Kiedy ostatni raz się widzieliście z Jerzym Urbanem?
Nasz ostatni osobisty kontakt z nim, był koniec maja. Jerzy Urban wtedy już leżał w łóżku, które stało na środku jego gabinetu. Był podłączony do tlenu, ale co jakiś czas zapalał papierosa i zanosił się kaszlem. Był przy tym w świetnej formie intelektualnej.
Czyj to był pomysł, żeby wziąć tę postać na reporterski warsztat: wasz czy wydawnictwa?
Idea wyszła od nas. Po książce o Annie Walentynowicz mieliśmy dużo pomysłów, co dalej razem robić, ale z żadnego nie byliśmy zadowoleni. Coś nie klikało albo Markowi, albo mnie. I w pewnym momencie, było to dokładnie dwa lata temu, we wrześniu, pojawiła się myśl, że może Jerzy Urban mógłby być bohaterem naszej książki. Trochę na zasadzie dopełnienia biografii Anny Walentynowicz, a więc historia Polski pisana z zupełnie innej perspektywy: członka obozu władzy, przedstawiciela establishmentu, mężczyzny, inteligenta. Wydało nam się to atrakcyjne, szczególnie że – w swojej pysze – uważaliśmy, iż, przy okazji pracy nad biografią Walentynowicz, dość dobrze poznaliśmy najnowszą historię Polski, więc praca nad książką o Urbanie będzie dość łatwa. Okazało się, że jednak jest to historia tak zniuansowana i tak inna od tego, co do tej pory robiliśmy, że trwa to już dwa lata. A książka ukaże się dopiero w przyszłym roku.
Od razu zapowiedział też, że niczego nie zamierza autoryzować i możemy użyć wszystkiego, co nam powie. Był również ciekawy tego, z kim na jego temat będziemy rozmawiać. Dopytywał się czasami, co o nim usłyszeliśmy, a jak w tych opiniach pojawiło się coś złośliwego na jego temat, to był z tego wyraźnie zadowolony.
Jak on przyjął wasze zainteresowanie swoją osobą?
Skontaktowaliśmy się z nim formalnie, listem wysłanym za pośrednictwem redakcji „NIE”. Zgoda była natychmiastowa.
Jakby czekał na tę propozycję?
Myślę, że on przez dużą część swojego życia był ciekawy tego, co ludzie o nim sądzą, i nawet domagał się swoistego rodzaju wiwisekcji, analizy swojej osoby. Niekoniecznie wynikało to tylko z narcyzmu. Był autentycznie zainteresowany tym, jak ludzie go odbierają. Nie powierzchownie jako „Goebbelsa stanu wojennego”. Przecież w nim było coś więcej niż tylko historia rzecznikowania. To jest jednak dziewięć dekad życia.
On ruchy w tym kierunku wykonywał kilkukrotnie, jeszcze przed naszą propozycją. Inicjatywa bardzo głośnego wywiadu, który zrobiła z nim Teresa Torańska, wyszła od niego. Napisał do niej list, że potrzebuje akuszerki do tego, żeby pewne rzeczy z niego wydobyła.
PRZECZYTAJ TEŻ: Patrzymy z bliska na to wszystko, co dzieje się w TVP, widzimy, reagujemy i gromadzimy to w pamięci na przyszłość
Był chętny do opowiadania o sobie. Od razu zapowiedział też, że niczego nie zamierza autoryzować i możemy użyć wszystkiego, co nam powie. Był również ciekawy tego, z kim na jego temat będziemy rozmawiać. Dopytywał się czasami, co o nim usłyszeliśmy, a jak w tych opiniach pojawiło się coś złośliwego na jego temat, to był z tego wyraźnie zadowolony.
Mówiłaś, że byliście przekonani, że dobrze znacie historię PRL, a praca nad książką to zweryfikowała. Co was zaskoczyło?
Zaskoczenia były na dwóch poziomach. Po pierwsze, okazało się, że te momenty historii, które były ważne w życiu Anny Walentynowicz, nie odgrywały większej roli w życiu Urbana, i na odwrót. Na przykład, rok 1956 nie miał aż takiego znaczenia w przypadku naszej poprzedniej bohaterki, natomiast dla Urbana jest rokiem absolutnie kluczowym. On był wtedy w najbardziej politycznie gorącym miejscu Polski, czyli w redakcji „Po Prostu”, która najpierw była symbolem odwilży, odwagi dziennikarskiej, reformy socjalizmu, a potem została zamknięta przez Gomułkę, co wywołało zamieszki na ulicach.
