Festiwal zapowiadany był, jako parada silnych kobiet i faktycznie tak było. Na osiem zespołów, które wystąpiły na scenie w Kolibkach, w pięciu liderami były panie. Mimo, że niezbyt dopisała pogoda i pierwszego dnia wydawało się, że może być kłopot z frekwencją (co okazało się nieprawdą), 17. edycja Globaltiki zakończyła się się wielkim sukcesem.
W tym kontekście Anastasiya Vojtyuk z Troye Zillia może mówić o pewnym pechu i to podwójnym. Po pierwsze nie mogła zagrać ze swoim stałym składem, bowiem pozostali muzycy pozostali w Ukrainie. Po drugie występowała jako pierwsza, co zawsze stawia wykonawcę w trudnym położeniu. Mimo, że początek jej występu opóźniono o prawie trzy kwadranse, widzów była ledwie garstka. Nie było wśród nich – na co artystka bardzo liczyła – nikogo Ukraińców. Ich obecność z pewnością nadała by koncertowi szczególnej atmosfery.
Anastasiya przebywa w Polsce od marca na zaproszenie śląskiego gitarzysty Tomasza „Simona” Nowakowskiego. Zorganizował jej „polski” skład zespołu, z którym pod starą nazwą (i „z błogosławieństwem” dotychczasowych muzycznych partnerów Anastasiyi) koncertują od kilku miesięcy. Muzycy zdążyli więc dobrze opanować materiał składający się z kompozycji, które łączą elementy szeroko pojętego ukraińskiego folkloru z jazzem oraz R’n’B. Mało tego, rozszerzyli dotychczasowe brzmienie o partie gitary i basu, a także – okazjonalnie – klarnetu. Ton brzmieniu grupy nadaje delikatny głos Anastasiyi oraz bandura – instrument strunowy, charakterystyczny wyłącznie dla muzyki ukraińskiej. Wydaje się, że ta subtelna i wysmakowana muzyka lepiej zabrzmiałaby w kameralnej salce koncertowej, niż plenerze, niemniej ukraińska artystka i jej polscy koledzy zostali ciepło przyjęci przez gdyńską publiczność.
Prowadzący koncert Wojciech Ossowski zapowiadając kolejnego wykonawcę – marokańsko-francuską grupę Bab L’Bluz przywoływał doświadczenia anglosaskich zespołów rockowych, które w latach 60. szukały inspiracji w muzyce marokańskiej. Ta uwaga okazała się o tyle na miejscu, że w muzyce kwartetu kierowanego przez Yousrę Mansour słychać dokładnie tę samą energię i świeżość, która niosła wysoko falę rocka przed ponad półwieczem. Yousra Mansour i Brice Bottin szarpali struny swoich elektrycznych guembri jak rasowi rockmani (ona w pewnym momencie użyła nawet smyczka, niczym – nie przymierzając – Jimmy Page). Jeżeli do tego dołożymy przenikliwe dźwięki fletu, transowe bębny i ekstatyczne wokalizy, a wszystko to spowite w dymie, także kadzideł palonych przez muzyków na świecie, w efekcie mamy psychodelię najwyższych lotów. Rozbudowane koncertowe wersje utworów z ich jedynej, jak na razie, płyty „Nayda!”, brzmiały jeszcze lepiej od studyjnych oryginałów. Jest w tej muzyce silny pierwiastek buntu, niezgody na to, że w wielu częściach świata wciąż jeszcze traktuje się kobiety, jako istoty gorsze od mężczyzn. A ousra Mansour z umalowanymi na krwistoczerwono ustami, rozwianymi kruczoczarnymi włosami, w żółtej mini, śpiewa o tym w imieniu wszystkich tych, które tradycja i przesądy ubierają w hidżaby, czadory i kwefy.
