Pańskie zbiory felietonów z lat 70. „W zasadzie tak” i „W zasadzie ciąg dalszy” są zjadliwą i przenikliwą krytyką realnego socjalizmu (aż dziw bierze, że to puścili), ale zdaje się ciążyć nad nimi pewien fatalizm. Narrator przyjmuje postawę Szwejkowską: wie, że żyje w absurdzie, ale nie próbuje z nim walczyć, tylko stara się dostosować do sytuacji w taki sposób, by mimo wszystko realizować swoje życiowe priorytety. Kiedy jako młody chłopak czytałem te książki chwilami wręcz złościłem się na narratora za tę jego (być może pozorną) uległość i to jego „przede wszystkim nie denerwować się, bo to i tak nic nie da”. Na ile to była pańska autentyczna postawa życiowa, a na ile satyryczna kreacja?
Udawanka! Wpadłem na pomysł, że jeżeli niby w dobrej wierze zacznę udzielać porad z cyklu „jak żyć”, to z tych porad może przy okazji powstać dość bezwzględny obraz socjalistycznej codzienności, który zachwieje nieco przeświadczeniem rodaków, że żyją w najlepszym z systemów. Nie było w owych czasach badań opinii, wiedziałem, że ludzi nie przepadających za ustrojem totalitarnym jest sporo, ale jednocześnie bardzo się obawiałem, że miliony rodaków już się dały ogłupić. Bardzo chciałem jakoś do nich trafić. Ten zbiór felietonów leciał najpierw w radiu, przez chyba dwa lata, potem felietony zostały karnie zdjęte z anteny jako nieprawomyślne. Zaczęło się niewinnie. Redaktor Joanna Zadrowska – Polskie Radio Program III redakcja reportażu – zaproponowała mi stały dziesięciominutowy felieton pod tytułem „Zawsze w poniedziałek" o morderczej (wydawałoby się) godzinie 7:30 czyli raniutko. Był rok 1971 albo 72, w tej chwili nie pamiętam. Ludzie nie dojeżdżali wtedy do pracy samochodami, nie mieli przenośnych radyjek, słuchali w domu. Na tym polegała morderczość godziny. Popularność felietonu rosła z tygodnia na tydzień i po latach spotykałem dawnych słuchaczy, którzy zwierzali mi się, że w poniedziałek zawsze spóźniali się do szkoły, a starsi do pracy, bo chcieli wysłuchać do końca. Władza najpierw traktowała felietony łagodnie, metoda udawania, że ja przecież nie jestem przeciw, działała, potem się musieli wsłuchać dokładniej i zorientowali się, że porady pod hasłem jak żyć, żeby się nie denerwować, de facto miały sens jak żyć w tym, za przeproszeniem, syfie. Stefan Kisielewski skomplementował mnie w „Kulturze” paryskiej stwierdzając, że „W zasadzie tak” to najbardziej antykomunistyczna książka, jaką udało się wydać za pieniądze komunistów.
Jakie znaczenie dla pańskiej twórczości, i szerzej - postawy życiowej, miał Sierpień '80 i „karnawał” Solidarności? Bo mam wrażenie, że to w pewien sposób definitywnie zamknęło tamten wcześniejszy rozdział. W przeciwieństwie do ogromnej większości satyryków nie wrócił pan do oficjalnego obiegu, kiedy zaczęto znosić restrykcje stanu wojennego. Nie podjął Pan gry z cenzurą, tylko zdecydował się mówić prawdę wprost. Nie mówił: „jakoś to będzie”, tylko „tak dalej nie może być”.
Ale jednocześnie byłem absolutnie przekonany, że będzie dobrze! Byłem jednym z niewielu, którzy wierzyli w zwycięstwo i to w niewyobrażalnej skali. Są na to dowody w tekstach i rysunkach (skończyłem malarstwo w gdańskiej ASP), np. robiłem cykl rysunków satyrycznych „Rzut oka w przyszłość" gdzie firma „Wałęsa i synowie” rozbiera Pałac Kultury, a kina zapraszają na film historyczny „Koniec czerwonego imperium”, w rolach głównych Olbrychski i de Niro. I inne takie. Powtarzałem, że uprawiam biegi, nie tylko po to, żeby dożyć niepodległości, bo to bez problemu, ale żeby dożyć w dobrej kondycji i z tej niepodległości korzystać. Rzeczywiście, po 13 grudnia 1981 aż do wyborów 4 czerwca 1989 działałem już wyłącznie w tak zwanym drugim obiegu, powtarzając zresztą, że to dla mnie obieg pierwszy i jedyny. Czyli nie korzystałem z żadnych miejsc zarządzanych przez państwo. I kontrolowanych przez państwo. Pisałem i mówiłem poza cenzurą. Wyłącznie! Nawiasem mówiąc to była nieprzytomna frajda. Terenem działania były sale kościelne, wszędzie tam, gdzie byli odważni księża (z tym to różnie bywało), tam były spotkania, występy i wystawy plastyczne, a równolegle radio Wolna Europa i misterna sieć kolporterów podziemnej Solidarności, którzy rozwozili po całym kraju produkowane przeze mnie nagrania tekstów satyrycznych na kasetach magnetofonowych, a od roku 1983 magnetowidowych. Kasety wideo z moją wersją „Dziennika Telewizyjnego” to był absolutny hit podziemia. Do końca życia będę z tego dumny jak paw. Nawet jak już nikt poza mną nie będzie pamiętał. I teraz – znaczenie Sierpnia '80. Przełomowe! Ma pan rację, zrozumiałem wtedy, że skończył się czas aluzji, metafor, obracania w żarty, dzięki poszerzonej strefie wolności, poszerzonej przez Solidarność można mówić wprost. I trzeba.