To też wyzwanie: jak, po prawie 70 latach, wytłumaczyć dzisiejszemu czytelnikowi, dlaczego ludzie wyszli protestować z powodu zamknięcia jakiegoś tygodnika dla studentów? Albo jak to się stało, że grupa dwudziestokilkuletnich aktywistów stworzyła czasopismo, które miało taki rezonans społeczny?
PRZECZYTAJ TEŻ: Pracował dla Lechii i dla Arki. Gromił Michnika, a potem się z nim zaprzyjaźnił. Życiowe Wolty Tomasza Wołka
W ogóle, ta książka okazała się w dużej mierze książką o historii prasy i o jej końcu. Zaczynamy od przedwojennej redakcji „Głosu Porannego”, którego współwłaścicielem był Jan Urbach, ojciec Urbana. To jest absolutnie piękny kawałek historii przedwojennej prasy i przedwojennego dziennikarstwa – z krwią na pierwszej stronie, z kradzieżami tytułów, cenzurą, konfiskatami i tak dalej. Później mamy peerelowską „Nową Wieś”, kierowaną przez Irenę Rybczyńską-Holland, matkę Agnieszki Holland, gdzie Urban zaczynał pracę. Mamy tę gorącą redakcję „Po Prostu”, a dalej, absolutnie fascynujący dla nas jako dziennikarzy, okres „Polityki”, z którą Urban był najmocniej związany. Później jest okres rzecznikowania, czyli rola dziennikarza, który zajął się tworzeniem propagandy, która jednocześnie zdefiniowała Urbana już do końca życia. I wreszcie okres tygodnika „NIE”, do czytania którego kiedyś absolutnie wstyd było się przyznać, a który dzisiaj, coraz częściej, określa się jako przykład niezależnego – w wielu wymiarach – dziennikarstwa.
Leszek Miller prawie się przeżegnał, jak usłyszał, że miałby rozmawiać o Urbanie. Takich osób było więcej. To było dość zaskakujące. Pytanie: Z czego to wynika? Czy się go boją? Czy tak im dopiekł, że w ogóle nie chcą mieć z nim nic wspólnego?
A inni byli chętni do mówienia o nim? Jaki zastosowaliście klucz doboru rozmówców?
Jest mnóstwo osób, które go znają, ale staraliśmy się wyłonić te, które mają z nim najbliższy czy też najdłuższy kontakt. Dobrze poznaliśmy jego rodzinę. Bardzo usilnie próbowaliśmy znaleźć kogoś, kto Urbanowi, tak mówiąc potocznie, celnie dokopie. Kto wytknie mu wszystkie brudne sprawy, ale w sposób konstruktywny, opierając się na tym, co Urban faktycznie zrobił albo w życiu publicznym, albo w życiu prywatnym. I z takimi rozmówcami mieliśmy największy problem, bo te osoby odmawiały nam często spotkania.
Kto odmówił?
Leszek Miller prawie się przeżegnał, jak usłyszał, że miałby rozmawiać o Urbanie. Takich osób było więcej. Nie chcę tutaj wymieniać innych nazwisk, ale mówimy o ważnych postaciach z życia politycznego i dziennikarskiego. Najważniejszych. To było dość zaskakujące. Pytanie: Z czego to wynika? Czy się go boją? Czy tak im dopiekł, że w ogóle nie chcą mieć z nim nic wspólnego? Urban uważał, że ludzie boją się nim ubrudzić, bo wtedy cała niechęć wobec niego spływa także na nich. Moim zdaniem, miał rację, dlatego tak wiele osób nie chce dziś opowiadać o swojej znajomości z Urbanem.
PRZECZYTAJ TEŻ: Jacek Fedorowicz: Jestem w stanie depresji patriotycznej
Urban uchodził za skrajnego cynika. Próbowaliście z nim rozmawiać o śmierci?
W trakcie pracy, uświadomiliśmy sobie, że to będzie też książka o starości, o odchodzeniu, bo tak się akurat złożyło, że byliśmy świadkami tej fazy jego życia. Ale chyba dopiero na tym naszym ostatnim spotkaniu, w maju, jak on leżał na tym łóżku, zagadnęliśmy go o śmierć, i porozmawialiśmy o tym chwilę. I to był przejmujący moment, przy czym, wydaje mi się, że nam to sprawiało większe problemy niż jemu. Tę atmosferę schyłku życia pogłębiał fakt, że w ostatnich latach odeszli jego wszyscy znajomi i przyjaciele. On, człowiek bardzo aktywny zawodowo i towarzysko, nagle został sam w tym gabinecie, na łóżku, w otoczeniu – poza żoną i opiekunkami– tylko psów, kotów i telewizora, który tam grał niemal na okrągło.
Napisz komentarz
Komentarze