Dla odmiany kolumbijski Cimarrón zaimponował przede wszystkich wirtuozerią instrumentalistów, grających unowocześnioną wersję ludowego stylu joropo. używają harfy, gitaro podobnych bandola llanera i cuatro, kontrabasu i afro-latynoskich zestawów instrumentów perkusyjnych. Jest w tej muzyce dalekie echo flamenco, są także pierwiastki afrykańskie. Cimarrón stawia przede wszystkim na fajerwerki estradowe: szaleńcze pojedynki muzyków, nie tylko na niwie instrumentalnej, ale też tanecznej. Tu niekwestionowaną palmę pierwszeństwa przyznać trzeba perkusiście Jorge Perilli, którego popisy stepowania wywoływały burze oklasków. Całości dopełnił efektowny strój wokalistki Any Veydó – nakrycie głowy w kształcie wielkich rogów byka… z kwiatów. Niestety, ogólną notę za wykonanie obniżyła jej gardłowa niedyspozycja, za która przeprosiła zresztą na początku występu.
Pierwszy dzień zamknął koncert Liraz, artystki urodzonej w Izraelu, ale mającej korzenie irańskie. I to właśnie irański pop z czasów sprzed rewolucji islamskiej jest jej główną inspiracją. Artystka śpiewa po persku, a ostatnią płytę nagrała ze zdalnym udziałem koleżanek z Iranu, które – ze względu na obowiązujący w tym kraju zakaz publicznego wykonywania muzyki przez kobiety – musiały pozostać anonimowe. W Gdyni Liraz towarzyszył mieszany damsko-męski zespół z Izraela, ale można powiedzieć, że jej występ to one-man, a właściwie one-woman-show. Przesłanie Liraz jest podobne do Bab L'Bluz: zwraca uwagę na nierówne traktowanie kobiet w niektórych regionach świata. W przeciwieństwie do ousry Mansour Liraz celowo epatuje zmysłową kobiecością. W obcisłym niebieskim kostiumie z odkrytymi ramionami i bosymi stopami prowokacyjnie, jakby na złość ajatollahom, wije się w tańcu, kręcąc biodrami. Jest w jej scenicznym wizerunku dużo aktorstwa, które zresztą było jej pierwszym zawodem, nim postanowiła się zająć śpiewaniem. Jeśli chodzi o samą muzykę to stanowi ona mieszankę lekko funkującego pop-rocka z drugiej połowy lat 70., z elementami orientalnymi wprowadzanymi głównie przez partie skrzypiec i śpiew wokalistki. Ale było w tych aranżach także coś z atmosfery pierwszych płyt Nina Hagen Band.
Kolejny dzień koncertowy zaczął się w strugach ulewnego deszczu. Hiszpanka Alba Gil Aceytuno, która przyleciała na Globaltikę z Wysp Kanaryjskich, mówiła wprawdzie, że taka pogoda bardzo jej się podoba, bo w jej stronach rzadko pada, ale publiczność liczyła na przejaśnienie, które zresztą szybko nastąpiło. Niestety nie poszło za tym ocieplenie. Sobotni wieczór był wyjątkowo chłodny, jak na lipiec. Przynajmniej jeśli chodzi o temperaturę powietrza. Bo muzyka chwilami było bardzo gorąca.
Zaczęło się od jazzu. Alba Gil Aceytuno saksofonem zainteresowała się już jako ośmiolatka i studiowała grę na tym instrumencie w Hadze. Po powrocie w rodzinne strony postanowiła ubogacić swoje kompozycje o elementy tradycji miejscowej muzyki ludowej. Wydaje się jednak, że poza wyspecjalizowanymi muzykologami oraz – być może – samymi mieszkańcami Kanarów, rozpoznającymi znane sobie melodie, pozostali słuchacze muszą wierzyć na słowo, że słychać w nich folklor Grand Canarii, a nie na przykład Katalonii albo Korsyki. Tak czy inaczej usłyszeliśmy porcję solidnego nowoczesnego jazzu, w którym pobrzmiewały a to echa szaleńczego harmolodics, to znów łagodność estetyki ECM. Skład był nietypowy: saksofon, puzon, gitara i perkusja. Jak się później okazało brak basisty to rezultat charakterystycznych dla tych wakacji zawirowań w transporcie lotniczym – jego lot odwołano. Sama Alba oprócz altu, gra też na flecie, instrumentach Klawiszowych, perkusyjnych, śpiewa, gwiżdże na palcach i dużo opowiada o swoich kompozycjach.
