczułam się z tym filmem jak w domu, jeśli wiesz, co mam na myśli. Podobne uczucie zrozumienia i bezpieczeństwa dają mi inne jego filmy. To w większości kino pewnej drogi, traktujące o postaciach, które są totalnie zagubione w świecie i w podróży próbują odnaleźć siebie.
To jak o pani.
No tak... Ale, wracając do mojego filmu... Mieszkałam w Los Angeles już 10 lat, miałam chłopaka, jego rodzina była już też trochę moją, wspólni przyjaciele, wspólne życie. A on był częścią tego hollywoodzkiego świata, robił i ciągle robi dużą karierę, na której był bardzo skupiony, zresztą ja też byłam skupiona na jego karierze i w ogóle na nim, aż się rozstaliśmy.
Zostałam jakoś sama. Znowu trochę bezdomna, bo mieszkaliśmy razem. Wsiadłam więc w samochód i jeździłam w kółko po pustyni Joshua Tree, mieszkając w motelach, pijąc bourbon, poznając takich pustynnych dziwaków, misfitów, ludzi, którzy nigdzie nie pasują. Tak narodził się pomysł na ten film, który razem z reżyserem przelaliśmy na papier.
Michała, reżysera filmu poznałam, kiedy kręciłam w Polsce „Króla”. Myślimy i widzimy świat podobnie, szukamy i błądzimy podobnie. A co więcej, Michał jest wolnym człowiekiem, który niczego się nie boi, co mi bardzo zaimponowało. Bo bez zastanowienia przyjął moje szalone zaproszenie i przyleciał do Stanów nakręcić ze mną ten film. Zaproszenie przyjęli też inni niesamowici artyści, m.in: John Hawkes – nominowany do Oscara za rolę w filmie „Do szpiku kości”, i Chris Hanley – kultowy producent filmowy znany z takich filmów jak „American Psycho”.
Za rolę w „Roving Woman” otrzymała pani nominację do prestiżowej nagrody European Shooting Stars 2022, która jest wręczana co roku na festiwalu w Berlinie.
Tak. Miłe to.
Scena czwarta. Powrót do kraju. Do Polski wróciła pani dla „Króla”, głośnego serialu Canal+ Jana P. Matuszyńskiego na podstawie powieści Szczepana Twardocha.
Ale to była zabawa. Lata trzydzieste, gangsterzy, porachunki, no i moja Anna Ziembińska. Dziękowałam potem Szczepanowi Twardochowi za to, że „mi” ją napisał. To postać z krwi i kości – dziewczyna niepokorna, wkurzająca tak bardzo ojca, że postanawia się jej pozbyć i wysyła ją w świat, żeby mu nie przeszkadzała. Ona jednak wraca do kraju po latach, jest trochę jak nie z tego świata, zachowuje się niepoprawnie, ale ma wielkie serce i chce dobrze.
I znowu trochę jak pani.
No tak, bezczelna i „niegrzeczna”, a do tego blondynka z niebieskimi oczami (śmiech). Tak jak chcieli. Swoją drogą, zawsze się zastanawiam, co to znaczy być „grzecznym”...
Dalej żyje pani na walizkach między Warszawą a Los Angeles?
Teraz pracuję coraz częściej w Polsce. Bardzo mnie to cieszy. Właśnie zaczęłam zdjęcia do filmu pt. „Święty”. Reżyserem jest Sebastian Buttny. Jaki to jest dobry rzemieślnik swojego fachu! Takie próby jak z Sebastianem miałam ostatnio chyba w czasach, kiedy grałam w teatrze. W „Świętym” gram u boku Mateusza Kościukiewicza i Dobromira Dymeckiego. Bardzo chciałam się z nimi spotkać na planie. Jola, w którą się wcielam, uwielbia Susan Sontag, która od dawna jest i dla mnie ważną postacią. Susan w swoim dzienniku pisze, że najbardziej godną pożądania rzeczą jest możliwość bycia szczerą wobec siebie, uczciwą wobec siebie. I nad tym ostatnio mocno pracuję. Wymaga to naprawdę dużej dyscypliny.
A później, w lutym wejdę na plan pierwszej komedii w moim życiu. Czarnej komedii w reżyserii Rafała Skalskiego.
Gwiazdorstwo pani nie ciągnie? Robienie kariery w Hollywood?
Zależy, czym dla kogo jest gwiazdorstwo. Gwiazdy są fajne, jak są na niebie. Ja jestem prostym rzemieślnikiem mojego zawodu. Fajnie mieć widzów. To ważne, oczywiście, i o to trzeba jakoś dbać, choć ciężkie to bardzo, bo publiczność jest nieprzewidywalna niesamowicie. A hasło „kariera w Hollywood” jest wręcz groteskowe. Tak mi się wydaje.
Napisz komentarz
Komentarze