W lipcu nowe otwarcie – po przebudowie – sopockiej Sceny Kameralnej. Filia Teatru Wybrzeże od ponad dziesięciu lat zajmuje kamienicę przy ul. Bohaterów Monte Cassino 30. Ale jej pierwsza siedziba została otwarta w 1947 roku w budynku, gdzie kiedyś było Kino Polonia, a dziś jest centrum handlowe. Słynne to miejsce! Prawdziwe genius loci z atmosferą, jak mówią starzy aktorzy, której nie odtworzy żaden wielki remont. Nawet za miliony. Garderoby na pięterku, na scenę wchodziło się z poddasza, a z teatralnego balkonu podglądało się publiczność, która wchodziła do teatru. A że Monciak nie był wtedy jeszcze deptakiem, tylko ruchliwą ulicą, zgiełk nie raz utrudniał aktorom życie. Z kolei, gdy nastał deptak, to paradowały tam orkiestry.
– Jeśli wystawiano komedię, to pół biedy, gorzej, gdy gramy dramat, bohater kona na łożu śmierci, a tu ludowa kapela rżnie wesoło umpa umpa – wspominał aktor Stanisław Michalski.
I dodawał: – Jakkolwiek by tam nie było, to i tak było najlepiej na świecie. Smród śledzi z pobliskiego rybnego, a atmosfera pałacowa…
Grano tam komedie i tragedie, przedstawienia, które podbijały zagraniczne festiwale, wiele z nich wystawiano po sto, dwieście razy. Przy pełnej widowni. Występowały tam gwiazdy teatru z całej Polski. Choćby słynna, jeszcze przedwojenna aktorka, Maria Malicka.
A i większość anegdot Teatru Wybrzeże rozegrała się właśnie tam. Jedną z nich opowiadał mi aktor Ryszard Ronczewski. Rzecz dotyczyła pewnej popularnej sztuki kostiumowej.
– Do rozpoczęcia przedstawienia pozostało już tylko kilka minut, gdy przez wejście dla aktorów wparowała wściekła, średnio młoda pani, wymachując parasolką – wspominał aktor. – Wpadła do garderoby żeńskiej i była gotowa użyć parasolki, aby pokazać jednej z koleżanek, kto ma prawo do uczuć pana Mariana, wspaniałego, starszego już, ale wciąż nadzwyczaj aktywnego, nie tylko na scenie, amanta. Jakoś udało się rozbroić agresorkę. Marian, który zaczynał sztukę i stał już na scenie, czekając na podniesienie kurtyny, zorientowawszy się, co się dzieje w damskiej garderobie, chyba słyszał donośny dyszkant zawiedzionej kochanki, spokojnie rozsunął kurtynę i, kłaniając się zdziwionej publice, wyszedł na foyer, a stamtąd na ulicę i, tak jak stał, w kostiumie udał się do Domu Aktora, gdzie mieszkał, nie miał daleko.
PRZECZYTAJ TEŻ: Teatr w teatrze. Daj mi chwilkę
– Tymczasem w teatrze, po uspokojeniu damy z parasolką, zaczęto szukać Mariana, ktoś powiedział, że opuścił teatr. Zrozpaczona pani Halinka, szefowa teatru, wyszła przed kurtynę, aby odwołać spektakl, motywując to nagłą niedyspozycją artysty. Ktoś z publiki oznajmił głośno, że owszem, wszyscy widzieli, jak artysta wyszedł, pewno do karetki… Gdy już zawiedziona publiczność opuściła teatr, słynna teatralna bufetowa Michasia, z właściwym sobie kresowym zaśpiewem, skomentowała zdarzenie: „No i co? Baby nie biją się długo, ot kudłów nawyrywają, a potem leją ślozy, a ten całyj Marian to zabawidamek, może ja powiem, łachadoj…” – dodawał Ryszard Ronczewski.
To tyle na temat dawnej Sceny Kameralnej w Sopocie.
Napisz komentarz
Komentarze