W chłodnej atmosferze przywitała gdyńską publiczność Christine Salem, diwa pieśni z Reunion, francuskiej posiadłości zamorskiej na Oceanie Indyjskim. Artystka była wyraźnie przemarznięta, ale też wydawała się na początku mocno zdystansowana. Lody zostały jednak szybko przełamane. W trakcie trzeciej czy czwartej piosenki część publiczności, bez dodatkowych zachęt ze strony artystki, samoczynnie włączyła się do śpiewania refrenu. Później zresztą ona sama – mimo słabej znajomości angielskiego – podjęła żywy dialog z widzami, wciągając ich do wspólnej zabawy. Obdarzona głębokim głosem Salem jest jedną z największych gwiazd stylu maloya. To melancholijna muzyka, osadzona w tradycji wschodniej Afryki. Salem od kilku lat stara się tchnąć w tę tradycję nowe elementy, stąd obecność u jej boku skrzypka Frédérika Norela i grającej na elektrycznej gitarze Tatiany Paris.
W afrykańskich rytmach utrzymali festiwalową publiczność kolejni artyści. Le Mali ‘70. to projekt zapoczątkowany przez niemiecki big band The Omniversal Earkestra. Jego muzycy postanowili przypomnieć muzykę jaką grano w Mali w latach 70., stanowiącą mieszankę jazzu, rocka i miejscowego folku. W 2019 roku niemieccy muzycy udali się do Mali, gdzie znaleźli partnerów do wspólnego przedsięwzięcia. W Kolibkach kilkunastoosobowej Earkestrze towarzyszyła trójka Malijczyków: znakomita wokalistka Mariam Koné. wirtuoz balafonu Aly Keïta oraz grający na klawiszach, charyzmatyczny Cheick Tidiane Seck. Tubista Benjamin Koenig zapowiedział na wstępie (po polsku): „Pogoda jest do dupy, ale nasza muzyka jest słoneczna”. I nie skłamał. Chorusy wokalistki mieszały się z szaleńczymi solówkami poszczególnych instrumentalistów. Im dalej w las tym większą kontrolę nad brzmieniem przejmowali muzycy malijscy, a Niemcy dzielnie im wtórowali, mocno przy tym błaznując.
Wydawało się, że show Le Mali ‘70 jest nie do przebicia, ale organizatorzy wiedzieli co robią zostawiając na koniec ósemkę meksykańskich asów z grupy Kumbia Boruka. Cumbia (pisana przez c) to taka kolumbijska odpowiedź na ska – wywodząca się z miejscowego tańca ludowego niewypowiedzianie skoczna i radosna muzyka, z wiodącą rolą akordeonu. Z Kolumbii cumbia rozlała się na prawie całą Amerykę Łacińską. W Meksyku najważniejszą figurą cumbii był Celso Piña, którego uczniem jest lider Kumbia Boruka, Hernán Cortés. Muzycy wożą ze sobą podobiznę zmarłego mistrza. Prezentowali ją również na scenie w Kolibkach.
Cumbia w wykonaniu Kumbia Boruka jest nieco uproszczona w stosunku do oryginału, ubogacona za to o elementy hip hopu i rockowe wejścia gitary, ale przede wszystkim niesłychanie energetyczna i podana w widowiskowy sposób. Muzycy – z wyjątkiem siedzących perkusistów – przez cały czas byli w ruchu. Samego siebie przechodził wokalista Christian Briseño. Niewysoki, lekko grubawy, o fizjonomii niczym postać z komiksu o Lucky Lucku, nie ustawał w tańcu, podskokach i zagrzewaniu publiczności do wspólnej zabawy. To ostatnie nie było zresztą szczególnie trudnym zadaniem, bo widownia była w tanecznej ekstazie.
I takiej Globaltiki oczekujemy również za rok!
Napisz komentarz
Komentarze