Jestem tradycyjną babcią i można powiedzieć, że to u nas rodzinne. Wcześniej mój tato opiekował się moimi dziećmi i dziećmi moich sióstr. Teraz ja zajmuję się dziećmi moich córek. Córki są trzy, a wnucząt mam razem siedmioro. Aby się nimi zajmować, specjalnie poszłam na wcześniejszą emeryturę. Nie powiem, że to było moje marzenie, ale tak wyszło i tak jest dobrze. Był taki rok, kiedy najstarsza córka pracowała, a ja opiekowałam się tylko jej dzieckiem – między ukończeniem przez nie pierwszego i drugiego roku życia, tak że nie trzeba go było posyłać do żłobka. Teraz nie zajmuję się jakimś konkretnym wnukiem, czy dziećmi tylko jednej z córek, ale wszystkimi po trochu, w zależności od potrzeb.
Dwie córki są obecnie na urlopach macierzyńskich, bo ich najmłodsze nie mają jeszcze roku i tam z doskoku zajmuję się tymi starszymi dziećmi. Czasem gotuję, wożę na zajęcia dodatkowe do Pałacu Młodzieży, czasem przypilnuję, jak trzeba iść do lekarza, szczególnie, że jedna z córek ma dziecko niepełnosprawne. Mogę powiedzieć, że wszystkie swoje wnuki widzę praktycznie co drugi, trzeci dzień. Harmonogram ustalamy w ten sposób, że córki piszą do mnie na WhatsAppie kiedy będą potrzebować mojej pomocy, a ja to sobie wpisuję w tradycyjny kalendarz, bo taki lubię najbardziej. Ale niezależnie od tego jestem zawsze otwarta, zawsze mam włączony telefon. Jak trzeba, to – czy dzień, czy noc – mogą na mnie liczyć.
Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi, że powiedział, że pójdę na urlop zdrowotny albo albo się zwolnię, to bym nie uwierzyła, tak bardzo lubiłam swoją pracę. Dzięki wnukom, zmieniłam orientację na życie. Zrozumiałam, że niekoniecznie tylko praca zawodowa musi się liczyć.
Bardziej pomagam w załatwieniu codziennych spraw, niż wychowuję. To ostatnie głównie przez przykład (śmiech). Jestem babcią dość sportową. Razem z moją siostrą jeździmy z wnukami, tymi najstarszymi, w góry – latem i zimą. Latem byłyśmy w Karkonoszach, a teraz jesteśmy w Wieżycy. Chodzę też z nimi na łyżwy. Ale – Bogiem a prawdą – to też bardziej po to, by trochę odciążyć moje córki, niż wychowywać.
Absolutnie nie czuję się wykorzystywana. Z mężem staramy się przynajmniej raz w miesiącu wyjechać gdzieś we dwoje na weekend. Córki się wtedy śmieją, że uciekamy. Może jest w tym trochę prawdy, ale to ważne, że mamy swoje plany i zawsze na coś czekamy. Mąż wciąż pracuje, mimo że jest znacznie starszy ode mnie. Ale też pomaga. Głównie przy pilnowaniu. Ale uczy też starszych grać w szachy, a młodszych w wilki i owce, zbiera dla nich znaczki i dużo im czyta, kiedy do nas przychodzą. Z pewnością ma więc wpływ na wnuki.
Gdyby dziesięć lat temu ktoś mi, że powiedział, że pójdę na urlop zdrowotny albo albo się zwolnię, to bym nie uwierzyła, tak bardzo lubiłam swoją pracę. Szkoła to był mój żywioł. No, ale sytuacja się zmieniła. A tak, dzięki wnukom, zmieniłam orientację na życie. Zrozumiałam, że niekoniecznie tylko praca zawodowa musi się liczyć.
Oczywiście, że definiuję siebie jako babcię. Teraz mam taką właśnie fazę. Byłabym niepocieszona, gdyby było inaczej. Jestem dość „robotną” osobą, więc jakbym nie miała tego zajęcia, to musiałabym sobie znaleźć coś innego. Moje dwie najbliższe koleżanki też poszły na kompensacyjną emeryturę dla nauczycieli. Nie musiały, ale tak postanowiły, jak im się urodziły wnuki. I też są spełnione, też są zadowolone. Więc to nie tylko ja tak mam. Takie osoby się zdarzają. Może jako nauczycielki potrzebujemy obecności dzieci?
Napisz komentarz
Komentarze