Żyjąc w euforii zwycięstwa Solidarności (tej dawnej, prawdziwej), ciesząc się z Unii Europejskiej, NATO, rewelacyjnego postępu gospodarczego, znaczy tego wszystkiego, co dla mnie stanowiło źródło radości przez całe ćwierć wieku – nie zauważyłem, nie dopuszczałem do świadomości, że aż taka masa rodaków dała się zbałamucić złemu człowiekowi.
Jacek Fedorowicz
Wspomniane w pierwszym pytaniu książki zawierały też sporo kąśliwych uwag pod adresem polskiego społeczeństwa. Pół wieku temu można było wierzyć, że te wady to w dużej mierze efekt życia w nienormalnych warunkach. Po 30 latach wolności wydaje się jednak, że to trwalsze przywary. Czego się pan dowiedział o Polakach na podstawie doświadczenia III RP.
Tu będę się musiał przyznać ze wstydem do braku umiejętności obiektywnego oceniania nastrojów społecznych, postaw, dominujących poglądów, czyli tego wszystkiego co się dzisiaj bada, a dawniej się nie badało. Myliłem się wielokrotnie, co gorsza miałem zawsze tendencję oceniania „od ściany do ściany”. To znaczy albo wpadałem w przesadny zachwyt, albo w przesadne potępienie. Zachwycony byłem nami, Polakami nieprzerwanie od sierpnia 1980. Przejęcie władzy przez Kaczyńskiego w 2015 roku i jego dalsze trwanie wpędziło mnie w stan – określenie wymyślone przez moją żonę Hankę – depresji patriotycznej. Żyjąc w euforii zwycięstwa Solidarności (tej dawnej, prawdziwej), ciesząc się z Unii Europejskiej, NATO, rewelacyjnego postępu gospodarczego, znaczy tego wszystkiego, co dla mnie stanowiło źródło radości przez całe ćwierć wieku – nie zauważyłem, nie dopuszczałem do świadomości, że aż taka masa rodaków dała się zbałamucić złemu człowiekowi. I co z tego, że przepędzimy za rok mafię rządzącą? Jeszcze nie jest to pewne, bo Kaczyński ma różne pomysły za pazuchą, ale co z tego? Zostanie jedna trzecia narodu, której Kaczyński pasował, bo powiedział jej możecie być źli, zawistni, chamscy, nieuczciwi, możecie nic nie umieć, i jeszcze możecie być z tego dumni. I ta jedna trzecia, zatruta wschodem, wciąż będzie wśród nas. Może się przyczai, ale nie przestanie myśleć o odwecie. No może... tak się pocieszam... tyle razy się myliłem, to może tu się znowu pomylę. Może się nie przyczają, tylko zmądrzeją?
Jak pan ocenia skuteczność swojej obecnej działalności satyrycznej? Czy nie wydaje się panu, że przeciwnicy PiS za mało robią, żeby dotrzeć ze swoim przekazem do – jeśli nie do zwolenników tamtej strony, to przynajmniej do tych, którzy twierdzą, że polityka ich nie interesuje? Przy okazji – jak pan ocenia zamieszanie wokół skeczu Neo-nówki?
A jak mają docierać, jeżeli nie mają wstępu do państwowej, przepraszam partyjnej telewizji, orlenowskiej prasy i partyjnego radia? Jeśli chodzi o moją skuteczność, to ona jest prawdopodobnie zerowa, choć mam nadzieję, że w porywach zbliżam się do +1. Żeby być skutecznym, trzeba mieć środki przekazu. Nie mam tu na myśli tylko stacji radiowej, czy telewizyjnej, w moim wypadku rzecz jest trochę bardziej skomplikowana. Owszem, mam swój kanał na YouTube i tam dla własnej przyjemności i satysfakcji umieszczam satyryczne filmiki i komentarze. Trzeba wejść na youtuba, w okienku „szukaj" wypisać Fedorowicz channel i już. Można się napawać. Ale środkiem przekazu dla autora jest też jego ulubiony aktor, czyli dla mnie ja i tu jest gorzej, bo mam 85 lat, a to nie jest wiek na ulubieńca mas. Szczególnie, że nie chcę zabiegać o uwagę, bo musiałbym zrezygnować z tego, co mnie śmieszy, co mnie się wydaje godne uwagi, a zamiast tego myśleć o tym, co chcieliby zobaczyć, czy usłyszeć odbiorcy „większościowi". Zawile jakoś tłumaczę. Po prostu: pewne rzeczy w życiu zrobiłem i powtarzanie tego mnie nudzi. A ponieważ jako człowiek leciwy już nic nie muszę, pozwalam sobie na luksus działalności „niszowej". Czyli – wracając do pańskiego pytania – mało skutecznej zapewne. Choć miedzy nami mówiąc, to nigdy nie wiadomo. Bo – właśnie – Neo-nówka. Jeden z moich ulubionych kabaretów. Bardzo odważny i bardzo zaangażowany. Urzekali mnie zawsze tym, że zawsze im o coś chodziło. Nie tylko śmichy-chichy, ale jakaś ważna polska sprawa. Tak było od lat! Od wielu lat. I nagle akurat ten skecz przebił się do ogólnopolskiej świadomości. Bardzo dobrze, że się przebił, ale takie przebicie należało się już od dawna wielu innym skeczom Neo-nówki. A także kilku innym kabaretom. Dlaczego tak się stało? Nie wiadomo. I to jest we wszelkiej sztuce najpiękniejsze, że nie poddaje się wyliczeniom, niezawodnym receptom i nie daje się przewidzieć.
Napisz komentarz
Komentarze